355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 17)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 58 страниц)

23. Brzeg morza

Noc była trudna, gmatwała plany. Okrążeni na Oksywiu Niemcy walczyli z odwagą rozpaczy. Za plecami mieli wysoki, urwisty brzeg i Zatokę Pucką. Jedyną nadzieję stanowiły dla nich barki desantowe skradające się do brzegu pod osłoną ciemności i luf okrętów wojennych. Przedłużenie oporu choćby o kilka godzin pozwalało się łudzić, że zostaną ewakuowani.

Tuż przed zapadnięciem zmierzchu, wykonawszy silny nalot artyleryjski i moździerzowy, gwałtownym kontratakiem odepchnęli czołgi i piechotę brygady zajmujące folwark. Dwie godziny w gęstym mroku nasi przygotowywali się do powtórnego szturmu i uderzywszy razem z radzieckimi ciężkimi czołgami, z artylerią pancerną, zdobyli folwark po raz drugi.

Tkwią tam teraz okopani, ukryci za resztkami ścian, omiatają przedpole seriami karabinów maszynowych. Rankiem mają uderzyć z folwarku i dotrzeć nad brzeg morza. Uderzyć mają rankiem, ale jeszcze trwa noc, niespiesznie idzie w stronę świtu, a generałowi nie podoba się ogień artyleryjski skierowany na folwark. Nie dlatego, by był zbyt silny, ale co pewien czas z nowego miejsca odzywa się lufa innego kalibru, do innej należąca baterii.

Generał nasłuchuje ze swego punktu dowodzenia, wie, że przeciwnik wstrzeliwuje się w teren. To zapowiada kontratak, a brygada nie ma już prawie żadnych odwodów.

Ostatni pluton, pluton czołgów dowodzenia, posłał na linię frontu jeszcze na początku nocy, wówczas kiedy ruszali, by po raz wtóry wydrzeć przeciwnikowi folwark. Dowódca pozostał obecnie z dwiema drużynami fizylierów i kompanią enkaemów, najcięższych przeciwlotniczych karabinów maszynowych.

Ludziom nie znającym wojennego rzemiosła wydaje się, że podczas likwidacji okrążonych ugrupowań ogromna przewaga jest po stronie oblegających. To nieprawda. Każda dywizja, którą można było zdjąć z linii frontu, która nie była nieodzownie potrzebna, wycofywała się natychmiast, pospiesznie formowała szyki i odchodziła na zachód, nad Odrę. Naczelne dowództwo gromadziło siły, by wesprzeć decydujące uderzenie na Berlin, od którego dzieliły historię ostatnie już dni. Z tej przyczyny tu pod Oksywiem trzeba było dokonać maksymalnego wysiłku, by ostatecznie rozbić ugrupowanie okrążonych hitlerowców.

Generał myślał o tym w niewielkim, wkopanym w ziemię i pokrytym belkami bunkrze, spoglądając raz po raz w okulary lornety nożycowej.

Widział na razie ciemność, krótkie wytryski dalekich ogni, ale górą, w kręgu szkieł, czerń nocy zmieniła już swą barwę, poczynała blaknąć i szarzeć. Za kwadrans będzie widno i wtenczas rozstrzygnie się, kto pierwszy zada cios, my czy oni.

Lidka, dyżurna radiotelegrafistka, drzemała ze słuchawkami na uszach.

Usta miała uchylone, powieki nie domknięte, jak czujny szarak w bruździe.

Trącił ją w ramię. Dziewczyna uniosła głowę i powiedziała:

– Nie śpię.

Generał się uśmiechnął.

– Teraz przez parę minut naprawdę nie śpij. W razie czego, zawołaj. Będę blisko.

Wyszedł z ziemianki do okopu, odnalazł szefa sztabu i rozkazał:

– Zbierz wszystkich: kucharzy, pisarzy. Wszystkich, co do jednego.

Nikogo nie zostawiaj na tyłach. Musisz skompletować przynajmniej jeszcze dwie drużyny, prócz fizylierów. Dowódcami wszystkich czterech drużyn odwodu mianujesz oficerów sztabu. Kompanię przeciwlotniczych kaemów, która nas osłania, przerzucisz na skraj zagajnika po prawej przed nami. Niech zajmą stanowiska do strzelania naziemnego. Jeśli obok folwarku przedrą się Niemcy, muszą ich odrzucić. Połącz mnie z kaemistami bezpośrednią linią telefoniczną.

Wrócił do ziemianki, siadł przy stoliku i gryząc czarny chleb posypany cukrem, zapijał wczorajszą kawą. Sam przecież posłał kucharzy na linię i wiedział, że nie było komu gotować.

Zerknąwszy na zegarek stwierdził, że ma jeszcze dziesięć spokojnych minut. Zrzucił mundur, ogolił się i umył nad wiadrem, każąc Lidce lać wodę na ręce. Potem mocno, do pełna, nabił fajkę tytoniem i zapalił.

Czas wyliczony był dobrze, omylił się zaledwie o kilka minut.

Niemcy zaczęli nieco później. Od strony folwarku dobiegały teraz szybkie, włażące jeden na drugi wybuchy pocisków. Wziął słuchawki radiowe i spytał:

– Modrzew, ja Wisła. Co tam u was za hałasy?

– Ja Modrzew – przyszła natychmiastowa odpowiedź. – Tłuką do nas. Widać już czołgi i ruszającą piechotę.

– Modrzew, zapamiętajcie, nie pozwalam odejść z folwarku.

– Ja Modrzew, zrozumiałem.

Razem ze światłem nadchodzącego dnia rósł łoskot bitwy. Słychać już było nerwowy terkot karabinów maszynowych, drobniejszy nieco automatów i ostre wystrzały armatnie naszych czołgów.

Generał zesunął dłonią jedną słuchawkę z ucha, by mu nie przeszkadzała łowić dźwięków bitwy. Nie ruszał się jednak z miejsca, nie podchodził do lornety. Wytrawny muzyk słuchając po raz pierwszy nieznanej uwertury orientuje się jednak, jaka powinna być kolejność jej poszczególnych części, kiedy należy się spodziewać łagodnego adaggio, a kiedy forte. Generał wiedział, że lada chwila powinien przyjść meldunek od Modrzewia.

– Wisła, Wisła, ja Modrzew. Obchodzą mnie z prawego skrzydła.

Przenikają na tyły, w kierunku zagajnika i drogi wychodzącej z wąwozu. Siły nieprzyjaciela: pluton czołgów i około kompanii piechoty.

– Jasne – nie używając kryptonimu odpowiedział generał. – Trzymajcie folwark, nie martwcie się.

Powiedział to głosem pewnym i spokojnym. Tamtym powinno się wydać, że ma co najmniej kompanię czołgów w zanadrzu. W rzeczywistości na skraju zagajnika było tylko tych dziewięć przeciwlotniczych kaemów kalibru 12,7 milimetra. Piechotę prawdopodobnie odetną, ale czołgi po nich przejadą, wyjdą na tyły i utkną dopiero gdzieś dalej, na stanowiskach artylerii. Generał podniósł słuchawkę telefonu:

– Co u was?

Dowódca kompanii przeciwlotniczych kaemów zameldował:

– Na stanowiskach, gotowi do walki.

– Otworzycie ogień albo na mój rozkaz, albo dopiero wówczas, gdy piechota będzie o sto metrów. Wcześniej się nie zdradzajcie.

– Rozkaz.

Podszedł do lornety nożycowej, spojrzał na przedpole. Widocznie skrawek słońca wyjrzał już zza horyzontu, bo kłęby kurzu nad folwarkiem oświetlone były młodymi, różowymi promieniami. Pociski jeszcze tam wybuchały, ale rzadziej. Ogień niemieckiej artylerii wyraźnie osłabł. Gdyby nie ta grupa na skrzydle, można byłoby pomyśleć o przejściu do ataku. Żeby tak mieć jeszcze ze trzy, chociażby dwa wozy w odwodzie.

Z tylu, za plecami generała, odezwała się Lidka nienaturalnym, zdumionym głosem:

– Ja Wisła. Powtórzcie, nie rozumiem.

Dowódca odwrócił się, spojrzał na bladą twarz dziewczyny.

– Co takiego?

Wyłączyła mikrofon i z przybladłymi wargami, ze strachem w oczach, powiedziała:

– Obywatelu generale, zameldował się Grab jeden, ale to niemożliwe. Przecież...

Generał pospiesznie nałożył słuchawki i spytał:

– Grab, gdzie jesteś?

– Ja Grab – usłyszał obcy, nie znany mu głos. – Idę piaszczystym wąwozem pod górę.

To nie był Janek Kos. Generałowi błyskawicznie przeszło przez myśl, że widocznie dobrali sobie kogoś czwartego do załogi, ale na wszelki wypadek, żeby się upewnić, spytał jeszcze:

– Kogo masz obok siebie po prawej?

– Ja Grab... – tamten zawahał się, odpowiadając na dziwne pytanie, lecz dodał szybko: – Obok mnie Szarik.

– Podejdź do końca wąwozu, ale nie wychodź na górę. Przygotujcie wóz do boju, czekajcie rozkazu.

Wyłączył mikrofon, wezwał szefa sztabu.

– Cały odwód biegiem do wąwozu. Tam czeka nasz czołg.

Nie zdejmując słuchawek, powrócił do lornety, skierował ją w prawo, by widzieć skraj zagajnika z ową zasadzką karabinów maszynowych. Droga prowadząca z wąwozu biegła w poprzek pola, nieco na przedzie. Jeszcze dalej, na wysokości folwarku, były rozrzucone kępy krzaków i właśnie teraz pokazały się wśród nich ruchome zarysy trzech czołgów. Prowadzili ogień na ślepo, ale nie wstrzymywani szli pewnie. Między wozami biegły malutkie sylwetki ludzi. Niemcy groźnie rośli w oczach, ale generał się uśmiechnął.

Miał szansę. Co prawda tylko jedną do trzech, ale przeciwnik nie znał jego kart.

– Grab jeden. Ja Wisła. Czy słyszycie?

– Grab jeden, słucham.

– Uwaga, chłopcy – powiedział ciepło, używając zwrotów pasujących raczej do zwykłej rozmowy i nie przewidzianych w regulaminie. – Na rozkaz przesuniecie się parę metrów do przodu, tak by tylko wieża wyszła ponad krawędź wąwozu. Postawcie od razu celownik na dwieście metrów.

Zobaczycie przed sobą trzy Wozy, ale one wyjdą bokiem pod waszą lufę.

Piechotą kto inny się zajmie. Od tyłu podchodzi do was nasz odwód.

Zniszczywszy czołgi, uderzycie razem z fizylierami w prawo, poprzez rzadkie kępy drzew. Jasne?

– Jasne – usłyszał w słuchawkach.

Niemieckie czołgi z piechotą zbliżały się ciągle. Nie mógł już ich pomieścić wszystkich razem w polu widzenia. Skierował wzrok na wóz prawoskrzydłowy, najbardziej wysunięty do przodu. Czekał chwili, kiedy dojdzie do drogi. Czołg zwolnił nieco przed rowem, wjechał weń pochylając się naprzód i zwiększywszy obroty silnika poczynał wypełzać, zadzierając łeb wysoko ku górze. Generał chwycił telefoniczną słuchawkę:

– Kaemy, ognia!

Nim jeszcze tamci zdążyli powtórzyć komendę, rzucił przez radio:

– Grab, wysuń wieżę i rąb, jak potrafisz.

Z ostatnim słowem dobiegło na punkt dowodzenia niskie dudnienie ciężkich serii, wyrzucanych gwałtownie przez dziewięć luf. Po polu szły kręte wstążki kurzu, jak chlaśnięcia biczy. Piechota niemiecka przypadła do ziemi.

Czołgi dostrzegły cel, pierwszy przystanął, błysnął ogniem, potem ruszył pod osłoną wystrzałów dwu pozostałych.

Jeśli „Rudy” się spóźni o trzydzieści sekund... – pomyślał generał.

W tej samej chwili, w miejscu gdzie droga wychodziła z wąwozu, tuż ponad ziemią dostrzegł błysk i najbliższy czołg stanął w płomieniach. Teraz dopiero dowódca wypatrzył wieżę – ciemny, obły kształt ledwo uniesiony nad pole. Załoga nie próżnowała. Raz po raz z lufy tryskał ogień i już drugi wóz wysnuł za sobą kitę dymu, zwiększył szybkość, jakby chciał od niej uciec, zwolnił i nagle wszedłszy w zakręt począł zataczać koła, dymiąc coraz mocniej. Widocznie silnik pracował, a ranny lub zabity kierowca zwalił się na bok, unieruchomił prawą dźwignię.

Trzeci niemiecki czołg obrócił wieżę, odpowiedział ogniem, lecz nie widząc dokładnie przeciwnika wykonał nagły zwrot i począł się cofać ku swoim. Za nim skokami ruszyli grenadierzy.

– Grab, gdzie nasza piechota?

– Przy mnie.

– Razem naprzód!

Generał widział, jak wieża drgnęła, uniosła się ponad ziemię i wreszcie z wolna wysunął się cały T-34. Mełł zawzięcie gąsienicami piasek, z trudem parł do przodu.

Fizylierzy minęli go, wypadli na pole i wachlarzem rozwijając tyralierę ruszyli w ślad za grenadierami. Stopniowo, od prawego, milkły przeciwlotnicze kaemy, żeby nie razić swoich.

„Rudy” wygramolił się wreszcie, wyszedł na twarde i przystanąwszy, łupnął trzykrotnie do wiejącego czołgu. Pierwsze dwa pociski zmarnowali w pośpiechu, nie dawszy odpowiedniego wyprzedzenia. Trzeci trafił w gąsienicę, wyszarpnął prowadzące koło i cisnął je wysoko w górę, razem z kilkoma trakami.

Czołg znieruchomiał. Obrócił wieżę, by się bronić, ale nasi już mieli go na celowniku, skrzesali jednym pociskiem iskry po pancerzu i wreszcie wrąbali celnie pod samą wieżę. Wóz dźwignął się ku górze i rozszarpany wybuchem amunicji stanął w płomieniach.

Huk eksplozji dobiegł na stanowisko dowodzenia razem z okrzykiem nacierających fizylierów. Były to nieliniowe drużyny, zebrane z ludzi pracujących zazwyczaj na tyłach, ale teraz, gdy gnali za grenadierami, gdy przeciwnik zaskoczony niespodzianym uderzeniem dał się przestraszyć i począł uciekać, nacierali nie gorzej niż frontowcy.

Tyralierę doganiał już „Rudy” i ponad głowami biegnących siał z karabinu maszynowego. Doszli prawie na wysokość folwarku, poczęli niknąć między kępami drzew, pojawiali się znowu w prześwitach i generał ocenił, że czas.

– Modrzew, wszyscy razem, naprzód!

Chwilę jeszcze dowódca trwał przy lornecie, czekał na chmurę kurzu spod gąsienic ruszających czołgów, na grzmot silników. Potem, gdy zobaczył ruszające natarcie, wyszedł szybko z ziemianki, skoczył na przedpiersie okopu i tak, jak ongiś towarzysze pancerni wzywali luzaków okrzykiem: „podajcie konia”, zawołał:

– Mój willys! Niech podjeżdża, ale już, gazem.

Nim samochód wygramolił się z okopu, generał zapalił wygasłą fajkę, z uśmiechem patrzył na siwe kłębki dymu.

„Rudy” częścią mocy swych czterystu pięćdziesięciu koni szedł zrównawszy bieg z piechotą. Grześ po zapaleniu trzeciego czołgu pokrzykiwał radośnie i rwał się na pełnych obrotach do przodu, ale Janek rozkazał:

– Wolniej, nie wychodź przed fizylierów.

W tym momencie po raz wtóry się zdziwił, że dowodzi. Z zakłopotaniem pomyślał, że naśladuje głos Semena, jak dziecko, które pod nieobecność rodziców wita gości, powtarzając słowa matki i udając jej ton.

Gdy przed paroma minutami nawiązali łączność z generałem, ucieszył się i ogarnęło go dziwne podniecające napięcie, jak zwykle przed bojem, zmieszane z pewną dozą lęku. Potem, gdy wysunęli się z jaru i tuż przed sobą, znacznie bliżej, niż przypuszczał, zobaczył trzy czołgi znaczone czarnymi krzyżami na pancerzach, zapomniał o strachu. Nie bał się, spokojnie prowadził ogień.

Lęk przyszedł dopiero teraz. Zerknąwszy w peryskopy zobaczył tyralierę biegnącą po polu, poprzez kępy drzew zamajaczyły jakieś spalone wraki, okopy, błyski artyleryjskich luf. Nie miał pojęcia, czy dobrze prowadzi, nie wiedział, co go czeka w przodzie. Nie było czasu ani na zwiad, ani na wyjaśnienie zadania i tylko te krótkie słowa: „uderzysz razem z nimi”. Nie może się przecież zatrzymać na pustym polu, lecz nie wie także, dokąd ma iść.

Ogarnął go lęk nie o siebie, nie o załogę nawet, ale o tych wszystkich, którzy szli z nim razem. To był trudny lęk, zdolny zmiażdżyć człowieka. W tej sytuacji już nie machniesz ręką, nie zaryzykujesz, nie powiesz sobie samemu: „Ech, wszystko jedno. Zobaczymy, co będzie dalej”. Wówczas właśnie, kiedy ta struna drżąca napinała się w nim coraz groźniej, usłyszał radosny głos Jelenia:

– Pozór! Z lewej nasze wozy. Trzy, pięć, jeszcze jeden wyliza.

Zerknął w peryskop, poczuł nagle ulgę, tak wielką, że zmiękły mu kolana.

Wziął się w garść, rozkazał Grzesiowi, by wyrównał w szyku. Szli teraz razem, szerokim frontem, pancerną lawiną. W przodzie ostro błysnęło działo, ale to już była rzecz zwykła, niestraszna. Sprawnie wziął je na cel, wyczekał chwilę do wyjścia na odcinek równiejszego terenu, rąbnął odłamkowym.

Spojrzawszy znowu w bok, dostrzegł, jak jeden z naszych czołgów zwalnia, zaczyna się palić. Wyłowił przebiegającą grupę z pancerzownicą, lecz nim zdążył wycelować, sprzątnął ją ten nowy, który był z nimi – West, siedzący na dole czołgu. Ale kosi – pomyślał z uznaniem Janek.

Szli przez teren gęsto zryty bombami i pociskami, coraz więcej mijali żelastwa spalonych czołgów, samochodowych szkieletów, obalonych i pogiętych dział. Sforsowali okop, z którego fizylierzy wyłuskiwali jeńców.

Nagle jakoś ucichło przed nimi i horyzont zamiast ukazać swą nową linię począł się szybko zbliżać.

– Mechanik, wolniej. Stop.

Stali na wysokiej skarpie nad samym brzegiem morza. Mieli przed sobą jasnobłękitne wody zatoki, pokryte łuską słonecznego światła, obramowane na krawędzi nieba ciemniejszą linią Helu. Po tym zmarszczonym błękicie, od brzegu w stronę morza, sunęło kilka barek. W dali Kos dostrzegł ciemniejsze, zniekształcone plamami maskowania pudło wojennego okrętu.

Czołg wypełniony był szmerem silnika, pracującego na wolnych obrotach, ale obok, tuż za pancerzem, wyczuwał ciszę. Przemknęło mu przez myśl, że może to już koniec i nagle całym sercem zatęsknił do Marusi. Jakże pragnął, by była tu blisko. Na ziemię sprowadził go błysk nad pokładem okrętu, a potem świst pocisków i ciężkie wybuchy, kładące się na wzgórzu z tyłu, ale nie tak daleko za nimi.

Od nadbudówek na tyłach barek desantowych uniosły się barwnymi łukami kąśliwe serie szybkostrzelnych pelotek, pociski odgryzły krawędź zbocza. Zwaliły spory kawał ziemi. Kos poczuł złość, że się zagapił. To nie koniec – przed nimi po wodach zatoki odpływali hitlerowcy, usiłowali jeszcze gryźć. Jeśli pozwoli im umknąć, ci sami staną nad Odrą naprzeciw naszych dywizji.

– Grześ, cofnij trochę. Jeszcze. Teraz stop.

Odjechali tyle od brzegu, by krawędzią zbocza osłonić gąsienice i dół czołgowego pancerza.

– Przeciwpancernym ładuj.

Jeleń zawahał się chwilę, ale już wyrwał pocisk z uchwytu, wsunął do lufy, zatrzasnął zamek.

Kos równym obrotem obu pokręteł przesunął celownik, ulokował go pośrodku sylwetki okrętu tuż ponad pokładem, wcisnął spust. Nie mógł się zorientować, czy trafił, bo jednocześnie dały ognia sąsiednie wozy. Wokół okrętu zaroiło się od wytrysków, na pokładzie skłębił się dym. Niszczyciel dał jeszcze jedną salwę, ruszył z miejsca kładąc za sobą gęsty obłok dymu. Potem wykonał skręt i skrył się za tą zasłoną.

Janek przeniósł lufę na jedną z barek, posłał w nią trzy odłamkowe granaty. Z nadbudówki hałasował nerwowo karabin maszynowy. Płaskie, blaszane pudło pochyliło się na bok, zaczęło tonąć. Ostatnie chwile barki widział już tylko przez mgłę nasuwającego się dymu z postawionej przez niszczyciela zasłony.

Znowu zrobiło się cicho i Kos kazał wyłączyć silnik. Popatrzył na sąsiednie wozy, które stały u brzegu nierówną tyralierą. Nikt nie otwierał włazów, więc i załoga „Rudego” pozostawała w czołgu, czekając na rozkaz czy sygnał.

Pierwszy odezwał się West.

– W tym miejscu, dziewiętnastego września trzydziestego dziewiątego roku, hitlerowcy zdławili ostatni punkt oporu na wybrzeżu, oddział czerwonych kosynierów.

– A jo żech myśloł, że Westerplatte najdłużej – powiedział Jeleń.

– Nie, Westerplatte broniło się siedem dni.

– Jak wiadomo, jeśli się stamtąd nikt nie uratowoł? – zaprzeczył Gustlik. – Nom na Pradze nawet taki wierszyk mówili, że „czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte”.

– Jeśliby liczyć na czwórki – odpowiedział spokojnie West – zabitych zebrałoby się tylko cztery i to niepełne. Na Westerplatte poległo piętnastu ludzi z załogi liczącej stu osiemdziesięciu dwóch żołnierzy.

Janek poczuł niechęć do tego człowieka, który tak spokojnie mówi o bohaterskiej załodze. Tam walczył jego ojciec. Nie odpowiedział jednak nic i postanowił, że porozmawia z nim jeszcze na ten temat.

Nagle obok czołgu wszczął się ruch. Fizylierzy powyłazili z okopów, krzyczeli i wznosząc pepesze do góry pruli długimi seriami w niebo.

Janek uchylił właz i przekrzykując łoskot spytał najbliższego:

– Czemu strzelacie?

– Bo koniec, panie poruczniku – żołnierz wziął go za oficera. – Oksywie zdobyte, Hitler kaputt – roześmiał się i znowu pociągnął za spust.

Rozśmieszył Janka swoją miną i okrzykami, obudził w nim nagłą radość.

Kos poczuł się znowu szenastoletnim chłopcem. Zlazł szybko z wieży i uniósł lufę ku górze, począł przyciskać spust karabinu maszynowego lekkimi, łagodnymi ruchami radiotelegrafisty, pracującego kluczem Morse’a.

– Tta–ta–tata, tata–tata–tata, ta–ta–ta.

Skończywszy tę przerywaną serię, posmutniał nagle – Wasyl już tego nie mógł usłyszeć.

– Z wozu!

– Co to? – spytał West swego sąsiada.

– To strzelanie? – Saakaszwili nie był pewny, o co chodzi. – Zabawa taka. On przecież był radiotelegrafistą, zanim dowódcą czołgu został. Taki ma zwyczaj, strzela swoje nazwisko.

– Jakie nazwisko? – West przytrzymał mechanika za rękaw.

– Alfabetem Morse’a, że niby dwa razem to kreska, a jeden to kropka.

On się nazywa Kos, po prostu Kos.

Grześ otworzył właz, światło padło na twarz tamtego i mechanik się przestraszył.

– Mdło wam? Tu macie termos, wypijcie trochę. To się zdarza, kto w czołgu niezwyczajny...

Wyskoczył przez otwarty właz na ziemię, a za nim dał susa uradowany Szarik. Saakaszwili zajrzał z powrotem do wnętrza i powiedział:

– Lepiej wyjść ze środka, powietrze wam dobrze zrobi.

West pokręcił głową, nie ruszał się z miejsca. Mechanik zniżając głos powiedział do Janka i Gustlika stojących obok:

– Chłopaki, ten porucznik to chyba chory, czy jak? Siedzi tam i ma łzy na policzkach.

Kos podszedł, żeby zobaczyć, ale nowy czwarty, niezgrabnie, nogami naprzód, wychodził już z czołgu.

Wreszcie stanął na ziemi i Janek po raz pierwszy zobaczył jego twarz przy świetle. Partyzant miał czoło i policzki wysmarowane oliwą, pokryte kurzem, lecz mimo to chłopcu mocniej uderzyło serce, bo wydał mu się do kogoś podobny. Tak jakby słyszał echo, ale nie mógł zrozumieć słów. Spuścił oczy i zmarszczył brwi, starając się przypomnieć. By pokryć zmieszanie, spytał:

– Pan tu był niedaleko, więc może jacyś ludzie z Gdańska... Chciałbym zapytać, czy pan nie zna porucznika Stanisława Kosa.

Tamten milczał chwilę, po czym szepnął tylko dwa słowa:

– Janek, synku.

Nie objęli się, nie podali rąk. Stali o krok jeden od drugiego, patrzyli sobie w twarze.

Saakaszwili zrozumiał, zdumiał się i powiedział:

– O, cholera jasna!

Jeleń zaczynał pojmować, nachylił się do mechanika, szepnął:

– Ty, posłuchaj, czy to...

Grześ kiwnął głową, pociągnął go za rękaw i odeszli na drugą stronę czołgu.

Ojciec i syn starali się odnaleźć siebie poprzez zapisane na twarzach pięć lat rozłąki. Potem ujęli się za ręce, siedli obaj na czołowym pancerzu czołgu.

Janek swą grzebieniastą głowę w hełmofonie oparł o ramię ojca, widział ostry cień lufy leżący na ziemi, wiosenną jasnozieloną trawę. Szarik przysiadł obok, patrzył bacznie na obu, postawiwszy szpiczaste, wystrzępione ucho.

Dalej przed nimi była zatoka, z której wiatr zganiał resztki dymnej zasłony. W prawo rysowały się pokaleczone, najeżone sterczącymi masztami zatopionych statków, baseny gdyńskiego portu. Nie były już martwe. Nad paroma budynkami powiewały biało-czerwone flagi, po wodzie wolniutko przesuwała się motorówka, wyrzucając w górę pykanie silnika, jak stukot dziecinnej zabawki.

Obok czołgiści i fizylierzy hałasowali dalej, pokrzykiwali, ktoś niedaleko tłumaczył komuś drugiemu:

– Chłopie, to koniec. Ja ci powiadam, że za parę dni i w Berlinie już skończą.

Oni obaj wiedzieli jednak, że koniec wojny to właśnie dopiero początek.

Saakaszwili postukiwał w gąsienicę, sprawdzając, czy traki nie popękały.

Jeleń krótkim łomem złupywał błoto.

– Musimy mieć dużo czasu – powiedział Janek. – Chcę wiedzieć od początku wszystko, jak było.

– I ty mi opowiesz – powiedział ojciec. – A teraz, obywatelu dowódco, chodźmy, bo załoga do roboty się wzięła i nie wypada, żebyśmy próżnowali.

– Dobra. A jak ci będę opowiadał, to zacznę od tego – Janek z kieszeni munduru wydobył duże, mechate ucho.

– A to co znowu? Czyje?

– Tygrysie.

Szarik zaszczekał, świadcząc, że to prawda, że cały świat – świat psa Szarika, Janka i wielu innych rzeczy – zaczyna się od ryku tygrysa.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю