355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 23)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 23 (всего у книги 58 страниц)

Drżąc z chłodu, a może i z nerwowego napięcia, Tomasz z powrotem zawiesił na szyi nóż o zagiętym sierpowato ostrzu. Przeżegnał się raz jeszcze, przysiadł i z podskoku chwycił mostową kratownicę. Podciągnął się i polazł po niej w stronę rzeki, wczepiony rękami i nogami, a potem jednym rzutem skoczył, chwycił kable w powietrzu i poprzez sieć smugowej serii spadł do wody.

„Rudy” wystrzelił ponad trzydzieści pocisków, kiedy przybyła odsiecz.

Tyraliera piechurów skokami wyszła na brzeg, zapadła w stare okopy.

– Chrzan, chrzan! – wołali w stronę czołgu, żeby uspokoić załogę, że swoi, bo żaden Niemiec takiego słowa nie wymówi.

– Nie chrzańcie, tylko kropcie do fryców! – krzyczał Wichura.

Dwa batalionowe moździerze otworzyły ogień ze stanowisk za kolejowym nasypem, zagdakały erkaemy, warknęły pepesze.

Dowódca piechurów podbiegł do „Rudego”. Wichura zastukał w pancerz i Janek uchylił włazu.

– Pójdziecie przez most? – spytał oficer.

– Dobra. Ale za wami.

– Zgoda – chorąży zasalutował i odbiegł w stronę swej tyraliery.

Przygotowując atak, przyspieszyły moździerze, rąbała raz po raz czołgowa armata.

– Naprzód!

Piechota podniosła się, ruszyła z okrzykiem przez most. Za nią po kolejowych podkładach gramolił się „Rudy”, nie ustając w prowadzeniu ognia.

Spadochroniarze trzy minuty wcześniej odpełzli z brzegu, cofali się skokami przez siwą od rosy łąkę, zapadali w cień lasu. Kapitan Krummel nakazał odwrót, jak tylko się czołg pokazał, nie przypuszczając ani przez chwilę, że w nocy działa samotny wóz. Miał zresztą zadanie tak jakby wykonane (klucz iskrownika połyskiwał matowo tuż pod ręką) i nie było sensu narażać ludzi, których czekała ważniejsza i trudniejsza robota.

Czemu więc nie wysadzał mostu? Po prostu dlatego, że był oszczędny.

Cały oddział skrył się już w lesie. Obok kapitana zostali łącznicy i dwóch saperów. Krummel czekał, póki nie ruszyła piechota z tamtego brzegu i nie zobaczył czołgu na środku mostu.

– Jetzt! – rozkazał.

Saper przekręcił klucz i... wybuch nie nastąpił.

– Donnerwetter! – zaklął żołnierz.

Kapitan zacisnął pięści, bez słowa dał znak ręką i wszyscy razem ruszyli biegiem w stronę czarnej niedalekiej ściany drzew.

„Rudy” po drugiej stronie rzeki spełznął z nasypu, stanął i otworzył włazy. Podszedł chorąży z piechoty, uścisnął ręce Gustlika i Janka, którzy zeskoczyli z pancerza na ziemię.

– Przegoniliśmy ich. Most cały... A wasi wszyscy cali?

– Wszyscy – odpowiedział Kos.

– Czereśniaka nie ma – sprostował z zakłopotaniem Wichura. – Automat zostawił, a sam jeszcze na tamtym brzegu gdzieś się stracił.

– Diabli nadali. Może zginął?

– Jakby dostoł, to by był – filozoficznie stwierdził Gustlik. – Trza go szukoć.

– Nie trzeba – odpowiedział Tomasz. – Jestem. – Wyszedł z mroku w czarnym od wody mundurze.

– Coś taki mokry? Czemuś broń rzucił? – surowo pytał Kos.

– Bo ja... – zaczął tłumaczyć, wyjmując zza koszuli zawieszone na sznurku medalik i kozik.

– Modliłeś się, żeby cię kula minęła? – spytał Wichura.

– Chciał się napić po rybie i wpodł do wody – mruknął Gustlik.

Tomasz parę razy otwierał usta, ale ponieważ nie dali mu dojść do słowa, machnął zniecierpliwiony ręką i zamilkł.

Po moście zastukały kopyta, wyciągniętym kłusem szedł szwadron kawalerii. Dowódca, w przedwojennej garnizonowej czapce z długim okutym daszkiem, rozglądał się na boki. Spostrzegł czołg, podjechał i osadził gniadego konia.

– Szwadron stój!

Rozpędzony trębacz z pierwszej trójki wysunął się zbyt daleko w przód i dostał batem po cholewie.

– Nazad. Przed gospodarza nie leź.

Pochyliwszy się w siodle, wąsaty jeździec wypatrzył oficera i salutując zameldował:

– Szwadron zwiadu brygady kawalerii jako grupa pościgowa. Melduje wachmistrz Feliks Kalita. Gdzie przeciwnik?

– Oderwał się.

– Ilu ich?

– Pancerni lepiej wiedzą, bo od początku tu byli.

Gniady ogier, parujący lekką mgiełką z rozgrzanej sierści, jakby zrozumiał słowa, przestąpił z nogi na nogę zwracając łeb w stronę czołgu.

– Lądowało przeszło sześćdziesięciu. Trzecią część chyba stracili, nim odskoczyli w las – rzekł Kos.

– Ech, ludzie, czy wy radia nie macie? Żebym ja kwadrans wcześniej wiedział, że tu się coś takiego szykuje...

– Niemcy nam nie meldowali – odgryzł się Wichura.

– Jak do was, kapral, będę miał interes, to kobyłę na rozmowę poślę – pogardliwie cedząc słowa obciął go wachmistrz.

Koń obrócił łeb znaczony białą strzałką i zadzwoniwszy uzdą trącił mordą w kolano. Jeździec dał mu skórkę od chleba, a potem znów się zwrócił do Kosa:

– Czemuście im dali odskoczyć?

– Po nocy w lesie żaden pościg...

– Chyba żeby dobry żołnierz na dobrym koniu – przerwał wachmistrz i zasalutował. – Czołem, panowie, spróbuję złapać to, co wam uciekło.

Janek, unosząc rękę do hełmofonu wymienił spojrzenie z Gustlikiem, westchnął oblizując spieczone pragnieniem wargi.

– Myślołżeś, że być dowódcą to kluski jeść? – zamruczał Jeleń.

Wachmistrz na swym ogierze przeskoczył rów przy torze i ogarnąwszy żołnierzy spojrzeniem, podał komendę:

– Szwadron za mną, kłusem marsz!

Grigorij siedząc koło gąsienicy gryzł trawkę, patrzył na ciemne sylwetki ruszających kawalerzystów.

– Czołg dobra rzecz, ale serce dżigita boli – wyznał Lidce wychylonej z przedniego włazu.

Po ostatniej trójce na chwilę usłyszeli żaby, a potem jeszcze jeden spóźniony jeździec zadudnił po moście i pochylony nad grzywą białego konia przeleciał galopem w ślad za szwadronem. Żwir spod kopyt zadzwonił o traki gąsienic.


29. Śniadanie

Cichy i nieruchomy stał pałac Schwarzer Forst w świetle księżyca.

Czerniały okopcone blanki na wieży i dziura wybita pociskiem. Połyskiwały rośne szybki w witrażowych oknach parteru, a orzeł na pancerzu „Rudego” wydawał się nie biały, lecz srebrny. Do bramy wiodły przez podwórze ciemne, wyraźne ślady gąsienic. Było cicho, wiatr nie kołysał nawet trawą na klombach.

Duża, ręcznie kuta klamka na drzwiach głównego wejścia, naciskana od wewnątrz, opadała powoli, a potem gwałtownie odskoczyła – metal strzelił ostro i niespodzianie. Ciemna szczelina rozdzieliła odrzwia jak pęknięcie.

Chwilę nikt nie wychodził. Wreszcie wąska szpara poczęła się rozszerzać, mignęła kosmata łapa i wilgotny nos, błysnęły ślepia i wyjrzał cały łeb. Szarik obserwował podwórze, słuchał i węszył. Sprawdzał, czy prócz ostro zarysowanej cieniem ciężarówki i poza „Rudym” nie ma czegoś nowego i obcego.

Cisza. Nic nie słychać i nie widać nikogo. Pies, uspokojony, wybiegł na dwór, pokłusował krętym, sobie tylko wiadomym tropem, przystanął na sekundę u węgła wozowni pachnącej sianem i krową, koło krzaka na klombie, lecz dopiero u wrót znalazł to, czego szukał – bramę wygiętą ciosem zderzaka prowadzonej przez Grigorija ciężarówki, wyrwaną z zawiasów przez czołg. Obwąchawszy ją starannie, Szarik zrobił to, co psy zwykły czynić w odpowiednio pachnących miejscach, i zawrócił.

Pobiegł nie wprost do pałacu, lecz pod mur. Znalazł koryto. Zawiódł się – było puste. Wywęszył wilgoć pod łopianami, ale po kałuży zostało tylko wyschnięte, spękane błoto. Pobiegł do studni, wspiął się i zlizał kilka kropel z żeliwnej rury. Skoczył łapami na ozdobnie kutą rękojeść – nie pomogło, nie umiał napompować.

Drzwi pałacowe przymknęły się pod własnym ciężarem, trzeba je było mozolnie otwierać łapą, by wejść w przyjazny mrok dobrze już poznanego wnętrza, w którym po trudach walki z desantem odpoczywała załoga.

Buty stały na baczność w zgodnym szeregu – oficerskie Janka, potężne Gustlika i kaukaskie, przymarszczone na wysokości kostek, Grigorija. Ich właściciele spali każdy po swojemu, choć na jednym posłaniu, na sianie okrytym namiotowym brezentem. Janek, zasępiony trudnościami dowodzenia, wydymał suche wargi. Gustlik leżał na wznak z rozrzuconymi szeroko rękami i jakby się trochę uśmiechał w okresach ciszy dzielącej jedno chrapnięcie od drugiego. Grigorij głowę i ramiona miał na posłaniu, ale spał wyciągnięty wzdłuż ściany, blokując drzwi do sąsiedniego pokoju. Wszyscy trzymali broń przy sobie, dłonie na kolbach lub lufach.

Na parapecie z pistoletem maszynowym na kolanach siedział wartujący Wichura, pogwizdywał z nudów cichutko i palcem w szybę stukał do taktu.

Szarik ostrożnie, z daleka, obwąchał załogę i wsparty łapami o nie ustępującą klamkę usiłował zajrzeć przez dziurkę od klucza do sypialni dawnych właścicieli pałacu. Drapnął łapą, cichutko zaskomlał.

– Paszoł – Saakaszwili w półśnie odgarnął go ręką.

Pies odskoczył, przypadł łbem do przednich łap, oczekiwał z mordą przy ziemi, czy Gruzin się nie ocknie, czy się nie zechce pobawić. Grigorij spał dalej, a wilczur nagle zesztywniał, znieruchomiał – złowił jakiś dziwny blaszany szelest tuż nad parkietem pałacowej sali. Czekał sporą chwilę, póki się dźwięk nie powtórzył. Zrobił dwa płynne, bezszelestne kroki i znowu zastygł z wyprostowanym ogonem, z uniesioną przednią łapą.

Czekał. Usłyszał wyraźniej niż przedtem – może skrzypnięcie, może westchnienie.

Wybiegł z pokoju i ostrożnie, coraz wolniej przenosząc ciężar ciała z łapy na łapę, ze stopnia na stopień, podkradł się do dębowych drzwi piwnicznych, skutych metalowymi ćwiekami. U dołu była szpara. Stamtąd właśnie sączył się cichy, ale wyraźny szelest.

Pies wrócił do pokoju. Spojrzał na Wichurę siedzącego nieruchomo na parapecie okna, ale nie warknął. Zastanawiał się dłuższą chwilę, komu powierzyć swe odkrycie, i wreszcie podszedł do Janka. Delikatnie chwycił zębami za rękę i pociągnął.

Kos otworzył oczy, natychmiast oprzytomniał. Trzymając pistolet w garści spojrzał dokoła, a potem szeptem zapytał:

– Chcesz wyjść?

Wilczur równie cicho warknął i zrobiwszy dwa kroki, obejrzał się, czy Janek idzie za nim. Chłopak przegarnął palcami włosy, wstał i podciągnął spodnie. Poruszył się Wichura, chciał zejść z okna, ale Kos powstrzymał go gestem.

– Siedź. Ja z psem – powiedział mijając wartownika. – Zaraz wrócę.

Boso szedł w stronę drzwi wyjściowych, ale Szarik przegrodził mu drogę.

– Co takiego?

Pies uniósł wargę, pokazał kły. Janek spoważniał, dobył pistolet zza pasa i przygotował do zapalenia elektryczną latarkę. Tropem wilczura zeszedł parę stopni, stanął przy drzwiach do piwnicy. Chwilę nasłuchiwali obaj.

Zaszeleściło. Pies spojrzał na swego pana, jakby chciał rzec: „A nie mówiłem? Coś tu nie jest w porządku...”

Kos się zawahał – warto by było mieć osłonę, ale jeśli zbudzi Gustlika, a okaże się, że to jakieś głupstwo... Spróbował drzwi – ustąpiły bez szczęku, bez skrzypnięcia. Pchnął je bosą nogą i przywarował do ściany. Drewno stuknęło głucho o mur. Potem cisza i znowu ten sam szelest.

– Bierz – szepnął.

Szarik, który warował po drugiej stronie framugi, skoczył do wnętrza i zniknął w ciemności. Kos nasłuchiwał sekundę, potem rzuciwszy na schody zapaloną latarkę, jednym susem sforsował drzwi i skrył się za stertą piwnicznych rupieci. Sprężony, gotów do strzału, wparł się plecami w ceglaną kolumnę. Długą chwilę trwała absolutna cisza, a potem usłyszał chłeptanie i w wąskim promieniu światła, przez który snuły się kłęby srebrnego kurzu, zobaczył psa pijącego z metalowej rynienki.

– Zostaw! – rozkazał i podbiegł bliżej. – Może to jakie draństwo...

Szarik siadł posłusznie, spoglądając na Janka oblizywał mordę jęzorem.

– Draństwo albo i nie – cicho powiedział Kos i rozejrzał się, czy w pobliżu jaki kubek nie stoi.

Murowane fundamenty dźwigały ogromną beczkę – może pięćset–, a może i tysiąclitrową. Na cynowym omszałym kranie grubiała, pęczniała kropla. Ciężar oderwał ją od metalu, trzepnęła ciężko o namoknięty wiecheć słomy, zaszeleściła i spłynęła do rynienki, budząc kręgi na powierzchni cieczy.

Kos znalazł wreszcie metalową kwartę, podstawił i począł odkręcać kran.

– Spróbujemy – rzekł do Szarika.

Pies zgodnie kiwnął łbem, a nawet jakby całym ciałem zakołysał – miał jeszcze ochotę pić.

– Ty już, teraz ja – powstrzymał go Janek.

Do kwarty naciurkało trzy czwarte chłodnego przezroczystego płynu. Kos oblizał suche wargi, a potem długimi haustami osuszył ją duszkiem do dna.

– Dobre – stwierdził, raz jeszcze nalał i wypił.

Szarik patrzył z boku, mocował się z coraz bardziej nieposłuszną głową i wreszcie, skoczywszy przednimi łapami na kolana Janka, liznął swego pana po twarzy.

– Co z tobą? – Kos odsunął go ręką, popatrzył uważnie. – Ej, Szarik, tyś się przecież wtrąbił...

Pies siedział z zawstydzoną miną, usiłował podać łapę na przeprosiny, ale nie mógł, bo mu bardzo była potrzebna dla utrzymania równowagi.

– Alkohol paskudna rzecz – tłumaczył Janek. – Zwłaszcza na wojnie, kiedy musisz być trzeźwy... – Czując ciepło rozgrzewające piersi, rozpiął szerzej koszulę pod szyją i powtórzył: – ...być trzeźwy musisz, bo inaczej zamiast jednego wroga dwu zobaczysz – uniósł pistolet, lufą pokazał gąsiorek stojący na półce – i nie będziesz wiedział, do którego strzelać...

Kos urwał, patrzył ze zgrozą, jak mu się gąsior dwoi. Otarł z potu czoło, raz jeszcze spojrzał na półkę, gdzie stała znowu jedna tylko butla w wiklinowej plecionce. Pomyślał chwilę, potem wsunął pistolet za pas i odkręcił kurek. Stare wino spływało wartką strugą, rozlewało się coraz szerzej po piwnicznym klepisku.

Szczeknął zdumiony Szarik.

– Cicho piesku, cii... Tak trzeba. Dowódca ci to mówi. Jakby Jeleń tę beczkę znalazł albo Grześ przewąchał... Prędko byśmy stąd nie wyjechali...

Tłumacząc wilczurowi i podtrzymując go za obrożę, Janek przebrnął do schodów, otarł bose podeszwy o ceglane stopnie. Wziąwszy latarkę do ręki poświecił raz jeszcze, westchnął i zgasił światło.

Kiedy wchodzili do pokoju, Wichura zagadnął:

– No i jak?

– Normalnie.

– Winem jakby pachnie.

– Chciałbyś – mruknął Janek. – Skąd tu wino? Za kwadrans niech cię Tomasz zmieni.

Leciutko zachwiał się nad posłaniem i oparł o Szarika. Przylegli, spojrzeli na siebie. Kos trzepnął lekko psa po kudłatej, zbójeckiej mordzie i zaraz potem obu sen zmorzył.

Wichura pociągnął nosem, bo wciąż jeszcze zdawało mu się, że czuje zapach wina. Wzruszył ramionami, bo rzeczywiście, skąd by tu miało być wino w miesiąc po przejściu frontu? Posiedział z głową opuszczoną na piersi, z pistoletem maszynowym w poprzek kolan. Posłuchał oddechów śpiących, ziewnął. Z blaszanki po konserwie, przygotowanej na parapecie, napił się wody. Chwilę prostował kości, wyciągał i zginał ręce. Potem otworzył okno, gwałtownym przerzutem zeskoczył na podwórze i zrobił parę przysiadów z wyrzucaniem trzymanego oburącz automatu przed piersi.

Skończywszy gimnastykę poranną, zajrzał przez właz mechanika do wnętrza czołgu, gdzie fosforycznym blaskiem świeciła tarcza zegara – dochodziła godzina trzecia. Wrócił do pałacu normalną drogą, przez drzwi, i szarpnięciem za ramię zbudził Tomasza.

– Twoja kolej.

Czereśniak bez słowa siadł na posłaniu, starannie zawinął onuce, włożył buty. Lekko przytupnął obcasem, żeby lewy wlazł do końca, obciągnął cholewy i przypomniał:

– Panie kapral, pan powiedział, że jak pan zobaczy, to harmonii nie będzie mi bronić.

Wichura jakby nie słyszał. Podszedł do okna i zdawał posterunek nowemu wartownikowi, pokazując ręką obiekty.

– Samochód, czołg, ludzie... A jakbyś miał zasnąć, to lepiej, żeby cię ojciec na konia nie mieniał.

– Nie zasnę. Ja bym harmonię...

– Powiedziałem: dam, kiedy zobaczę, żeś żołnierz, a ty zwiałeś, do wody ze strachu wlazłeś.

– Ze strachem wlazłem – skinął głową Tomasz – ale rzekę przepłynąłem i te druty elektryczne, co most był podminowany...

– Fiu! – gwizdnął przez zęby kapral. – Dała ci Bozia dobre sny. Małorolnym będziesz takie kawały opowiadał, jak do wsi wrócisz. Nie mnie...

Czekaj – wstrzymał Czereśniaka, który chciał mu odpowiedzieć. Obaj nasłuchiwali echa serii, które dobiegło z granicy słyszalności. Jeszcze jeden kłębek strzałów – daleki, ale wyraźny. Nad leśnym horyzontem błysnęło, nie zgasło. Pod jasną kitą dymu z wolna poczynał się rozjarzać blask.

– Palą, dranie. Wiedzą, że to już do nich nie wróci. – Kapral zrobił półokrągły ruch ręką. – Pewno ci, co nam zwiali... Jakby zaczęli bliżej strzelać, to zbudzisz.

Wichura patrzył jeszcze chwilę na pożar, ziewnął i ruszył w stronę posłania, na którym spała załoga. Drzwi do sypialni korciły go jednak bardzo.

Zwolnił, przystanął, spróbował klamki, która nie chciała ustąpić. Pochylił się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza, lecz Saakaszwili w półśnie machnął ręką.

– Paszoł won.

Szofer uchylił się, wzruszył ramionami i siadł na wolnym skrawku między Gustlikiem a Gruzinem. Chwilę patrzył, jak Janek błogo się przez sen uśmiecha i gładzi Szarika po łbie. Ściągając buty kapral zamruczał do siebie ze złością i odrobiną smutku:

– Że mnie się, psiakrew, nic nie przyśni ponad żołnierski przydział...

Wpełznął na posłanie, ułożył się na prawym boku, żeby wygodniej.

Wsunąwszy rękę pod głowę, raz jeszcze tęsknie spojrzał na zamknięte drzwi, westchnął i zasnął.

Daleki pożar rósł tymczasem i jego niespokojne światło dopełzło na dłonie siedzącego w oknie, opartego o framugę Czereśniaka. Znał dobrze ten ruchliwy odblask. Czerwony kur omijał co prawda studziankowskie dworaki, póki Tomasz gęsi, a potem i krowy pasał, ale za to we wrześniu, kiedy piętnaście lat skończył, przyszli Niemcy i spalili od razu dużo chałup w najbliższej okolicy.

Próbował nawet liczyć i wyszło mu ponad sto. A liczył, bo chciał wiedzieć, po co, i nie mógł pojąć. Rozumiał, że konie pobrali, że krowy, świnie i ziarno – normalnie, jak bandyci grabili, żeby mieć więcej dla siebie.

Ale po co chałupy palić?...

Od tej ognistej jesieni już nie było miesiąca bez pożaru. Całe pięć lat Tomaszowego życia płomienie oświetlały po nocach. Potem już wiedział dużo o wojnie, może nawet za dużo, bo jedno mówił pan rządca Weiss na folwarku, drugie leśniczy, obiecujący przyjście Anglików na każdą Wielkanoc i Boże Narodzenie, trzecie ojciec, a jeszcze inne leśni, którym dał broń...

Znowu daleko w lesie padło parę strzałów i chwilę potem przybyło nad drzewami światła, szerzej powiśniowiało dołem i jaśniej zadymiło. Czereśniak patrzył uważnie i zgadywał, że zajęło się coś nowego – tak jakby z początku stodoła, a teraz dom drewniany i dobrze wysuszony słońcem.

Kapral mówił, że jak sami Niemcy tak palą, to znaczy prawda, że ta ziemia już do nich nie wróci, bo swoje by przecież oszczędzili. Mądrze mówił, a nie rozumie, że druty się same nie rozcięły, tylko trzeba je było zerwać. Nie chce wierzyć, choć przecież swoich bym za nic nie ocyganił.

Leśni też z początku nie wierzyli, kiedy im powiedział, że jak chcą, to mogą dostać od niego kupę broni. Śmieli się, jeden zapytał, czy ma karabin maszynowy, a potem jeszcze bardziej się śmieli, kiedy przytwierdził.

Nie, to nie. Minęło parę miesięcy, nim po raz drugi przypomniał, i wtenczas już poszli, żeby sprawdzić, i zabrali cekaem, osiem karabinów, skrzynki z granatami. Zabrali wszystko to, co Tomek po polach i po przesiekach wyzbierał, schował pod karpowiną, w starą papę dobrze owinąwszy. Dziękowali bardzo, a potem i na akcje coraz częściej brali.

Teraz też tak będzie – nie wierzą, a potem uwierzą, nabiorą zaufania, tak jak Szarik, który leży obok dowódcy, drzemie, a od czasu do czasu mordę lekko unosi, ogonem porusza, żeby wyrazić swą sympatię i gotowość pomocy.

Tyle że cierpliwości trzeba, bo pies się szybciej na człowieku pozna niż ludzie.

Tak myślał sobie szeregowiec Tomasz Czereśniak, czuwając nad snem załogi, a za jego prawym ramieniem bladło i niebieściało niebo, malały i gasły gwiazdy. Jaśniało coraz bardziej, a nad dalekim leśnym horyzontem czarniejsza i węższa stawała się kita dymu.

Kogut zapiał pobudkę. „Rudy” pozieleniał i trawa posiwiała od rosy, ale wartownik dalej siedział nieruchomo i tylko nieznacznymi ruchami głowy sprawdzał: samochód, czołg, ludzie.

Zza okna dzień przyniósł nowe dźwięki: świergot ptaków, warkot dalekiego samolotu, szelest wiatru. Wszystko to jednak było spokojne, trzecioplanowe w stosunku do ciszy. Nawet tęskny ryk krowy zabrzmiał stłumiony, zdawał się trudny do postrzeżenia, ale Czereśniak zdecydował w tym właśnie momencie, że pora budzić.

Jednym ruchem dłoni starł z twarzy zadumę i smutek. Spojrzał raz jeszcze na dogasający w oddali pożar, na coraz wyższe nad horyzontem słońce, na śpiących. Dopił resztę wody z konserwowej blaszanki i cisnął ją na podłogę.

Załoskotały głośno, ale tylko Szarik zwrócił na to uwagę: otworzył jedno oko i zamknął. Reszta spała dalej snem sprawiedliwych. Tomasz zmarszczył brwi, wzruszył ramionami.

– Niech tam – mruknął. – Strudzili się mocno. Popilnuj, Szarik, póki co.

Pies natychmiast usłuchał rozkazu, wypełznął z legowiska i kiedy Tomasz zeskoczył przez okno na podwórze, wilczur zajął jego miejsce. Z wartowniczego posterunku patrzył w ślad za żołnierzem, który szerokim krokiem szedł przez podwórze.

Czereśniak wyprowadził krowę z wozowni, napoił ją, pompując wodę do koryta. Potem przywiązał jednorogą do ciężarówki, wrzucił do szoferki siano i wziął się do dojenia.

Kiedy mleko z blaszanym dźwiękiem strzyknęło do pustego kubła, Szarik zdecydował, że niebezpieczeństwo wraz z mrokiem minęło i zrezygnował z pełnienia warty w oknie. Wśród naczyń na stole wybrał sobie miskę, trzymając ją w pysku wyszedł przez uchylone drzwi z pałacu.

Załoga spała dalej. Janek zasępiony, Gustlik uśmiechnięty, z rozrzucanymi na bok rękami. Grigorij dalej blokujący wejście do sypialni Lidki. Wichura przez sen poruszał ręką, jakby obracał kierownicę, bose stopy drgały w rytmie wyciskania sprzęgła i hamulca. Zaburczał klakson, kapral uśmiechnął się, ale nie ocknął i tylko mocniej zachrapał.

– Ej, ty! – zawołał Tomasz i klepnął krowę po zadzie.

Ciepnęła ogonem, wsunęła łeb przez okno do kabiny, w której Czereśniak urządził żłób. Chwilę żuła spokojnie, a potem sięgnęła po nową porcję i nacisnąwszy mordą zatrąbiła powtórnie.

– Nie rusz – powstrzymał Szarika. – Niech se dźwiękuje.

Powędrowali obaj do kurnika, wrócili z przetakiem pełnym jaj. Tomasz zabrał nadojone wiadro i ruszyli do pałacu. Krowa obejrzała się za nimi i przyjaźnie zamyczała, pracowicie żując łaciatym pyskiem.

Niemcy wczoraj nanieśli sporo suchego drewna, żar jeszcze tlił się pod popiołem na kominku i nietrudno go było rozdmuchać. Nim minął kwadrans, ogromna patelnia stała na rozżarzonych polanach, skwierczał tłuszcz, a Tomasz w błyskawicznym tempie bił skorupki o ostrze pruskiej szpady, podtrzymywanej kolanami, i ciskał zawartość do garnka. Raz i drugi rozbite jajo powędrowało na psią miskę, z której posilał się Szarik i trącając łapą przypominał co pewien czas o swojej obecności.

Czereśniak roztrzepał i wylał jajka na tłuszcz, tą samą szpadą przemieszał i stwierdziwszy, że jajecznica gotowa, postawił patelnię na stole.

– Śniadanie – oświadczył głośno, ale nie uczyniło to wrażenia na śpiących.

– Pobudka, pobudka, wstać, koniom wody dać... – zaśpiewał.

Widząc, że skutek ten sam co poprzednio, wziął z kąta niemiecki granat na drewnianej rączce, ważył go chwilę w ręku i wyszarpnąwszy zapalnik cisnął szerokim zamachem przez okno. Po trzech sekundach zza ogrodowego muru trysnął w górę kłąb dymu i kurzu, przetoczył się huk wybuchu.

Grigorij, Wichura i Gustlik otworzyli niechętnie oczy, przygarnęli bliżej broń. Rozbudzony Janek siadł na posłaniu i spytał:

– Desant?

– Jajecznica – odpowiedział Czereśniak.

– Aha! – ziewnął sierżant, starł dłońmi z twarzy resztki snu i podał komendę:

– Załoga za mną.

Zerwał się, skoczył przez ławę, dał susa w okno, a za nim Grigorij, Gustlik i na końcu, mniej chętny do gimnastycznych wyczynów, polazł przez parapet Wichura. Tomasz wyjrzał i patrzył chwilę, jak odłożywszy broń i ściągnąwszy koszule lali sobie wodę na głowy pod pompą, pryskali jeden na drugiego.

– Panienko – delikatnie, zastukał. – Czas wstać, śniadanie gotowe.

Słysząc wołanie, Lidka z nadzieją spojrzała w stronę drzwi, ale klamka nawet nie drgnęła. Bez słowa wróciła do czesania swych puszystych włosów i patrząc w lustro zastanawiała się, czemu Kos nie ją wybrał, lecz Marusię.

Czyżby naprawdę wolał rude? I czemu Saakaszwili nie próbował choćby zajrzeć do niej? Gdyby przewrócił stertę gratów, które zgromadziła pod drzwiami, i narobił rumoru, to może by Janek się poczuł zazdrosny. Bywa tak, że człowiek dopiero wówczas dostrzega jabłko najbardziej rumiane, kiedy inny wyciągnie rękę w stronę gałęzi.

Tymczasem w pałacowym hallu, przy stole na dwa tuziny gości i nad patelnią wielkości koła od wozu pochyliły się cztery głowy, czworo rąk rzetelnie pracowało łyżkami. Tylko Czereśniak na piątego siedział nieco z boku i rzadziej sięgał swą kopystką. Zagryzali grubo krajanym chlebem, zapijali mlekiem.

– Jak było nocą? – między kęsami spytał Janek.

– Wstawałeś, to wiesz – odpowiedział Wichura. – Cisza. Czereśniak mi nawet sny opowiadał – zakpił i mrugnął porozumiewawczo.

– Co też tu tak pachnie? – pociągnął nosem Gustlik.

– Mnie się też zdawało... – zaczął szofer, ale Kos mu przerwał.

– Jajecznica – wzruszył ramionami i zagadnął, by zmienić temat: – Ciekawe, czy wachmistrz Kalita spadochroniarzy dognał i wydusił.

– Nie wiadomo. Ale sami mu drogę oświecali. Pożar był i trochę strzałów.

– Jeszcze dymi – pokazał Tomasz. – Potem już nie strzelali.

– Nam też w tę stronę. – Janek kiwnął głową i odkładając łyżkę, dodał: – Zostawcie trochę, żarłoki, dla radiotelegrafistki.

– Nie trzeba, ja dosmażę.

– Lidka, chodźże wreszcie! – zawołał Kos. – Południe blisko.

– Trza było wyznaczyć, kiedy wstać – zamruczał Jeleń zgarniając kopiasto z tego, co miało zostać dla dziewczyny – a nie teroz ludzi poganiać.

Nie zjesz, to i robić nie będziesz.

Za drzwiami sypialni coś nagle rymnęło i poleciało z hukiem na podłogę.

Grigorij i Wichura zerwali się, podbiegli do drzwi.

– Co tam?

– Nic, już idę – usłyszeli głos Lidki, która umyta, ubrana i uczesana demontowała nocne, daremne fortyfikacje.

Gzyms, którym drzwi były podparte, przewrócił się i narobił hałasu. Byle jeszcze odepchnąć komódkę, fotel i kufer i można będzie otworzyć.

Naprzeciw dziewczyny stali Grigorij i Wichura, niepewnie uśmiechali się na powitanie i ze zdziwieniem oglądali odsunięte meble, przewrócony gzyms.

– Ajaj, czemu słowu nie wierzysz? – Gruzin pokręcił głową. – Powiedziałem, śpij spokojnie, będę u drzwi...

– Ona ma rację. Słowo słowem, a jak fotel pod klamkę wsunąć to pewniejsze.

– Myślisz, że moje słowo gorsze niż klamka? – rozgniewał się Saakaszwili, poczerwieniał i już chwycił szofera za mundur pod szyją.

– Spokój. Puść! – rozkazał Janek.

– Dajcie przejść. – Lidka roztrąciła ich i siadła obok Jelenia przy stole, na którym Tomasz stawiał świeżo usmażoną i skwierczącą jeszcze porcję jaj. – Dziękuję – skinęła głową, podnosząc pierwszą łyżkę do ust.

– Pospiesz się – przykazał Janek.

Speszona opuściła rękę.

– Jedz, Lidka, poleku, co byś się nie udławiła. – Gustlik podał jej chleb i głasnął po głowie.

Zapadło milczenie. Janek, nadąsany, odwrócił się od Jelenia i zobaczył Gruzina spode łba patrzącego na Wichurę, który szarpnięciem przyciągnął do siebie harmonię, zabierając ją Tomaszowi spod ręki.

– Ja dziś na czołg nie siadam – rzucił szofer w powietrze.

– Ani ja na zakichaną ciężarówkę w połatanych kapciach – parsknął gniewnie Grigorij.

– Każdy na swoje miejsce – zdecydował Kos. – I razem będziemy jechać. Żadnych skoków do przodu ani zostawania w tyle.

– Jasne – stwierdził Gruzin.

Wstał z ławy i zdjąwszy ze ściany pochwę, przypiął ją sobie do pasa.

Rozejrzał się za szpadą, znalazł koło kominka i oburzony zawołał:

– Kto broń w jajecznicy umazał? Kakoj czort...

– Nie margej, Grześ – uspokoił go Gustlik i podstępnie spytał: – Jako żeś ty wczora piosenka śpiewoł?

– To nie piosenka, lecz pieśń – poprawił Saakaszwili. – Pieśń idących na śmierć. Kartwelo theli hmals ikar...

– A jak po waszemu: puść ten miecz...

Grigorij machnął ręką i odwrócił się plecami.

– Rzuć to, zostaw. Nie będziesz przecież ze szpadą do czołgu siadał – tłumaczył Kos podniesionym, zniecierpliwionym głosem.

Patrzył na swych podwładnych, myśląc, jak niełatwo być dowódcą.

Wczoraj rano w najlepszej zgodzie ruszyli z Gdańska i ledwo doba minęła, a już trudno dwóch takich znaleźć, żeby nie warczeli na siebie. Póki żył porucznik... Może lepiej byłoby, gdyby do „Rudego” przyszedł ktoś zupełnie obcy, jakiś oficer, którego w podchorążówce nauczyli, co, kiedy i jak trzeba robić.

– Janek, mosz ten notes? – spytał Gustlik.

– Mam – żywo odrzekł sierżant i uśmiechnął się, rad, że nareszcie go ktoś przyjaźnie zagadnął.

– To zapisz, że się dowódca nie kładzie, jak nie powie, kiedy zbudzić.

Sierżant spochmurniał. Chwilę jeszcze siedział za stołem, zerkał na kończącą śniadanie dziewczynę, a potem wcisnął czapkę na głowę, wstał i wyszedł na podwórze, zostawiając otwarte drzwi. Pierwszy za nim ruszył Szarik i Tomasz, po krótkiej pauzie Grigorij, niechętnie odpinający szpadę.

Wichura z harmonią pod pachą.

Gustlik, który czekał, aż Lidka wypije mleko z kubka, zakręcił się po izbie, raz i drugi nosem pociągnął, a potem ruszył w stronę piwnicy. Długo tam nie zabawił. Wybiegł przyciskając do piersi omszały, opleciony wikliną gąsiorek, kopnięciem otworzył sobie drzwi na dwór i wołał:

– Chłapcy! Cała beczka wina na nic. Rozlały ancychrysty przegrzeszone po ziemi. Jeny ta jedna sierotka została.

W pałacowej jadalni stały nie sprzątnięte naczynia na stole, resztki wczorajszej kolacji i dzisiejszego śniadania. Z ciemnego zakątka wyszedł czarny kot. Wskoczył na ławę, zaczął wąchać patelnię po jajecznicy. Kiedy za oknem warknął zapalony silnik, cofnął wąsatą mordkę, zjeżył się i ze wstrętem parsknął jakieś dziwne kocie przekleństwo pod adresem odjeżdżającego Szarika.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю