355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Janusz Przymanowski » Czterej pancerni i pies » Текст книги (страница 21)
Czterej pancerni i pies
  • Текст добавлен: 16 марта 2022, 19:30

Текст книги "Czterej pancerni i pies"


Автор книги: Janusz Przymanowski


Жанр:

   

Военная проза


сообщить о нарушении

Текущая страница: 21 (всего у книги 58 страниц)

Gustlik miał wielką chęć zapytać, skąd i dokąd idą, lecz kiedy spojrzał na zachmurzoną twarz Kosa, zbrakło mu odwagi zaproponować, by przystanęli.

Pomachał więc tylko, a oni jemu, i długo się oglądał. Potem zerknął na zatroskanego Janka raz i drugi, postanowił pocieszyć przyjaciela.

– Co ci tam. My daleko na tyłach. Tu ani pół Niemca nie najdziesz. Jak przyjadymy, to jo bez radia łączność nawiążę. Oni już dojechali. Siedzą tam jak grafy, herbata popijają.

Ruszając z postoju koło otoczonego kaczeńcami jeziorka, Saakaszwili nie spuszczał oczu z lusterka, by widzieć minę Wichury, ale czołg szybko zmalał i znikł za zakrętem. Pierwszy kilometr czy dwa kierowca czuł się niepewnie, jak to zwykle bywa, gdy z ciężkiego gąsienicowego pojazdu przesiądzie się człowiek na lżejszy. Nie bardzo nawet słuchał, co mówi Lidka, pochłonięty zmianami biegów i opanowywaniem kierownicy, która, jak dla niego, chodziła stanowczo zbyt lekko.

– ...Jak tylko Gustlik go wrzucił do naszego wagonu – ćwierkała dziewczyna – to spytał, skąd ja jestem, i tak spojrzał, jakby się chciał oświadczyć...

Z przeciwka nadciągała bokiem szosy grupka cywilów. Ciągnęli i pchali wózki ze swym dobytkiem. Idący na przedzie zamachał biało-czerwoną flagą.

– Polacy! – zawołała Lidka.

Grigorij zahamował i spytał przez okienko:

– Dokąd?

– Do domu! – odkrzyknęli. – Z wywózki.

Otoczyli ciężarówkę ciasnym półkręgiem, wyciągali ręce na powitanie, mówili wszyscy naraz, to śmiejąc się, to płacząc. Wynikało z tego, że jak niewolnicy pracowali pod Kołobrzegiem u bauerów i na gorzelni, a kiedy Niemcy poczęli się zbierać do odjazdu, to oni się zmówili i uciekli w las przed oddziałami SS, które rozstrzeliwały każdego, kto chciał zostać.

– Ciszej – rzekł ten, co flagą machał, wysoki, chudy, ze szramą na skos przez policzek, i wyjaśnił: – Doczekaliśmy się, aż front przeskoczył, wychodzimy na szosę i wołamy do żołnierzy: „Nie strelaj, my Polaki”, a oni się śmieją i mówią: „My też Polacy. Ślepiście? Orzełków nie widzicie?” Kobiety wyciągnęły radiotelegrafistkę z kabiny, ucałowały, a ona im rozdawała kaczeńce. Szarik stał wsparty przednimi łapami o dach szoferki i baczył pilnie, czy czego złego Lidce nie robią.

– Nie moglibyście nam dać jakiej broni? – pytali mężczyźni Grigorija.

– Nie wolno. Zapisane numery – wyjaśniał. – Po co wam? Tu teraz głębokie tyły, Niemców nie ma...

– Są.

– Cywile co najwyżej.

– Panie sierżancie – poważnie rzekł wysoki ze szramą i ściszył głos:

– Myśmy nocą samolot słyszeli, a rankiem taki parasol znaleźli. – Wyciągnął zza pazuchy trójkąt cienkiego białego jedwabiu, wypruty z czaszy spadochronu.

– Na koszule, na bluzki dobre – roześmiał się Gruzin.

– Dobre. Wszystkim rozdałem po równo... Jak broni nie możecie, to może choć naboi do ruskiego automatu?

– Bierz. – Saakaszwili podał przez okno swój zapasowy magazynek do pepeszy.

– Granaty można w podarku – oświadczył stojący w pudle Tomasz i pogrzebawszy w kieszeniach wręczył chudemu cztery obronne efki, zwane z racji jajowatego kształtu cytrynkami.

– Dziękujemy. Z takim podarkiem spokojniej iść. Dobrej drogi! Z Bogiem! Wracajcie szybko.

– Do Berlina i z powrotem! – zawołał Grigorij ruszając.

Chwilę jeszcze widział w lusterku, jak stojąc w poprzek szosy machają rękami. Bieliła się i czerwieniła flaga na wózku. Nim stracił ją z oczu, Lidka westchnęła, poprawiła włosy i ciągnęła dalej swoją opowieść:

– Wtedy on dał mi rękawice. – Odgarnęła z czoła nieposłuszny kosmyk i drobną dłoń położyła na ramieniu Grigorija. – Z jenotowego futra, takie jak dla lotników robią. Nie powiedział, że jest zakochany, ale tak patrzył, że ja wiedziałam...

Grigorij słuchał, co pewien czas otwierał usta, żeby choć słowo dorzucić, ale to mu się nie udawało. Prowadził coraz mniej zadowolony z gadatliwej towarzyszki, rozglądał się na boki. Wreszcie gwałtownie zahamował, wyskoczył z kabiny i pobiegł na podleśną łączkę, zdobioną błękitnymi cętkami. Za nim wielkimi susami popędził Szarik i pragnąc się bawić, wszelkimi sposobami przeszkadzał w zbieraniu kwiatów.

Na pudle ciężarówki stanął Tomasz, rozejrzał się, a potem zeskoczył.

Podszedł do przyczerniałego od deszczów stogu, wbił weń ręce, wziął ze środka sporą ochapkę siana i zaniósł na samochód.

– Po co tyle? – spytała Lidka.

– Na wieczór. – Roześmiał się, że taka duża, a prostych rzeczy nie rozumie. – Najlepsze spanie to na sianie. Zaraz jeszcze przyniosę.

– Tam radiostacja – Lidka zerknęła na zegarek.

– Wiem, ja delikatnie.

Wrócił Grigorij z bukiecikiem leśnych fiołków i podał dziewczynie, prosząc:

– Miłaja, jenota nie znalazłem, ale masz kwiatki i pozwól, że ja też coś powiem.

– Dobrze, Grześ – zgodziła się, gdy siadał za kierownicą. – Nie zapalaj, bo warkot przeszkadza. My i tak będziemy kawał czasu przed nimi.

– Ja mam jeszcze większego pecha... – usiłował zacząć Grigorij.

– Zaczekaj, tylko skończę o tym, jak on na mnie patrzył...

Gruzin załamał ręce i ze zrezygnowaną miną oparł się na kierownicy, by wygodniej słuchać. Wiedział o wszystkim, sam umiałby opowiedzieć z pamięci ze szczegółami, jak to do Studzianek Kos wzdychał, a ona na niego parskała niczym grymaśna kocica, a wkrótce potem było odwrotnie. Wiedział, ale słuchał, bo Lidka, jak każdy człowiek, miała prawo o swych troskach opowiedzieć, a poza tym liczył, że i on wreszcie do głosu dojdzie.

Kiedy się zorientował, że przed wieczorem nie ma żadnych szans, ruszył naprzód i coraz bardziej przyspieszał. Byliby rzeczywiście sporo przed czasem na miejscu, gdyby nie to, że tuż prawie przed Schwarzer Forst z hukiem strzeliła dętka na tylnym kole i zanim wyhamował – druga.

Zapasowe miał jedno, więc chcesz czy nie chcesz trzeba było robić.

Grigorij ostro wziął się do dzieła i wkrótce już ciężarówka stała na szosie bez tylnych kół. Jedną oś miała podpartą na stercie przydrożnych słupków betonowych, a z drugiej strony – podnośnik. Ponad rowem leżało koło zapasowe, drugie rozmontowane oraz śruby i klucze.

Lidka pomagała, trzymając dętkę. Tomasz podpalił wulkanizującą łatę i zaraz wrócił do harmonii, którą pod nieobecność Wichury ośmielił się wytaszczyć z szoferki.

Będą za mną dziewczęta płakały – podśpiewywał, akompaniując na basach.

– Grigorij! – zawołała nagle dziewczyna.

– Trzymaj!

– Nie mogę. Zapomniałem w tym bałaganie i Janek mi głowę urwie.

Jak ja mu się na oczy... – Łzy przerwały potok słów i popłynęły po policzkach.

– Kap na bok, bo zgasisz – rozkazał Grigorij. – Taki pech, jak mój, rzadka rzecz: pół kilometra od celu, a tu dwie gumy naraz. Już kończę i zaraz dojedziemy – ta wieża to nasz pałac.

– Ale minął kwadrans po nieparzystej i ja nie nawiązałam łączności – tłumaczyła Lidka, spoglądając błękitnymi zapłakanymi oczyma w kierunku Schwarzer Forst.

Nad granią lasu rudział szczyt pretensjonalnej, pseudogotyckiej baszty z murowanymi blankami, a niżej wąskie podłużne okienka. Słońce błyszczało w resztkach powybijanych szyb.

– Warto wyleźć na samą górę – powiedział Tomasz do Lidki – Musi stamtąd szmat świata widać. A płakać nie trzeba, sierżant nie ugryzie.

Szarik był widać tego samego zdania, bo podszedł, warknął przyjaźnie i długim jęzorem, podobnym do płatka świeżej szynki, liznął dziewczynę w policzek.

Minęły jeszcze ze dwa kwadranse, nim byli gotowi. Saakaszwili do pudła zgarnął narzędzia i jakieś nadliczbowe śruby, które mu po tym remoncie zostały. Pospiesznie przetarł pakułami dłonie, skoczył za kierownicę.

– W pałacu będziemy się myć. Wstyd byłby, jakby dogonili. Cały czas miałem takiego pietra...

Skręcili z szosy i nie zmniejszając tempa gnali po zeschniętych gliniastych wybojach. Wypadli z lasu wprost na główną ulicę przytrzęsioną pierzem i zwęglonym przez ogień sianem, wlokąc za sobą ogromny tuman popielatego kurzu. Mieszkańcy wioski odeszli stąd w pośpiechu, zostawiwszy uchylone wrota, pootwierane drzwi. Niektóre okna zwisały na pojedynczych zawiasach. Pod kołami przemknęła zdziczała kura.

W przedzie, na lekkim wzniesieniu, zobaczyli ceglany mur, ażurową bramę, a w głębi pałac. Przez warkot silnika słychać było bolesny ryk krowy zapomnianej w oborze, ale Lidka na nic nie zwracała uwagi:

– ...wy byliście w szpitalu, brygada walczyła pod Jabłonną, a ja prosiłam, żeby pozwolono, bo serce się wyrywało...

Tomasz zabębnił pięściami po dachu kabinki i przechyliwszy się w lewo, zajrzał do okienka: dziwnie wyglądała jego twarz z brodą sterczącą ku górze.

– Pan sierżant zatrzyma. Tu bydlątko cierpi nie dojone. Ja zeskoczę, mleko na kolację się przyda.

– Dobra, ale zaraz przychodź. – Grigorij zahamował. – Musimy wszystko przygotować na przywitanie reszty, a czasu ciut-ciut.

Ledwo Tomasz z Szarikiem zeskoczyli na ziemię, Saakaszwili dodał gazu, w obłoku kurzu minął resztę wioski, podjechał do bramy i rąbnął w mą zderzakiem.

– Zatrąb – doradziła Lidka.

– Nikogo tu nie ma – zapewnił, wrzucając ze zgrzytem tylny bieg.

– Czekaj, otworzę.

– Po co? – puszył się przy kierownicy. – Ja ją zaraz po czołgowemu.

Samochód uderzył po raz drugi i wyrwawszy zasuwę wtoczył się na obszerny dziedziniec, poprzerastany trawą między kamieniami bruku.

– Hej, jest tu kto?! – zawołał Grigorij wychodząc z kabiny.

Tak pewny był swego, że cofnął się o krok i rękę na kaburze położył, gdy bez skrzypnięcia rozwarły się główne drzwi pałacu i wyszedł z nich czarny kot, a za nim para Niemców, mężczyzna i kobieta. On w wyszarzałej marynarce, ona w czarnej sukni. Oboje wysokiego wzrostu, z ponurymi twarzami, ale wystraszeni. Ukłonili się nisko i zapraszali do wnętrza:

– Bitte, bitte.

– Chodź, Lidka. Popatrz, nasi w pałacu!

Przez rozchylone odrzwia widać było w głębi salutującego żołnierza w polskim mundurze.

– Cześć. – Grigorij przyłożył dłoń do hełmu wdzianego na bakier. – Zobaczymy, jakie nas tu wygody czekają.

Obciągnął mundur i wstępując na stopnie przygładził wąsy. W drzwiach puścił przodem Lidkę. Niemka czekała pokornie, póki sierżant nie wejdzie, a nawet cofnęła się pół kroku.

Kot mrużąc żółte ślepia zezował na obcych, parskał i stroszył sierść.

Zeskoczywszy z ciężarówki Tomasz ruszył szerokim krokiem w stronę obory, ale spojrzawszy na psa, zwolnił przed gankiem ceglanego domu i przesuwając automat na piersi, zajrzał do sieni.

– Czekaj jeszcze trochę – mruknął pod adresem ryczącej krowy.

Wszedł głębiej, stanął w drzwiach i patrzył, usiłując się zorientować w bałaganie, jaki zostawili uciekający, a powiększyli żołnierze, którzy tędy przeszli: otwarte szuflady komody i drzwi szafy, jakieś części garderoby rozwleczone po podłodze, rozbity fajansowy wazon. Na ścianie wisiał krzywo portret Hitlera z rozbitym szkłem, widać było ślad serii rąbniętej do obrazu.

Czereśniak obojętnie patrzył na wszystko, lecz zainteresował go ogrodniczy nóż: otworzył sierpowate ostrze, spróbował najpierw palcem, potem na pasemku swoich własnych włosów i stwierdziwszy, że tnie jak brzytwa, schował nóż do kieszeni. Nie było tu nic już ciekawego, więc wziąwszy z kuchni emaliowane wiadro ruszył na skos przez podwórze.

W obórce powitało go błagalne spojrzenie ciemnych ślepi, zasnutych mgłą bólu. Znalazł stołek, przysiadł koło łaciatego brzucha i doił równymi, spokojnymi ruchami. Chrobotał łańcuch, zwierzę oglądało się, pomrukiwało z wdzięcznością. Szarik stał obok, z apetytem oblizywał mordę, a wreszcie pisnął cicho.

– Gdzie miska? – spytał Czereśniak.

Pies wybiegł. W ciszy ciurkały śnieżne strużki mleka do pełnego prawie wiadra. Szarik wrócił niosąc w zębach spory rondel. Tomasz mu nalał do pełna, a potem z uśmiechem patrzył, jak spragniony wilczur chłepce. Krowa usiłowała jęzorem sięgnąć ręki swego dobroczyńcy, który rzucał jej siano do żłoba.

– Czekaj, przyjdę jeszcze do ciebie, przyjdę – obiecał Tomasz czochrając ją po białym podgardlu, po łbie znaczonym czarnymi łatami, a potem z uwagą dotknął palcami złamanego rogu.

Zabrawszy wiadro gwizdnął na psa i ruszył w stronę pałacu, ale nie szosą, tylko między chałupami, na krótsze. Zadowolony nucił sobie pod nosem marszową piosenkę.

Wyszedł zza węgła i raptem stanął, przytulając plecy do ściany.

Przez otwartą bramę zobaczył, jak dwoje cywilnych Niemców wnosi do szopy Grigorija i Lidkę, którzy mają ręce związane na plecach. Położył dłoń na zamku pistoletu maszynowego, ale spojrzawszy w milczące, ciemne okna pałacu zamarł w bezruchu. Mogło tu być Niemców więcej i mogli mieć broń.

Z żalem pomyślał, że oddał cztery dobre granaty, i przypomniawszy sobie popruty spadochron, mocniej przywarł do muru.

Tymczasem tamtych dwoje wyszło i zaczęli wpychać do wnętrza stojący obok samochód. Z otworu w murze szopy wyskakiwały przestraszone kury, biegły przez dziedziniec, gdacząc z oburzeniem. Po dłuższej chwili Niemcy wyszli. Kobieta ze złym uśmiechem starannie zamknęła wrota na kłódkę.

Mężczyzna podszedł do bramy, obejrzał zgięcie od ciosu zderzakiem, przymknął ją z wolna, a potem długą chwilę obserwował pustą wioskę.

Za węgłem chałupy, w miejscu, w którym stał Tomasz, zostało tylko wiadro w kałuży mleka. Piły z niej wróble. Podmuch wiatru osypywał świeże krawędzie śladów na piasku, które zostawił uciekający człowiek. W łopianach pod murem pałacowym przywarował pies. Ale tego wszystkiego nie mógł zobaczyć Niemiec stojący przy bramie, choć patrzył bardzo uważnie.


27. Schwarzer Forst

Pod szerokimi ciemnozielonymi liśćmi łopianu było duszno. Cuchnęło kurzem i gęsim łajnem. Wieczór niby daleko, ale w półmroku cienko piszczały komary, usiłując w uszach, na nosie i koło ślepi znaleźć kawałek skóry nie bronionej sierścią, którą można by nakłuć w poszukiwaniu krwi.

Wilczur długo leżał bez drgnienia powiek, nawet oddychał płytko, by się nie zdradzić. Jeśli nie wiesz, co masz czynić, zastygnij w bezruchu – mówi stara puszczańska zasada, a Szarik właśnie nie wiedział, co robić.

Doskonale pojmował, że zła przygoda spotkała Lidkę i Grigorija, ale nie mógł zaatakować ich prześladowców, bo mieli broń: szedł od nich silny, wrogi zapach oliwy i prochu. Decyzja należała do nowego, który przed chwilą napoił go mlekiem, ale Tomasz zniknął. Można byłoby biec po jego śladach, które zapewne prowadzą do czołgu, ale tymczasem tutaj... Dwie czarne łatki u nasady brwi schodziły się coraz bliżej i pionowa zmarszczka na psim czole spełzała coraz niżej nad wilgotne nozdrza.

Czarny kot wylazł przed bramę pałacu. Przysiadł i grzał się w słońcu.

Ostro skręcając głowę i tułów, zaczął lizać swój własny kark. Co jakiś czas popatrywał wokoło i w pewnej chwili jego zmrużone ślepia dostrzegły wśród łopianów wroga. Parsknął, wygiął grzbiet.

Szarik, od dawna sprężony do skoku, obnażył kły, lecz nagle zrezygnował, przypomniał sobie, że ma znacznie ważniejsze sprawy na łbie niż popędzanie kotu kota. Przypłaszczony nad ziemią począł się cofać ze spuszczoną mordą.

Czarny, nieco zdziwiony, ale dumny, z wyprostowanym ku górze, z lekka falującym ogonem, patrzył, jak pies, skoczywszy spod muru w sad przy chałupie, zniknął za węgłem. Po namyśle zrobił nawet parę dumnych kroków do przodu, ale zaraz wrócił, czując, że bliższy kontakt z przeciwnikiem mógłby się skończyć marnie.

Spotkanie z kotem było jak lekkie pchnięcie, które potrąca kamień leżący na stromym zboczu. Kiedy sprężone w oczekiwaniu mięśnie poczęły działać, nie ustawały już w pracy, i Szarik biegł wilczym kłusem z cienia w cień, z ukrycia w ukrycie, sunął poprzez zarośla krzewów, pokrzyw i lebiody wzdłuż muru pałacowego i ścian zabudowań gospodarczych. Co kilkanaście metrów zwalniał albo nawet przystawał, słuchał i unosząc mordę ku górze chwytał wiatr.

Dotarł w ten sposób do zapuszczonego cienistego parku. Koło wysokiej baszty z murowanymi blankami stracił sporo czasu, obserwując z kępy bzu szeroko otwarte okno, z którego pachniało dymem, smażonym mięsem i wrogami. Cofnąwszy się dalej od murów, przepłynął staw, pokryty materacem zaśniedziałej rzęsy, i skorzystawszy z okazji napił się wody.

Trafił znowu na domy i sady wioski, powtórnie minął bramę z żelaznych prętów, za którą widać było brukowane podwórze, łyse pośrodku i zielone po bokach jak stary wydeptany dywan. Bez sekundy zastanowienia ruszył na drugi krąg, wiedząc, że każde poszukiwanie wymaga cierpliwości, a kiedy się biegnie po raz wtóry tą samą drogą, można napotkać zupełnie nowy ślad.

Szarikowa wytrwałość została nagrodzona – kiedy mijał bielone ślepe ściany obór i stodół, usłyszał nagle bolesny okrzyk. Podkradł się bliżej, uniósł nos i poznał swoich. Przez szparę u spaczonej framugi okienka snuły się dwa zapachy: mydlanokoloński Lidki i skórzanooliwny Grigorija. Przysiadł na tylnych łapach, sprężył się, chcąc dać susa, lecz szybko ocenił, że nie doskoczył. Gdyby zresztą zdołał zaczepić łapami o parapet, to czym miałby wyłamać przyrdzewiałą kratę? Nie, tu trzeba było inaczej, trzeba było sposobem, a nie na siłę, jak czasem próbują niedoświadczone szczenięta wilcze czy ludzkie.

Płynąc dusznym powietrzem wśród chmur skłębionych, granatowych i czarnych, Grigorij spostrzegł w pewnej chwili, że poczyna go boleć głowa, i ucieszył się bardzo, zrozumiawszy natychmiast, że jeszcze nie wszystko stracone, że ma szansę zobaczyć góry porośnięte gęstwiną kolczastych tamaryszków i krzakami ożywczego kizyłu, pola pokryte ciemnozielonymi grzędami herbaty i dwie wielkie czynary, rosnące pośrodku rodzinnej wioski Kwiriketi.

Ostrożnie poruszył palcami rąk i nóg, a potem szyją. Zabolało ostro, ale jednocześnie jakby pojaśniało w myślach. Przypomniał sobie miły chłód pałacowego hallu, salutującego żołnierza w polskim mundurze, który nie przestając się uśmiechać, chwycił nagle Lidkę za ręce i wykręcił do tyłu. Nim Saakaszwili zdążył stanąć w obronie dziewczyny, przestał czuć i widzieć cokolwiek.

Teraz czuje, że ręce ma skrępowane za plecami, a usta wypełnia mu szmata pachnąca starą serwatką – dlatego tak duszno, tak trudno oddychać.

Cicho. Tylko jakby słoma czy siano szeleści.

Z wolna począł uchylać powieki. Dokoła był półmrok. Szopa jaka czy co?

Światło wpadało szczeliną nad wrotami i przez małe okienko w tylnej ścianie.

Na murze wisiała stara uprząż, a po drugiej stronie, w zasieku, nietknięty zapas siana sięgał krokwi. Wozownia chyba...

Siedział w pudle ciężarówki stojącej pośrodku klepiska. Przytroczona do przeciwległej burty patrzyła na niego Lidka z kneblem w ustach. Policzki miała wilgotne od łez. W oczach jej zobaczył radość, że się ocknął, a potem lęk. Patrzyła na coś, czego on nie widział. Niemiec tam stoi czy ki diabeł?

Może celuje i lada chwila naciśnie spust? Zataił oddech, żeby go usłyszeć, ale cisza za plecami zdawała się nieruchoma i pusta.

Coś trzeba robić, postanowił w sposób mało określony. Ponieważ nic konkretnego nie przychodziło mu do bolącej głowy, zdecydował zobaczyć to, co widzi Lidka. Wykręcił szyję, jak daleko potrafił, ale nie dostrzegł nic ciekawego prócz wideł stojących w kącie. Powtórzył wysiłek drugi raz i trzeci... Podczas jednej z prób zaczepił kneblem o drzazgę na desce samochodowego pudła.

Chwilę myślał, co da mu możliwość mówienia czy krzyku.

Wyobraziwszy sobie, że woła Janka na pomoc, rozpoczął świadome próby – wykonał skręt szyi i tułowia, jak tylko można największy, a potem prowadził knebel tuż przy desce, czekając, czy zawadzi.

Dwa razy się nie udało. Swędzące mrowie poczuł w dłoniach mocniej ściśniętych więzami. Kurcz chwycił mięsień na szyi. W skroniach krew łomotała tak głośno, że echo tłukło się po czaszce. Nie byłoby tego, gdyby siedział spokojnie, lecz działanie rozbudziło już wolę i wiedział, że nie przestanie, póki...

Z dużym wysiłkiem, napinając do bólu wszystkie mięśnie, spróbował po raz czwarty czy piąty i wreszcie knebel zahaczył o drzazgę. Zezując nań, Grigorij zaczął cofać głowę. Drzazga zatrzeszczała i wygięła się niebezpiecznie. Jeśli trzaśnie... Na czoło Gruzina wystąpił gruby ziarnisty pot.

Krople drgały, spływały wzdłuż uszu na szyję pokrytą sznurami nabrzmiałych żył.

Jeszcze jeden skręt głowy, mocniejsze zaczepienie i powolne cofanie z policzkiem tuż przy desce. Knebel drgnął, wysunął się odrobinę i teraz, równocześnie ciągnąc i pomagając sobie językiem, nareszcie go wypluł.

Z zamkniętymi powiekami siedział chwilę nieruchomo, odpoczywał.

Bezdźwięcznie poruszył ustami, oblizał wargi. Sprawdził, czy mocno trzymają rzemienie, którymi związano mu ręce i przytroczono do burty: mocno, nic się nie da zrobić.

Uspokojony tym, że jednak już czegoś dokonał, że w razie czego może zawołać o pomoc, postanowił czekać. Skoro ci Niemcy od razu ich nie zarżnęli, to znaczy, że na coś czekają, a tymczasem „Rudy” nadjedzie.

Tomek, choć taki jakby gapiowaty, na pewno uprzedzi Janka. Zerknął na Lidkę i pragnąc ją uspokoić postanowił pogadać o całkiem zwykłych rzeczach.

– Więc, jak usiłowałem ci podczas jazdy powiedzieć, mam pecha, co na dziesięciu starczy. A w miłości całkiem mi się nie wiedzie. Patrzyłem tylko, jak oni, Janek i Marusia, całowali się w szpitalu...

Lidka jęknęła boleśnie przez knebel i pokazała oczyma za jego plecy.

– Nie mogę. Jakbym się skręcił, to nie zobaczę, ale nic się nie bój. Nasi lada chwila nadjadą... Więc na czym to ja stanąłem?... Tam sobie pomyślałem: Niech Marusia dla Janka, ale żeby i ktoś dla mnie. Kiedy Wichura przyprowadził bliźniaczki na bal, poprosiłem Anię, ale to był biały walc...

Lidka z rozpaczą w oczach patrzyła to na Grigorija, to za jego plecy.

– One się zmieniły, więc ta, z którą tańczyłem, w której się zakochałem... Wejdeda! – wrzasnął zaskoczony.

Dziewczyna, nie mogąc inaczej przerwać opowiadania, kopnęła go w kostkę.

– Zgłupiałaś? Boli przecież. Jak się gada, czas szybciej zleci... Ta, z którą tańczyłem, w której się zakochałem, ma na imię Hania – opowiadał dalej skrzyżowawszy nogi po turecku, by kostki były poza zasięgiem kopniaków. – Ale jak mam poznać, która Hania, jeśli one obie...

Zrozpaczona Lidka rozgarnęła nogą siano i zabębniła piętą w deski samochodowego pudła.

– ...Są jak dwie krople wody, jak dwie baraszki z jednego stada. Czemu robisz hałas i nie dajesz mówić? – przerwał wreszcie i zwrócił się do niej z pretensją: – Wiem, że trzeba by naszych uprzedzić, ale skoro mam czas, a nie mogę niczego innego zrobić...

Przerwał i ze zdumieniem patrzył, jak uniosło się klepisko szopy, jak glina pękła i zaczęła się kruszyć. Nie mógł pojąć, co się dzieje, póki w niewielkim otworze nie dostrzegł ciemnego ruchliwego nosa.

– Czekaj, czekaj. Ja zaraz będę mógł... Szarik!

Usłyszawszy swoje imię wilczur wziął się do pracy ze zdwojoną energią, pazurami wyszarpywał kawały gliny, wsadzał łeb, popiskując cofał, podkopywał znowu i wreszcie wśliznął się do wnętrza. Strzepnął piach z futra i skoczył na pudło.

Nie sięgnął, pazury bezsilnie drapnęły o deski. Obiegł samochód – dał susa na maskę, z maski na kabinę i już był w środku. Korzystając, że jego przyjaciele mają związane ręce, serdecznie polizał ozorem ich twarze.

– Przestań – skarcił go Gruzin. – Żeby to tak dziewczyna... Czy ja nie mam największego pecha, jaki tylko można...

Słysząc jęk Lidki urwał. Odchylił się jak najdalej od burty i począł tłumaczyć Szarikowi:

– Gryź, piesku, gryź.

Wilczur, warcząc cicho, obwąchał więzy. Było zbyt ciasno, by wsunąć pysk i przegryźć rzemienie, chwyciwszy je między trzonowe pniaki.

Delikatnie, żeby nie skaleczyć Grigorija, zaczął chwytać przednimi zębami.

Każde szarpnięcie głęboko wciskało więzy w skórę, ale Saakaszwili, posykując z bólu, w dalszym ciągu myślał o swoim i kręcił głową:

– Jedną kocham, ale jak poznać którą? Co robić a?

Puściły oba bykowce i w tej chwili Grigorij zamilkł. Teraz mógł działać i musiał działać szybko. Rozprostował ramiona, przetarł obolałe kiście i już był jednym skokiem w szoferce. Wróciwszy z obcążkami do przecinania drutu, uwolnił Lidkę z więzów i pomógł wyjąć knebel.

Westchnęła głęboko, pokazała bez słowa przed siebie. Saakaszwili spojrzał ciekawie, co było przyczyną lęku dziewczyny, i zawiódł się: niskie drzwiczki prowadziły z wozowni na zaplecze kurnika; stało tam koryto i pieniek z wbitym głęboko, przyrdzewiałym tasakiem do ucinania kogucich głów. Nie było czasu, by wypytywać, czego się bała, więc tylko szturchnął ją w ramię dla dodania otuchy.

– Wiejemy.

– Czekaj. – Dziewczyna odgarnęła siano, spojrzała na zegarek radiostacji, który wskazywał osiem po piątej. – Siedem minut do kwadransa po nieparzystej. Zaczekajmy. Powiem im...

– O czym tu gadać? Chodź. Trzeba tamtych drani w pałacu i tego dezertera...

– Grześ, posłuchaj – zaszeptała spiesznie – to nie dezerter i nie chłopi. Ta w czarnej sukni, wiesz, ma pod spodem panterkę. Kiedy cię uderzyła...

– Baba mnie uderzyła?

– Ona. Kiedy upadłeś i krępowali ci ręce, wszedł oficer w mundurze i coś mówił pokazując na nas, a na końcu „nach Berlin”.

– Nas chciał do Berlina?... Jak? Chyba żeby na miotle.

– Spadochron leżał w kącie, koło kominka. Trzeba jak najszybciej powiedzieć Jankowi. Za siedem, teraz już za sześć minut...

Sprawy zaczynały wyglądać coraz poważniej i po sekundzie namysłu Grigorij spytał:

– Nie boisz się zostać sama, i to bez broni?

Bezgłośnie otworzyła i zamknęła usta. Postanowiła nie opowiadać, jak spadochroniarka, ogromna baba o sile niedźwiedzia, przyniósłszy związaną bez większego wysiłku do szopy, pociągnęła ją za włosy do kurnika, pokazywała na migi, że głowę, jak kurze, odrąbie. Nie było czasu na tę całą makabryczną historię ani sensu w mówieniu, że się boi, skoro kwadrans po piątej zdecydowała nadać meldunek.

– Zostanę – powiedziała. – Dobrze, że oni nie wypatrzyli radiostacji pod sianem.

Grigorij podał jej młotek, żeby się miała czym bronić, a sam skoczył do psiego podkopu. Przymierzył głowę i barki – za wąsko, nie przejdzie. Chwilę dziobał widłami i rozrywał klepisko, a potem legł na plecy i złożywszy ramiona nad głową, wparł nogi w deski sąsieka. Mozolnie począł się przeciskać. Każde pięć centymetrów wymagało solidnego wysiłku. Szarik chwilę patrzył zdziwiony, a potem zaczął pomagać, podkopując boki pazurami.

Prowadzenie czołgu niby rzecz nietrudna, tym bardziej dla dobrego samochodowego kierowcy, ale brak wprawy daje o sobie znać nie tylko na polu walki, lecz nawet podczas zwykłego przemarszu. Mniej łagodny łuk na zakręcie, brak rozpędu przed górką, spóźnione przerzucenie biegu – drobiazgi sumują się i spada przeciętna szybkość. No i na dodatek ta przygoda z bakami. Wszystko razem sprawiło, że „Rudy” skręcił z szosy w kierunku Schwarzer Forst później niż przypuszczali.

Na bocznej drodze, wiodącej do wsi i pałacu, omotał ich gęsty kurz. W otwartym włazie mechanika krztusił się Wichura, a nad wieżą Gustlik i Janek osłaniali oczy. Kos zerknął na zegarek, zeszedł do wnętrza czołgu, włączył radiostację. Podstroił ją i złowił między piskami bliski, wyraźny głos:

– „Rudy” ’, ja Lidka. Czy mnie słyszysz?

– Słyszę, jestem blisko.

– Wróg blisko. Stań i czekaj. Do ciebie biegnie dżigit.

– Lidka! – zawołał Janek w eter, pragnąc dowiedzieć się więcej, ale zmienił zamiar i przełączywszy na wewnętrzny telefon, począł wydawać komendy: – Mechanik w prawo, jeszcze. Działo odłamkowym ładuj...

Mechanik naprzód. W lewo. Stop.

Załoga czołgu posłusznie wykonała manewry. W chmurze białego kurzu wóz stanął przy drodze w szerokiej kępie bzów, dodatkowo opancerzony od czoła kawałkiem rozwalonego muru.

– Co jest? – korzystając z chwili przerwy spytał Gustlik. – Tam kolacja, a tobie się bitwa przyśniła?

– Może... – odpowiedział zaniepokojony Janek i wrócił do radiostacji.

– Lidka, ja „Rudy”...

Wysunąwszy głowę przez właz Jeleń zobaczył nadbiegających jednocześnie Tomasza i Grigorija z psem. Trącił w ramię Kosa, żeby mu ich pokazać, ale Janek powstrzymał go niecierpliwym gestem.

– „Rudy”, bądź ostrożny, w pałacu spadochroniarze! – ostrzegały słuchawki.

Ze szczytu wieży pałacowej w Schwarzer Forst, z wysokości piątego piętra widać doskonale całą okolicę i, co istotne, zarówno most kolejowy przez rzekę, którego strzegą polskie warty, jak i szosę wiodącą ze wschodu na zachód, równolegle do wybrzeża Bałtyku. Obserwator w zielonym drelichu i polówce z orzełkiem oznaczał kreską w odpowiedniej rubryce każdy przejeżdżający pojazd. To on ostrzegł w porę o nadjeżdżającej ciężarówce, a teraz uprzedził o czołgu, który niespodzianie skręcił z szosy.

Najprawdopodobniej po kury lub mleko, bo stanął we wsi w chmurze pyłu.

Piętro niżej przy silnej radiostacji dyżurował podoficer w panterce i słyszał teraz, jak w tamtym głośniku woła miękki dziewczęcy głos:

– „Rudy”, bądź ostrożny...

– Wer spricht hier in der Nähe? – zaciekawiony obserwator pochylił się nad otworem w podłodze. Kto tu gada tak blisko?

Przy antycznym niskim stoliku czterech spadochroniarzy przerwało na chwilę grę w karty.

– Ich weiss nicht. – Radiotelegrafista wzruszył ramionami. – Nie wiem, kto może gadać tak blisko. A co z czołgiem?

Ten z wyższego piętra podszedł z powrotem do okna, z lornetką przy oczach uważnie przepatrzył okolicę.

– Stoi pod jakąś chałupą, ale nie widać. Tak blisko może nadawać tylko on albo nasi jeńcy. Ten szofer i dziewczyna. O, ich hab’ nicht vergessen, sie hatte Nachrichten–Abzeichen auf dem linken Arm, miała odznakę łączności na lewym ramieniu.

Feldwebel przy radiostacji powziął to samo podejrzenie.

– Jeśli to oni, trzeba natychmiast zlikwidować, sofort liquidieren.

Rzucał słuchawki, zerwał się i chwyciwszy pistolet maszynowy popędził w dół wieży po krętych i stromych schodach. Karciarze patrzyli chwilę, jak mija kolejne piętra, a potem wrócili do gry.

Na parterze, we framudze niewielkiego pseudogotyckiego okienka, ukazującej solidną grubość muru, siedział czarny kot. Gdy podoficer przebiegał tuż obok niego, zjeżył się, obnażył zęby, a potem przez zakurzoną szybkę obserwował, co się dzieje w dużym hallu z podłużnym stołem pośrodku.

Okrzyk podoficera wywołał pochmurną parę Niemców przebranych w cywilne ubrania, którzy, prężąc się po wojskowemu, wysłuchali rozkazu.

Feldwebel chciał iść z nimi, ale kobieta wstrzymała go ruchem ręki – we dwoje doskonale dadzą sobie radę – i uderzyła kantem dłoni w drugą dłoń gestem odrąbywania. Podoficer kiwnął głową na znak zgody i ruszył z powrotem w stronę schodów.

Na półpiętrze przystanął, patrzył chwilę, jak w czerwieniejących promieniach zachodzącego słońca tamtych dwoje idzie na ukos przez podwórze.

Wewnątrz wozowni było cicho i prawie ciemno. Tym głośniejszy wydał się zgrzyt klucza, stuk otwieranej kłódki i odrzucanej sztaby.

Lidka zrozumiała, że to Niemcy, poczuła, jak krew uderza jej do głowy, lecz jednocześnie szepnęła sobie w duchu, że Janek na „Rudym” jest już o krok i nie pozwoli przecież, żeby...


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю