355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 15)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 15 (всего у книги 58 страниц)

Drodzy moi!

To miejsce, którego razem broniliśmy w sierpniu, było dobrze wybrane.

Jeszcze raz przejechaliśmy Wisłą po tym samym moście. Pola i lasy pod śniegiem, trudno rozpoznać, ale serce bilo mi mocniej. Właśnie stamtąd ruszyliśmy na stolicę, a potem dalej i dalej.

Brygada brała udział w walkach o duże miasto nad rzeką, ale przeciwnik bronił go tylko ariergardami. Na lotnisku zdobyliśmy trzydzieści samolotów, które nie zdążyły wystartować. Stąd skręciliśmy na zachód, piechota z marszu przerwała umocnienia, a my wsunęliśmy się w szczelinę jak w uchylone drzwi i szybkim, pancernym rajdem zdobyliśmy jeszcze jedno miasto. To były ciężkie walki. Kiedy wrócicie, nie doliczycie się znowu kilku znajomych twarzy.

Teraz dokucza nam chłód. „Rudy” grzeje silnikiem, ale i on czasem bywa zmęczony, a na pancerzu ma coraz więcej blizn.

Załogę mam dobrą, złożoną z młodych chłopców, którzy ukończyli szkolę pancerną. Ale po cichu, bardzo po cichutku, powiem wam, że czekam chwili, kiedy znowu będziemy razem.

Stoimy w obronie jako odwód. Dziś jest święto Armii Czerwonej.

Odbywają się spotkania, wydano trochę alkoholu. Moi chłopcy poszli, a ja zostałem w „Rudym” i piszę przy świetle remontowej lampki, na twoim, Janek, siedzeniu, w kąciku, bo tu jest najzaciszniej.

Miejsce, w którym pancerz został przebity pociskiem, zostało zaspawane z zewnątrz grubą płytą. Brzegi zatopione palnikiem i wygląda to wszystko, jakby rana z grubsza zabliźniona.

Chyba i wy już całkiem niedługo wyzdrowiejecie. Odpiszcie szybko, bo i ja jestem ciekaw, i generał często pyta, co z wami się dzieje.

Noszę ciepłe rękawice Janka. Dobrze mi służą. Mam zdobyczny waciak, przygotowany na nowe legowisko dla Szarika, gdyż stare się całkiem spaliło.

Kończę już, bo palce marzną i sztywnieją. Jutro będzie słonecznie, pogodnie, temperatura około minus 5°C, zachmurzenie wzrastające po południu do 1/4.

Ściskam was, chłopcy, serdecznie i drapię Szarika za uchem, na razie tylko w myślach, ale chyba wkrótce już naprawdę. Wasyl.

List przyszedł po dziesięciu dniach, na początku marca. Odczytali go na głos rankiem, zaraz po śniadaniu, a potem wyrywali sobie z rąk, bo każdy chciał własnymi oczyma jeszcze raz zobaczyć. Szarik sądził, że to zabawa, i stając na tylne łapy, starał się również chwycić papier zębami.

Mieszkali teraz w innym miejscu, w malutkim pokoiku na poddaszu, dokąd przeniesiono ich jeszcze w końcu stycznia, by zrobić miejsce ciężej rannym, przybywającym wprost z frontu. Ledwo się tu mieścili. Łóżko Janka stało koło okna, pod załamanym dachem, a dwa inne piętrowo jedno nad drugim, z boku. Na górnym ulokował się Jeleń, twierdząc, że tam mu jest wygodniej, a poza tym musi ćwiczyć nogę, żeby odzyskać w niej pełnię władzy.

Ptaki rozpoznały szybko zmianę sytuacji i odwiedzały ich codziennie.

Szarik, oparty przednimi łapami o parapet, patrzył na nie ciekawie, płosząc sikory, ale dzięcioł nie dał się nastraszyć i tylko czasem, gdy pies zbyt blisko zbliżał nos do szkła, odganiał wilczura gwałtownym trzepotaniem skrzydeł i groźnie walił dziobem we framugę.

Tego dnia, kiedy przyszedł list, niebo było słoneczne, błękitne, słońce grzało mocno przez szybki. Wiosną trudno siedzieć w domu, więc najpierw Jeleń ruszył do kuchni rąbać drwa w ramach ćwiczeń zdrowotnych, a także po to, by podtrzymać dobre stosunki z kucharzem. Potem Grigorij poszedł do lasu, by w samotności pośpiewać, gdyż twierdził:

– Kie-edy śpiewam, to się nie jąkam.

Jąkał się zresztą coraz rzadziej, tylko w momentach wzruszeń albo gdy chciał coś bardzo szybko powiedzieć.

Przyszła Marusia i jak co dzień masowała lewą rękę Janka od ramienia ku plecom. Skóra na niej była jasna, jaka bywa na dłoniach praczek, przymarszczona lekko. Całe ramię stało się chude, drobne, powoli nabierało sił. Podczas zabiegu on opowiadał jej o swoim domu w Gdańsku, o tym, jak uczył się w szkole, o wojnie we wrześniu i poszukiwaniu ojca. Taka stanęła między nimi umowa, tak było zawsze.

Ogoniok miała dziś wolny dzień, więc po zakończeniu masażu przyniosła Kosowi mundur i wybrali się na spacer razem z Szarikiem. Z gałęzi sosen opadały ciężkie, nabrzmiałe słońcem krople. Snuł się po igłach wilgotny szelest, pachniała ziemia. Trawa była jeszcze zeszłoroczna, ruda, ale jak się pochylić, to pod spodem można było dostrzec nieśmiałe, jasnozielone źdźbła.

Wędrowali w milczeniu krętą ścieżką, omijając tające błoto.

– Gdzie masz szalik? – spytała dziewczyna.

– Zostawiłem, ciepło dzisiaj.

– Powinieneś nosić.

– Nie pasuje do munduru. Nie lubię go zresztą.

Znowu milczeli. Przystanęli dopiero na skraju niewielkiej polanki.

Między sosnami leżała spora kałuża wody, przymarszczona pośrodku marcowym wiatrem. Odbijały się w niej korony sosen, a za nimi, głębiej, było błękitne niebo. Kiedy tak patrzyć w wodę to wydaje się, że kałuża jest oknem prowadzącym na tamtą stronę ziemi. Po bokach, w cieniu, szarzały resztki tającego lodu.

– A ją lubisz?

– Kogo?

– Tę, co podarowała.

– Razem jechaliśmy do armii, razem przyszliśmy do brygady...

Zdawało mi się, że nasza znajomość to coś bardzo ważnego, ale potem wyszło inaczej.

– Jak?

Janek przypomniał sobie, o czym mówili Grześ i Gustlik wówczas, gdy na leśnej polanie z rąk generała otrzymali Krzyże Walecznych, a Lidka przyszła zapraszać go do kina. Po chwili milczenia wyjaśnił Marusi:

– Ja jej nie byłem potrzebny, wolała innych. A potem się okazało, że załoga jest dobra i znaczna, bo z nami jeździł Szarik. Dostaliśmy ordery, wszyscy o tym mówili i jej się zaczęło zdawać, że jestem jej potrzebny...

– Jej się zaczęło zdawać... – przerwała mu Ogoniok i potrząsnąwszy głową, rozsypała włosy o barwie świeżych, dopiero co wyłuskanych kasztanów. – A ty?

– Co ja?

– Czy tobie jest potrzebna, czy ją lubisz?

Janek oparł rękę na chłodnej, wilgotnej korze sosny, nabrał powietrza w płuca.


20. Rozstajne drogi

Bywa, że podczas jesiennego ciągu kaczka odbije się od stada.

Zatrzymają ją jakieś ważne ptasie sprawy, wczesny mróz oblodzi jeziorko między trzcinami albo przeszkodzi złamane skrzydło. Przemarzniętą samotnicę pochwycą ludzie, ogrzeją, wyleczą, ale już zbyt późno na podróż w cieplejsze kraje i sił brak. Tłucze się więc całą zimę po izbie, przywyknie niby, z ręki jada.

Kiedy jednak śnieg odtaje, wybłękitnieje niebo i wiosna przyniesie pierwsze ciepłe wiatry, ptak poczyna być niespokojny. Żal się z nim rozstać, a przecież widać, że trzeba, że nie można inaczej. Są uczucia ważniejsze i silniejsze niż przywiązanie do sytości i ciepłej izby. Gdy z południa nadciąga wysoki klucz, trzeba otworzyć drzwi lub okno. Jeszcze tylko rozbieg, start niski nad ziemią, a potem, gdy narośnie już szybkość, stromy wzlot w górę i jeszcze tylko koło radosne nad gościnnym domem, poświst skrzydeł i malejąca sylwetka o długiej szyi. Ptak wraca do swego żywiołu, do swych towarzyszy.

Brezent samochodu łopotał jak skrzydło, wzdymał się wypełniony wiatrem. W kącie przy szoferce, na zapasowej oponie i paru garściach siana siedział Janek z Marusią, otuleni jedną peleryną; obok nich, przy prawej burcie, Grześ i Gustlik. Szarik wcisnął się między czołgistów, łeb trzymał na kolanach dziewczyny.

Naturalnie nie jechali sami. Całe pudło ciężarówki wypełnione było frontowym bractwem. Dopiero co wsiedli wszyscy na skrzyżowaniu, rozlokowali się i przypatrywali sąsiadom, ale już zostały zawarte pierwsze znajomości, już zaczynali dzielić się machorką, częstować nawzajem papierosami.

– Bierzcie, to trofejne, zdobyczne, nazywają się juno – proponował siwy kapitan.

– Po ichniemu juno, a po naszemu – słoma, wybaczcie śmiałe słowo.

Może machorki spróbujecie żołnierskiej, krupki.

– Mnie żona samosad przysłała. Mocny, aż w głowie się kręci, a jak pachnie... Bardzo proszę, towarzysze, każdemu dam spróbować.

Ciężarówka zbliżała się do miasta, z tyłu popod łukiem brezentu widzieli pojedyncze domki, potem wjechali na praskie ulice, i rozmowy przycichły.

Może dlatego, że prawie wszyscy zadymili papierosami, a może spoglądali na ruiny rozbitych pociskami domów, na których śnieg tajał w słońcu i powietrze leciutko drgało.

– Wtenczas też dymiły, tylko inaczej – powiedział Grześ.

Skręcili w lewo, droga opadała łagodnym zjazdem ku Wiśle. Janek uniósł głowę, patrzył uważnie, i wskazawszy ręką powiedział:

– Słuchajcie, przecież my właśnie gdzieś tu, w tym miejscu... Jeszcze kamienie powyrywane z bruku. Toż to ślad po nas, po „Rudym”.

Zastukały dyle na podjeździe; skrzypnęła, poddała się pod ciężarem wozu nawierzchnia pontonowego mostu.

– Sojuzniki, wy tankisty?

– Tak, czołgiści.

– Kiedy byliście ranni?

– Jak Pragę braliśmy, we wrześniu – wyjaśnił Saakaszwili.

– Za Pragę dostaliście ordery?

Jeleń i Saakaszwili mieli rozpięte płaszcze, żeby wszyscy mogli widzieć biało-czerwone wstążeczki i Krzyże Walecznych.

– Nie, to wcześnej. Pod Studziankami pomagaliśmy 8 armii gwardii utrzymać przyczółek za Wisłą. A na Pradze byliśmy ranni.

– Solidnie was stuknęli, tyle czasu w szpitalu?

– Niczego sobie, owszem.

– A czwarty jak? Spalany?

– Ka-akowo czo-orta – Grześ ze zdenerwowania zaczął się jąkać. – Zdrów i cały, wo-ojuje.

Pięli się teraz pod górę szerokimi skrętami „ślimaka” na Karową. Cisza zaległa w aucie. Tu miasto wyglądało inaczej niż na Pradze – jednego całego domu nie było. Jechali wąwozami wypalonych murów, między dziwnymi, poszarpanymi wzgórzami podobnymi do skał wapiennych, w których burze wypłukały prostokątne okna. Przez usypiska biegły kręte, górskie ścieżki, wznoszące się zakosami. Z rzadka tu i ówdzie widać było sylwetkę ludzką, czasem z zabitego deskami okna sterczała rura piecyka, wiatr bawił się niewielką kitką ciemnego dymu.

– Twiordyj narod – powiedział siwy kapitan, właściciel papierosów juno, ale nikt mu nie odpowiedział.

Minął kwadrans, nim z krętych uliczek dostali się na prostą aleję i zobaczyli po prawej falistą przestrzeń, postrzępioną łatami śniegu, spod którego słońce dobywało piarg cegły zmielonej przez pociski. Zrozumieli, że to jeszcze nie pole, że tu kiedyś również było miasto. Daleko pośród pustkowia sterczał samotny, zagubiony kościół.

Żołnierz, który częstował machorką, mełł w zębach ciężkie przekleństwo.

Znowu była cisza. Jechali dalej, patrząc z uwagą na parę fabrycznych kominów, z których bliższy, wyszczerbiony, dymił. Dopiero wówczas, kiedy wyjechali z miasta i po obu stronach szosy zaczęły się pola, wiatr zmył z ludzi milczenie.

– Jakże to odbudowywać? Widziałem dużo spalonych miast, ale przecież nie takie.

– Może Smoleńsk podobny.

– Może Stalingrad.

– Jak odbudowywać? – wtrącił żołnierz, któremu żona przysłała samosad. – Jeśli razem do roboty stanąć, to ludzie wszystko mogą. Ot, rebiata tu jadą, tankisty. Ich nieźle poharatało, a przecież załatali, wyleczyli i teraz wracają na front. Pragę wzięli, a Berlin będą brać... Mnie na ten przykład w Łodzi ranili. Kiedyśmy wpadli do miasta, to fryce nic jeszcze nie wiedzieli, sklepy mieli otwarte, oczy na nas wytrzeszczali. Ale jeden z dachu strzelił i trafił.

– Ja zostałem ranny w Katowicach.

– Ja jeszcze dalej, pod Kostrzyniem. Tam 8 armia gwardii przyczółek za Odrą brała.

– Stamtąd do Berlina blisko. Jaki on jest, ten Berlin?

Młody, płowowłosy oficer w okrągłej czapce z błękitną wypustką uśmiechnął się i powiedział:

– Ja wam powiem. Ulice są czarne, tylko na dachach blask, a dokoła kłębki dymu z zenitówek. W dole, gdzie bomba upadnie, to błysk i plama ognia się rozlewa. A resztę sami już z bliska zobaczycie.

– Nie chcę ja go oglądać – zwrócił się Grześ do lotnika. – Zerknąć można, a nawet warto i potem zaraz z powrotem do domu. U nas góry samego nieba sięgają, czapy białe noszą ze śniegu, a w dolinach ciepło i co rok młode wino.

– Tankist, a ty skąd jesteś?

– Ja, skąd je-estem? – speszył się Grześ, niezdecydowany, czy wybrać wersję prawdziwą, czy oficjalną.

– On je od Sandomierza – wyręczył Jeleń kolegę.

– To pod Sandomierzem góry nieba sięgają i śnieg na szczytach leży?

– Jak się od dołu podziwać, to tak się zdawo, że bardzo wysoko, a zimą śnieg na nich leży – bohatersko łgał Gustlik.

– Smagły ten wasz kumpel i czarny jak Gruzin.

– Bywają tacy pod Sandomierzem.

Roześmieli się wszyscy wesoło, bowiem wśród ludzi noszących mundury nie tylko od czasów pana Zagłoby, ale znacznie dawniej, ceniona jest umiejętność koloryzowania i składania ciekawych opowieści.

– Pies też spod Sandomierza? – zapytał przymrużając oko właściciel samosadu. – Założyłbym się, że w broni pancernej walczy.

– Jakbyś wiedział! – ucieszył się Saakaszwili, że teraz na tamtego pułapkę może zastawić. – Czytaj, co tu pisze, o tu, blaszka na obroży.

Szarik widząc, że wszyscy zwracają nań uwagę, wyprostował się godnie i nie ze złości, ale tak, na wszelki wypadek, zaprezentował białe kły.

– Ja będę czytać, a on mi głowę odgryzie. Poza tym nie przy mnie pisane, polskimi literami.

– Mogę wam przetłumaczyć – cieszył się Grześ. – Tu jest napisane: „Szarik, pies brygady pancernej”.

– Ho, ho, to trzeba do niego mówić, towarzyszu szeregowy. Myślałem, że zwykły pies, a okazuje się żołnierz.

– Po-oczekaj – Saakaszwili zająknął się w pośpiechu. – Ja ci będę jego zasługi opowiadał, a ty tylko licz na palcach. Od razu możesz zdjąć buty, bo samych rąk nie starczy.

Wszyscy pasażerowie ciężarówki obrócili się w stronę Grigorija i z zainteresowaniem słuchali, jak Szarik będąc jeszcze zupełnie małym szczeniakiem nie uląkł się tygrysa, o frontowych przygodach i wreszcie nawet o zaduszeniu kury w szpitalu, bo Saakaszwili, jeśli już zaczął mówić, to opowiadał rzetelnie do końca, nie opuszczając niczego, a raczej nawet dodając pewne szczegóły, których ani Kos, ani Jeleń nie mogli sobie przypomnieć.

Dzieje bronietankowoj sobaki, czyli psa pancernego, jak go zaczęli nazywać, rozweseliły wszystkich i kiedy wreszcie dobiegły końca, ktoś zaczął nucić, a potem razem, zgodnym chórem zaśpiewali modną w owym czasie piosenkę.


 
Nie za to miedali dali,
czto Warszawu my widali
A za to nas nagradili,
czto Polszu oswobodili.
 

Piosenka była długa, pojawiały się coraz nowe zwrotki, dwukrotnie powtarzano każdy refren i Janek korzystając, że nikt nie zwraca uwagi, szepnął Marusi do ucha:

– Nie zapominaj o mnie.

– Nie zapomnę już nigdy.

– Może gdzieś blisko od siebie będziemy, a jeśli nawet daleko, to i tak się spotkamy zaraz po wojnie.

– Chciałabym bardzo, ale nie wiem, czy tak będzie. Rozstanie pewne, a spotkanie na śniegu tającym pisane.

– Spotkamy się na pewno – szepnął. – Będziemy potem już zawsze razem: ty i ja, Szarik i... może ojciec.

Zwróciła twarz ku niemu. Janek niby poprawiając brezentową pelerynę, którą byli osłonięci, dotknął wargami jej gładkiego policzka, pokrytego leciutkim meszkiem jak śliwa świeżo zerwana z drzewa.

Wiele mogłyby opowiedzieć rozstajne drogi. Czasem spotykają się na nich ludzie, lecz częściej żegnają i potem jedni idą w lewo, drudzy w prawo, nie wiedząc nigdy na pewno, czy kiedykolwiek jeszcze splotą się ich losy, i jak odległe jest następne spotkanie. Nie o kilometry tu chodzi, lecz o czas. Życie mierzy się w miesiącach i latach, w godzinach i dniach, a nie w kilometrach.

Ciężarówka podwiozła ich do Poznania, a potem pieszo poszli za miasto, by czekać u rozstajnych dróg na następną okazję. Był tu punkt kontrolny, na którym sprawdzano dokumenty, ustalano dalszą marszrutę powracających na front żołnierzy. Wiedzieli już, że właśnie tutaj muszą się rozstać. Marusi droga wypadła prosto na zachód, a im w prawo, bardziej ku północy.

Na razie nic jakoś nie jechało i korzystając z ostatnich chwil, Ogoniok nałamała wierzbowych gałązek w przydrożnym rowie. Pokryte były świeżymi koćkami, aksamitnymi w dotknięciu. Rozdarowała chłopcom cały bukiet, pozatykała im witki za pasy.

Saakaszwili, chętny jak zwykle do głośnego wyrażania swych uczuć, zaniósł trochę kociek regulującej ruch dziewczynie i przyklęknąwszy pośrodku drogi na rozjeżdżonym oponami błocie wyjaśniał jej, że nigdy w życiu nie spotkał kobiety o tak zdumiewającej urodzie.

Jeleń, jeszcze niepewny w stu procentach swojej zrośniętej na nowo nogi, przysiadł na kamieniu i gapił się w pole, na którym wcześniej niż zwykle zakwitła tego roku tarnina. Wokół krzewów wędrowało tam i z powrotem nieduże stadko kosów. Ptaki pogwizdywały cichutko, przefruwały z miejsca na miejsce, szukały pożywienia na odtajałym ze śniegu polu. Odróżniając brązowawe, nieco mniejsze samiczki od czarnych samców, usiłował je liczyć, nie bardzo zresztą wiedząc po co. Ot, może dlatego po prostu, by jakoś przeczekać chwile, które dzieliły ich od pożegnania.

Tak bywa, że ludzie bardzo pragnący być razem poczynają się niecierpliwić na dworcu i pragną, by jak najszybciej odjechał pociąg, o którym wiadomo, że odjechać musi.

Marusia i Janek stali obok. Początkowo próbowali żartować właśnie na temat tych kosów wędrujących po polu i pokrewieństwa, jakie zapewne być musi pomiędzy ich nazwą a jego nazwiskiem. Nie kleiły się jednak te żarty, więc zamilkli i ze smutkiem spoglądali sobie w oczy, to znowu z niecierpliwością na drogę.

Nadjechała wreszcie ciężarówka z długim pudłem pokrytym brezentem, spod którego wystawał srebrny ogon myśliwskiego samolotu. Regulująca zatrzymała ją, rozmawiała chwilę z kierowcą, a potem z lotnikami w skórzanych kurtkach, jadącymi pod brezentem i wreszcie skinęła w stronę Marusi.

Teraz dopiero się okazało, że mają ważne sprawy do załatwienia, że muszą sobie jeszcze parę rzeczy powiedzieć. Ogoniok dała Jankowi stary list, który nosiła w kieszeni na piersi – wszystko, co w nim było, zostało powiedziane, ale chciała, by miał to na piśmie, by mógł przeczytać, kiedy już będą daleko od siebie.

Janek dał jej pierścionek, wypiłowany misternie z miedzianego paska, który obciął z artyleryjskiego pocisku. Mówili do siebie jedno przez drugie.

Szarik, wietrząc niespokojnie, popiskiwał ze szczerym żalem. Lotnicy tracili cierpliwość.

– Pocałuj ją wreszcie, bo nam pora w drogę.

Janek usłuchał rady, dziewczyna podbiegła do ciężarówki, podchwycona za ręce znalazła się pod brezentem. Wóz ruszył, odjeżdżał nabierając pędu.

Patrzyli za nim, widząc początkowo smutny uśmiech Marusi, a potem tylko jej sylwetkę i czerwonawe włosy na tle srebrnego statecznika samolotu.

Gdy ciężarówka zniknęła za zakrętem, Janek poszedł wzdłuż szosy, zatrzymał się koło pozieleniałej pierwszymi listkami wierzby i rozwinął list.

Przeczytał go wolno, od początku do końca, a potem cichutko powtórzył sam do siebie:

– Koło północy poszlibyśmy w cień sadu, w zapach jaśminowych krzaków. Tam nikt by nas nie widział...

Stał z twarzą zwróconą pod wiatr, czuł wiosenne powietrze głaszczące mu rozgrzane policzki.


21. Powrót

– Hej, Kos, dowej pozór! – krzyknął Gustlik. – Pódź haw, ten się nom przydo.

Do skrzyżowania podjeżdżał ogromny, zdobyczny wóz wlokąc za sobą wagon z okienkami po bokach, z dymiącą wesoło rurą piecyka. Kierowca nie miał ochoty stanąć. Nacisnął parę razy sygnał, zaczął skręcać w lewo, ale dziewczyna regulująca ruch nie ustąpiła. Szofer wychylił się przez okienko i z wysokości swego wygodnego siedzenia oświadczył uroczyście:

– My z wydziału politycznego Frontu.

– My z rozstajnych dróg – odpowiedziała mu żartem. – Dokumenty i trasa podróży.

Jeleń podsunął się bliżej, zaglądając jej przez ramię.

– No jak? – spytał cicho. – Do takiej budy się przeca zmieścimy.

– Ja im nie mogę dodać nikogo – odpowiedziała półgłosem. – Chyba że sami potraficie się dogadać.

Obiegli wóz od tyłu, zastukali do zamkniętych drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Forteca była trudna do zdobycia. Można co prawda wleźć na metalowe schodki, uczepić się jakoś, ale to żadna jazda. We trzech jeszcze by się zabrali, ale co począć z psem?

Szarik uważnie oglądał wóz, pokręcił nosem i coś go bardzo zainteresowało. Przysiadł przed drzwiami na tylnych łapach, zaskomlił i szczeknął. Z wewnątrz odpowiedziało mu również szczekanie. Szarik począł ujadać i pies w wozie awanturował się także coraz bardziej.

Drzwi wreszcie uchyliły się lekko i ze zdumieniem dostrzegli w nich szczupłą damę, w srebrnej sukni, ubraną jak na bal. Stali wszyscy trzej z szeroko otwartymi ustami, nie mogąc wymówić ni słowa. Koło nóg damy przecisnął się biały pudel, wystawił ciekawą mordkę i na widok Szarika zaskomlał, zamerdał ogonem, ucieszył się zdecydowanie.

Wilczur zrozumiał to widać jako zaproszenie, bo jednym susem znalazł się w środku wozu. Kobieta odskoczyła na bok i wznosząc ku górze ręce, zawołała;

– Na pomoc! Zabierzcie tego zbója, on moją Kroszkę zagryzie!

Tego czołgistom dwa razy nie trzeba było powtarzać. Zgodnie ruszyli na odsiecz. Grześ podsadził Gustlika, Gustlik podał rękę Grzesiowi. Ciężarówka ruszyła z miejsca, więc Janek podbiegł parę kroków i przy pomocy przyjaciół również wskoczył do środka, podtrzymując drewnianą kaburę mauzera, zwisającą u boku.

Z uratowaniem Kroszki nie było kłopotu, bo Szarik nie miał zamiaru zrobić jej nic złego. Przymknęli za sobą drzwi, żeby nie wpuszczać chłodu do środka, i zasalutowawszy grzecznie damie w srebrnej sukni, siedli skromnie progu.

– Jady my i to nie najgorzej – mruknął półgłosem Jeleń.

– Wysiadajcie – usłyszeli nad głowami potężny bas. – Jak można pchać się siłą do cudzego domu.

Wstali, patrząc z uznaniem na wysokiego mężczyznę atletycznej budowy, ubranego w pasiastą, trykotową koszulkę, pod którą widać było drgające tarcze mięśni.

– Plutonowy Jeleń melduje przybycie trzech polskich czołgistów – Gustlik zasalutował uprzejmie i skłonił głowę.

Grześ, wyrwawszy Jankowi zza pasa parę ostatnich witek z baziami, wręczył je z miłym uśmiechem pani białej pudliczki.

Kobieta się uśmiechnęła (któraż się nie uśmiechnie, otrzymując kwiaty?) i zawołała do swej pupilki:

– Kroszka, jak można? To obcy pies.

Uradowana Kroszka tańczyła wokół Szarika, to na czterech, to na dwóch łapach, ciągnęła go za uszy prosząc do zabawy, a wilczur z bardzo głupią miną wodził za nią pełnymi sympatii ślepiami.

Mężczyzna w trykotowej koszulce marszczył groźnie brwi, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przeszkodziła mu papuga wisząca pod sufitem na blaszanym kole, która zaczęła wrzeszczeć:

– Szturrmem, szturrmem!

Z głębi wozu, czepiając się różnych przedmiotów, nadbiegła małpka ubrana w czerwony kubrak, skoczyła Jeleniowi na ramię. Nim zdążył usta ze zdumienia otworzyć, zabrała mu czapkę i uciekła.

– Jejku – wystękał Gustlik. – Co za menażeryja, oni tu może słonia-elefanta mają?

– Wysiadacie? – pytał atleta z uporem.

– My byśmy wysiedli, panie dyrektorze – oświadczył Grigorij – ale teraz, bez czapki w żaden sposób nie da rady. Własność, powiedziałbym państwowa.

Dama uśmiechnęła się po raz drugi.

– Daj im spokój, Iwan, niech już zostaną.

– Miękkie masz serce, Natasza. Jeśli na każdym skrzyżowaniu będziemy brać nowych pasażerów... – w tonie mężczyzny można było wyczuć, że burczy już tylko dla przyzwoitości. – Dokąd jedziecie?

– Pod Kołobrzeg – odpowiedzieli chórem.

– My też.

– Bardzo przepraszam za ciekawość – nie wytrzymał Saakaszwili – ale jeśli można, to chcielibyśmy wiedzieć...

– Proszę bardzo, to nie tajemnica wojskowa – roześmiał się siłacz. – Po prostu frontowy cyrk. No, ale skoro Natasza pozwala wam jechać, to nie będziemy stać tak pod drzwiami. Prosimy do środka.

Korytarzykiem weszli w głąb wozu do nieco większego pomieszczenia, mającego dwa okienka, po jednym z każdej strony. Dalej w głębi były jeszcze drzwi wiodące za przepierzenie.

– Tu salon, a tam nasze sypialnie. Wszystkie te wspaniałości urządzono nam właśnie w zdobycznym samochodzie.

Z dalszej rozmowy wynikło, że Iwan jest atletą–gimnastykiem oraz żonglerem, a Natasza występuje z tresowanym pudlem, Kroszką, i małpką, która nazywa się Buki. Czołgiści opowiedzieli o sobie, poczęstowano ich gorącą herbatą.

Często tak bywa, że ludzie są sobie niechętni tylko do tej pory, póki jedni są wewnątrz, a drudzy na zewnątrz, póki się nie poznają. Kiedy zamienią kilka słów, nabierają do siebie sympatii, bo w każdym przecież jest coś miłego i ciekawego.

Jeleń stanął zaraz do turnieju i siłowali się z Iwanem na rękę, kto kogo położy. Chociaż bronił się długo, przegrał, ale go Iwan pocieszył, że i tak walczy wspaniale, że gdyby nie szpital, to kto wie?

Okazało się, że Natasza jeszcze przed wojną razem ze swymi zwierzętami występowała w Tbilisi i teraz współzawodniczyła z Grzesiem w opowieściach o pięknie Gruzji, w opisie śnieżnych gór i smaku wspaniałego wina.

Saakaszwili zupełnie zapomniał, że jest synem kominiarza spod Sandomierza.

Małpka Buki ubrana w czapkę Jelenia, która co chwila spadała jej z głowy, boczyła się trochę początkowo, jadła gotowane kartofle, nacinając je pazurkami i obierając jak banan, a potem nabrała zaufania do Janka, opowiadała mu coś, siedząc na ramieniu i wreszcie przysnęła, okryta połą jego płaszcza.

Nie ulega jednak wątpliwości, że najserdeczniejsza nić sympatii zawiązała się między Kroszką i Szalikiem, który przestał zwracać uwagę nawet na rozkazy swego pana, wodził zachwyconymi ślepiami za śnieżnobiałą pudliczką i od czasu do czasu głęboko wzdychał.

Ciężarówka gnała po gładkiej szosie, zwalniała na mostkach i w wyludnionych miasteczkach, rozpędzała się na prostych. Za oknami migały coraz to inne drogowskazy i wreszcie Janek wyjrzawszy przeczytał na jednym z nich polski napis: „Do Wierzchowa 5 km”. Zaraz potem wjechali w las, a że było pod wieczór, we wnętrzu pomroczniało nieco.

Nagle huknęło, jak gdyby tuż obok rozerwał się pocisk. Pochylona przyczepa zjechała na prawą stronę, zgrzytnęły gwałtownie hamulce. Pisnęła wystraszona małpka, zaszczekały oba psy, papuga wrzasnęła:

– Szturrmem, szturrmem!

Pobiegli do drzwi, wyskoczyli na szosę. Kierowca stał już obok i rozkładając ręce pokazywał na spłaszczoną ciotkę.

– Musiało trafić na duży, ostry odłamek. Rąbnęła od razu.

Wóz stał na boku szosy, tuż przed zakrętem wiodącym pod górkę. Za rowami po obu stronach był ciemniejący, wieczorny las. Nieco na przedzie, z gąsienicami okrakiem po obu stronach rowu, czerniał spalony czołg. Podeszli bliżej, oglądali go, Jeleń pokazał czarny cień orła po wypalonej farbie. Z drugiej strony na wieży odczytali cyfrę.

– Nie pamiętacie czyj? – spytał Kos.

Nie pamiętali, Grześ obszedł dokoła i wróciwszy stwierdził:

– Jedno pewne, że to nie „Rudy”, bo nasz ma teraz łatę na czołowym pancerzu. Pamiętacie, co Wasyl pisał?

Zawrócili do przyczepy, gdzie krzątał się kierowca, daremnie przymierzając zbyt krótki lewar.

– Trzeba by płaskich kamieni poszukać, podłożyć. Inaczej go nie dźwignę.

– Spróbujemy? – powiedział Iwan do Jelenia.

– Czymu ni, mogem spróbować.

Gustlik przyniósł płaszcz, założył na ramiona, żeby mniej uwierało, a potem obaj wsunęli się pod bok, zaparli nogami, dźwignęli ku górze.

Teraz już poszło szybko. Janek z Grzesiem podtoczyli zapasowe koło, chwycili je na śruby. Kierowca począł dociągać nakrętki ogromnym kluczem, pomagał mu przy tym Saakaszwili.

Byli prawie gotowi, kiedy Szarik, hasający po skraju lasu razem z Kroszką, przystanął, szczeknął krótko i czujnym wilczym kłusem pobiegł do przodu.

– Co takiego?

– Coś zwęszył – powiedział Janek i szybko ruszył za nim.

Widzieli, jak podszedł do zakrętu, przesadził rów i pod osłoną krzaków spojrzał na drugą stronę przez grzbiet pagórka. Potem przysiadł i jedną ręką odpinając kaburę mauzera, drugą machnął w stronę samochodu.

– Macie broń? – spytał Iwan.

– Nie, my wprost ze szpitala.

– U nas się znajdzie.

Natasza szybko wskoczyła do wozu, podała im pepesze i w ślad za mężczyznami, odbezpieczając w biegu pistolet maszynowy, pobiegła w stronę pagórka. Nie miała czasu się przebrać. Spod płaszcza żołnierskiego wystawała dołem srebrna suknia, tamowała jej kroki.

Kiedy dobiegli w to miejsce, gdzie klęczał Janek, zobaczyli na łagodnym przeciwległym zboczu grupkę może piętnastu Niemców, przebiegających z lasu skokami na drugą stronę drogi. Dowodził nimi oficer z erkaemem przewieszonym przez szyję.

– Kto zna niemiecki? – szeptem spytał Iwan.

Jeleń skinął głową i zawołał:

– Halt! Hände hoch!

Oficer drgnął, krzyknął coś i z pół obrotu, nie celując, dał długą serię w kierunku głosu.

Janek, osadziwszy mauzer na kaburze jak na kolbie, miał go od dawna na celowniku, więc tylko z wolna nacisnął spust i tamten złamał się w pół, padł na dno rowu, zanurzając głowę pod wodę.

Reszta Niemców zaległa, przywarła do ziemi, ale nie otwierała ognia.

Chwilę trwało obustronne milczenie, potem Iwan swoim potężnym basem począł wydawać rozkazy, jakby dowodził kompanią.

– Pierwszy pluton tyralierą w lewo od szosy, trzeci w prawo, podciągnąć karabiny maszynowe.

Z rowu wstał żołnierz z uniesionymi nad głową rękami i wysokim, śmiesznie poważnym głosem krzyknął:

– Hitler kaputt!

Natasza uniosła pistolet maszynowy, oddała krótką serię do góry. Jak gdyby na sygnał, z lewa i z prawa poczęli wychodzić na szosę Niemcy, ciskali broń na mokry asfalt, ustawiali się sami w dwuszeregu. Szarik i Kroszka, nurkując między krzakami, obszczekiwały zwlekających.

Zebrało się w ten sposób około dwudziestu jeńców i po paru minutach ruszyła szosą dziwnie sformowana kolumna: przodem szli wzięci do niewoli, strzeżeni przez biegnące po bokach psy; za nimi z wolna jechał ogromny samochód, na którego stopniach stali Saakaszwili i Jeleń; Janek zasiadł w szoferce i ręczny karabin maszynowy odebrany zabitemu oficerowi ustawił na masce.

Nie czuli się zbyt wyraźnie, bo przecież w lesie mogli napotkać inne, mniej uległe grupy, ale szczęśliwie wkrótce dotarli do miasteczka i przekazali jeńców komendanturze.

Czekali chwilę na Iwana, który załatwiał formalności i składał w ich imieniu meldunek. Atleta wrócił, przynosząc dwa papierki z pokwitowaniom na przekazanych jeńców. Jeden był przeznaczony dla „stanu osobowego frontowego cyrku”, a drugi „dla polskich czołgistów”.

– Przyda się, jak wrócicie do swojej brygady. Niech wiedzą, że nie próżnowaliście po drodze.

Było już ciemno, kiedy wjechali na spalone ulice Kołobrzegu. Miasto zdobyto niedawno, w powietrzu stała jeszcze gęsta i przykra woń spalenizny.

Na niewielkim placyku pożegnali się serdecznie, wymienili adresy. Kroszka wyła żałośnie z głębi wozu, Szarik szczekał i trzeba go było mocno trzymać, by się nie wyrwał, kiedy ciężarówka ruszyła w stronę portu.

Jeleń pytał napotkanych żołnierzy, gdzie szukać komendantury. Jeden z nich obiecał zaprowadzić.

– Ciężko tu było?

– Ciężko. Całe dziesięć dni tłukliśmy się o te ulice, o każdy dom prawie, a im okręty z morza pomagały.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю