Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 7 (всего у книги 36 страниц)
Pokój z windą był już tylko pokojem z pustym szybem: drzwi zostały rozerwane, a szyb świecił pustką i spowijała go ciemność. Ciężko byłoby zejść szybem windy bez liny. Na szczęście Cieniste Piaski wyposażyły mnie w dwie sztuki (a właściwie sam się wyposażyłem nikogo nie pytając o opinie na temat drobnej kleptomanii). Zawiesiłem jedną linę wzdłuż szybu (o mał y włos przeoczyłbym dwie flary; jedną odpaliłem i upuściłem by oświetlała drogę) i zszedłem na poziom mieszkalny.
Poziom mieszkalny różnił się od, tego, na którego korytarzach hasałem jako mały berbeć; bawiąc się z innymi dziećmi Krypty w berka. Tutaj zamiast jednej windy znajdowały się dwie. Obudowujące szyby ściany przecinały główny korytarz na dwie części. Przejście pomiędzy południowymi a północnymi segmentami mieszkalnymi znajdowało się w przerwie między nimi i było raczej wąskie. Ponadto wszędzie walały się sterty gruzów, rozbebeszonych resztek sprzętów mieszkalnych i wyposażenia Krypty. Pod stopami chrzęściły mi sterty kości najprzeróżniejszych zwierząt i ku mojemu pogłębiającemu się uczuciu grozy i obrzydzenia, również ludzi. Raz po raz stąpałem nieopatrznie na mniejsze chrząstki. Odgłos chrupania przeplatał się wtedy z głośnymi, odbijającymi się echem trzaskami . Większe stosy starałem się omijać oświetlając sobie drogę uniesioną przede mną flarą. Wiele gryzoni pierzchało na sam widok światła. Jaskiniowe szczury kalifornijskie, zamieszkujące wnętrze zrujnowanej Krypty 15 musiały być nieco mniej odważne i zdesperowane niż te, które napotkałem pierwszego dnia mojej wędrówki. Nie dziwi mnie to, zważywszy na ilość zbielałych, piec zołowicie ogryzionych szczątków walających się dosłownie wszędzie, gdzie walać się mogły. Jakimś cudem te małe bydlaki zaciągały tu nawet dwugłowe braminy. Okresy deficytu żywności bez wątpienia uzupełni ały brakiem moralnych zahamowań, zwracając s ię skwapliwie ku kanibalizmowi.
Poza szczurami napotykałem również obmierzłe prosięcia, nazwane przeze mnie i przez Podręcznik Harcerza świnoszczurami. Świnoszczury nie brały przykładu ze swoich mniejszych kolegów i nie rzucały się do licznych dziur, szpar, zakamarków, ustępów i załomów. Nie była to kwestia światła, które winno irytować je i przerażać. Kiedy mój kolt 6520 załatwiał piątego w kolejności, uznałem, że nie tylko ciała świnoszczurów uległy deformacji, ale również wszelkie ich instynkty samozachowawcze i zmysły. Zdegenerowane przez lata efektów popromiennych, brzydsze i ohydniejsze niż najobrzydliwsze świnie z powieści George’a Orwella, były wredne, okrutne i żądne krwi dla samego faktu pozbawienia czegoś życia, ale pod żadnym względem nie mogły się równać z sianymi przez mój pistolet pociskami.
Wchodząc po raz pierwszy na teren Krypty 15 byłem bezbrzeżnie przerażony widokiem wysadzonej grodzi i tym jak wielkiemu zniszczeniu uległo wszystko, co niegdyś składało się na samowystarczalną niemalże, podtrzymującą przy życiu ponad tysiąc ludzi superfortecę. Ku mojemu zdumieniu okazało się jednak, że poziom drugi wyglądał przy poziomie pierwszym jak zmieciona z powierzchni ziemi Hiroszima przy zbombardowanym przez Royal Air Force i United States Army Air Force Dreznie. Poza szczątkami tego, co niegdyś żyło, a teraz zalegało na podłodze w postaci wietrzejących kości i wilgotnych jeszcze niekiedy odchodów, większość pomieszczeń mieszkalnych zostało pogrzebanych pod tonami kamieni, skalnych odłamków i pyłów. Praktycznie cała północna część leżała poza jakąkolwiek strefą eksploracji. Południowe pomieszczenia zostały zaś dobitnie zdewastowane i splądrowane. Jednak, ostatnia rzecz jakiej bym tu oczekiwał, to czarne skórzane spodnie i czarna skórzana kurtka z uciętym na wysokości krańca bicepsa rękawem. Wyglądała na zadziwiająco dobrze zachowaną. Przyjrzałem się jej w świetle kolejnej płonącej flary i bez większych zahamowań przymierzyłem. Muszę przyznać, że mój regulaminowy kombinezon Krypty 13 został już na tyle sfatygowany, że sam przed sobą czułem dojmujący wstyd. Jeżeli miałem kiedykolwiek wrócić do domu, chciałem zrobić to z należytym splendorem. Fanfary, wiwaty wychwalających mnie i moją odwagę ludzi (głównie dziewczyn), ogorzała od słońca twarz, przybrudzone, pokryte pyłem i kurzem włosy, do tego mocne, pewne siebie spojrzenie o lekko zawadiackim i łobuzerskim zabarwieniu. Dyndająca kabura z bronią i może jakiś niezły ciuch. Ciuch taki jak czarna, ciężka skórzana kurtka w komplecie ze spodniami. Pasowała idealnie i była niezwykle wygodna. Ja zaś czułem się w niej wyśmienicie. Zapragnąłem ujrzeć siebie w całej okazałości, dlatego skierowałem się do jednej z mieszczących się na tyłach wciąż dostępnych dla mnie lokum łazienek. Już przy pierwszej próbie znalazłem taką ze szczątkowo tylko spękanym lustrem. Przetarłem je ręką odgarniając twardo przylegającą warstwę kurzu.
Byłem pod wrażeniem. W kurtce i spodniach wyglądałem prawie jak mój ulubiony aktor filmowy, Max Gobson w roli Szalonego Mela Kaminsky’ego. Pełen optymizmu i jakiejś rozpierającej mnie od wewnątrz mocy, ustrzeliłem jeszcze dwa czające się w mroku prosięcia, a potem urządziłem sobie drobną zabawę kusząc szczury pociętymi kawałkami świniaków, które rzucałem tuż pod liczne w ścianach Krypty 15 dziury, szpary i nory. Gdy tylko mały, tłusty skurwysyn o czerwonych, ciekawskich oczkach wychylał łeb na zewnątrz, rozleg ał się dźwięk mojego kolta 6520 i ze szczura zostawała mokra plama.
Czułem się świetnie. Czułem się tak kurewsko dobrze, że kiedy przez kilkadziesiąt minut żaden szczur się nie pokazał, uznałem, że wytłukłem je wszystkie i zbierając się na odrobinę litości, schowałem pistolet z powrotem do kabury . Z sianą przeze mnie śmiercią było mi zadziwiająco lekko , co na swój sposób wzbudzało jakiś pojawiający się z wolna niepokój. Niegdyś wyznawałem dość pacyfistyczne poglądy. Dotyczyły one zarówno ludzi jak i zwierząt. Uważałem za bezmyślne niepotrzebne odbieranie życia czemuś, co żyje, oddycha i na swój sposób czuje podobnie do nas. Jednak hektyczne warunki panujące w świecie zewnętrznym szybko oddziaływały na mój umysł, a ja ku własnemu przerażeniu, stałem się równie żądny krwi i zdeprawowany, co okalające mnie w tunelach prowadzących do Krypty 13 kalifornijskie szczury jaskiniowe.
Nie miałem jednak wyboru. Jeżeli chciałem przeżyć. Jeżeli chciałem uratować tych, którzy byli mi najbliżsi, musiałem stosować metody adekwatne do otaczających mnie sytuacji.
Druga winda była w równie kiepskim stanie, co pierwsza (to znaczy nie było jej w ogóle). Pokrzywiona, popękana i sprasowana konstrukcja kabiny leżała na dnie przykryta stertą głazów i skał. Prowadzący na trzeci, ostatni poziom z centrum dowodzenia, magazynem broni, dodatkowym magazynem, biblioteką, pomieszczeniem rekreacyjnym i potencjalnie wciąż nadającym się do użytku hydroprocesorem, szyb nie miał drabinki awaryjnej. Na szczęście z jednej z szafek udało mi się wyciągnąć konopną linę, przez co cały czas miałem jedną w zanadrzu. Była w przyzwoitym stanie; wykonana z mocnych postronków. Zawiązałem ją o wystający ze ściany fragment żelaznego zbrojenia, gdzie beton zdążył już dawno odpaść i skruszyć się na drobne granulki i raz jeszcze zszedłem w dół.
Przepełniała mnie nadzieja, że to przedostatni etap mojej podróży, a potem wparuję w stylu Maxa Gobsona wprost do domu i do końca świata nowe pokolenia będą czytały o mnie w archiwach bibliotecznych komputerów…
Gdy tylko zszedłem na dół zrozumiałem jakim okrutnym błędem byłoby spuszczenie się w dół szybu z rozpaloną flarą. Odniosłem bowiem wrażenie, że tuż nad zdezelowaną blaszaną kabiną windy unosił się otumaniający zapach gazu ziemnego. Najprawdopodobniej spadająca konstrukcja urwała bądź przebiła jedną z rur. Dziwne, że do tej cyrkulował w nich świeży gaz. Czym prędzej wyskoczyłem z zatrutej nory i znalazłem się na głównym korytarzu najważniejszego piętra Krypty.
Raz jeszcze pożałowałem, że nie ma ze mną Iana. Mogłem zapłacić mu te kilka kapsli (a, co! Gdyby jeszcze Seth to widział. Aradesh pewnie całe lata ciułał tę nędzną garstkę zatyczek od Nuka-Coli, a ja mogłem wydać lekką ręką równą setkę. Komandor straży Cienistych Piasków przez miesiąc płonąłby buraczano-fiołkowymi barwami na twarzy) i skorzystać z pomocy podczas przedzierania się przez te nasycone oparami grozy korytarze zatęchłego schronu.
Zewsząd dookoła otaczały mnie dźwięki buszujących maszkar. Szczury, świnioszczury i Boże, miej mnie w swojej opiece, najprawdopodobniej jeden wielki, ciężki, upasiony kretoszczur. Wszystko wydawało drobne odgłosy, przypominające szmer, tuptanie, mięsiste plaśnięcia, gdy jedno wpadało na drugie. Niekiedy dawało się słyszeć pełen wyrzutu pisk. Kanibalizm kwitł w najlepsze, lecz zdecydowanie najgorszy, przepełniający największą trwogą był ten pieprzony, zmutowany kret. Kiedy poruszał się w sąsiednim pomieszczeniu, jego brodzące w grubej warstwie szczątków i kości łapy wydawały dźwięk przypominający kastaniety oszalałego pod wpływem psychodelicznej makabry czarnoksiężnika. Gdy zanurzał pysk miażdżąc fragmenty twardej i miękkiej tkanki tego, co jego kolesie zaciągnęli na dół, odgłos chrupania i mielenia odbijał się echem od ścian Krypty niczym krzyk przerażenia w górskiej kotlinie. Odczułem dojmujący lęk i równie głębokie przekonanie, że wszystko tu jest bardziej głodne niż na wyższych poziomach. Nie mam bladego pojęcia jak ta zezwierzęcona menażeria wydostawała się na zewnątrz. Nie chcę tego wiedzieć. Wiedziałem natomiast, że gdy tylko usłyszą, zwęszą, lub zobaczą kto przyszedł, rzucą się na mnie całym stadem i rozszarpią na kawałki. Nawet moja czarna, stylowa skóra mi nie pomoże.
Na paluszkach, niczym wyżerająca hostię kościelna mysz zakradłem się wzdłuż korytarza. Po prawej stronie znajdowała się pracownia komputerowa. Za nią była biblioteka. Jednak drzwi wejściowe do obu tych pomieszczeń powinny znajdować się na południowej ścianie. Ja zaś nie chciałem ryzykować by sprawdzać, co kryje się za załomem ściany wychodzącej na długi, szeroki i mroczny korytarz.
Po mojej lewej było pomieszczenie spotkań zwane również rekreacyjnym. To tam żerowała szczurza brygada. Wejście tworzyło pustą framugę w ścianie. Przeszedłem ciuchuteńko trzymając plecak i kaburę broni by nieopatrznie nie zdradziły mojej obecności. Wzrok, który przyzwyczaił mi się do panującej tu ciemności, wbrew wszelkim głosom rozsądku, nakazał mej ciekawości zerknąć na moment w odmęty rekreacyjnego pomieszczenia.
Pamiętam, iż poczułem wtedy lęk przed końcem mojej fizycznej egzystencji. Jeżeli bestie jakimś sposobem otoczą mnie i odetną drogę na wyższe piętro, będę stracony. Część szczurów mogłem o d pędzić flarą. Część prosiaków mogłem wystrzelać. Jednak było ich zbyt wiele. Nim poradziłbym sobie z trzema bądź czterema, kolejna piątka rzuciłaby się na mnie kąsając łydki i drapiąc infekującymi krew pazurami.
Do tego dochodził jeszcze kretoszczur wyglądający jak wielka, niewydojona krowa. Musiałem obmyślić plan. Miałem nadzieję, że w magazynie znajdującym się tylko kilka jardów przede mną, znajdę coś, co raz na dobre przegna kalające to miejsce koszmary.
Bingo! Dwie szafki z czego tylko jedna okazała się być pusta. Druga… o Boże, to niemożliwe! Jak ktoś mógł przeoczyć coś takiego?! W jednej chwili moje lęki i niechybne wrażenie podążającej za mną kostuchy zostały odegnane niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Dynamit wypełniony nitrogliceryną i ziemią okrzemkową. Jedna sztuka z zainstalowanym zapalnikiem czasowym. Przyjrzałem mu się z każdej strony. Oczekiwałem, że przez te wszystkie lata na dnie wilgotnej, dusznej Krypty mógł się nieco spocić. Był jednak w porządku. Suchy, a na zewnątrz nie wyciekła ani kropelka nitrogliceryny. Schowałem go do plecaka, zabrałem dwa zawleczkowe granaty i wyciągnąłem coś, co bez cienia wątpliwości rozpostarło grozę nad moim wiernym koltem.
H&K MP9, 10mm. Pistolet maszynowy Heckler & Koch MP9 (wariant 10mm, co oznaczało, że cały zapas amunicji do kolta 6520 będzie miotaczem śmierci i zniszczenia w absolutnie już epickim stylu), średniej wielkości, zdolny do ognia pojedynczego i ciągłego!
Poszatkuję sukinsynów! Poszatkuję wszystko i wszystkich, którzy mi się napatoczą! Zrobię z nich tryska jące czerwoną posoką durszlaki!!!
Jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek zada sobie trud przeczytania moich miernych, silących się na jakikolwiek polot i przejawy literackiego kunsztu, wypociny, pomyśli pewnie w tej chwili , że niczym napadający na banki na dzikim zachodzie bandzior wparowałem do pomieszczenia rekreacyjnego i mie rząc z mojej NOWEJ, CUDOWNEJ MP-DZIEWIĄTKI (ustawionej na ogień ciągły ) do wszystkiego, co tam znalazłem, dokonałem bezceremonialnej, wyzutej ze wszelkich aspektów moralnych rzezi?
Owszem, nie pomyli się. Na moment wcieliłem się w rolę egzekutora. Byłem bezwzględny jak pawian Shakma, błyskawiczny jak ostrze gilotyny, zaskakujący niczym porastający rafę koralową ukwiał i podstępny jak stary, dwugłowy buhaj.
Zaczaiłem się przy prowadzącej do pomieszczenia zebrań (co za ironia) sali. Klęcząc, mając pod ręką zawartość plecaka, wyciągnąłem jabłko i cisnąłem na podłogę. Poturlało się zatrzymując przy jednym z licznych w Krypcie głazów.
Szczury, różowiutkie prosięcia i brązowy, zmutowany, wiecznie głodny , zwarcholony „bazyliszek” z miejsca zamarły skupiając całą swoją uwagę na nadgniłym, najpewniej przerażającym w smaku jabłku.
Bez chwili zastanowienia podtoczyłem im dwa kolejne.
Głodujące najwyraźniej tałatajstwo dosłownie oszalało. Szczury wystrzeliły przed siebie niemalże w tym samym momencie, co nieco większe, dziwnie zaokrąglone jak na panujące na trzecim poziomie Krypty 15 warunki żywieniowe, świniaczki, lecz jedne i drugie (a było ich co najmniej tr zydzieści) sp ięły się w sobie, gdy górujący nad nimi „bazyliszek” wsunął się w całe stado ryjąc na czuja ryjem, byle tylko wciągnąć smakowite (i darmowe) przekąski.
Szczury i świnoszczury też były głodne. Nie miały zatem najmniejszego zamiaru dzielić się z kretoszczurem niczym , co mogło zaspokoić ich palący głód . Nastąpił kwik, potem syk, potem jęk i ryk. Zwierzęta rozpychały się ryjami, tłukły się łapami i wykorzystywały albo własną masę, albo wspólną siłę by podkradać sobie jabłka jednocześnie opędzając się od innych amatorów owoców. Ostatecznie wszystko to prowadziło do okrutnej wrzawy i tumultu . Miałem niemalże wrażenie, że pozagryzają się bez mojego udziału. Mimo to chciałem, by to wszy stko zakończyło się efektownie.
Raz jeszcze sięgnąłem do wnętrza tobołka. Odbezpieczyłem granat. Kiedy turlał się w stronę kłębiącej masy nikczemnych szkaradzieństw, żadne ze stworzeń nie zwróciło na niego początkowo uwagi. Tylko kretoszczur – który zdążył już wchłonąć dwa jabłka i jako pierwszy ujrzał toczący się w jego kierunku przedmiot – łakomie rozdziawił ryj i pozwolił by granat wleciał mu prosto do gardła.
Muszę przyznać, iż nie poczuwałem się do odpowiedzialności za ogólny stan i wygląd pomieszczenia rekreacyjnego. Pewnie, pordzewiałe, spękane ściany z których gdzieniegdzie wysypywały się warstwy skruszonego na pył betonu i wystawały żelazne pręty zbrojeniowe nie miały nic wspólnego z tym, co przed chwilą zrobiłem. Lecz pokrywająca je teraz niczym tapeta, karmazynowa krew z resztkami mięśni, futra i flaków lśniła odbijającą światło mojej flary przejrzystością, a to już była tylko i wyłącznie moja robota. Tu i tam mogłem przeglądać się w zwierzęcej posoce niczym w lustrze. Muszę przyznać: w tej ciężkiej, czarnej skórze wyglądałem naprawdę szałowo. Gdyby tylko kalifornijskie szczury jaskiniowe, porośnięte ropnymi, nadętymi bąblami prosięcia i wielkie, tęgie kretoszczury potrafiły komunikować się z zaświatów, bez cienia wątpliwości uznałyby, że Blaine Kelly z wolna, lecz obierając dobry kierunek, zaczyna sobie coraz lepiej radzić w tym hektycznym post-apokaliptycznym piekle.
Nie miałem już czego szukać w pomieszczeniu rekreacyjnym. Świeże szczątki zwierząt przemieszały się ze starymi, wietrzejącymi kośćmi ich dawnych ofiar. Gdzieś na wschodniej ścianie, w głębi pokoju, powinna znajdować się szafka z awaryjnym zaopatr zeniem Krypty. Leżała ona jednak przysypana tonami niemożliwych do poruszenia głazów. Ster t y kamieni, opadłe z rozpościerającego się ponad poziomami schronu skalnego nasypu góry na zawsze pogrzebały to, czego nie udało się wynieść szabrownikom.
Przemierzając główny korytarz prowadzący do biblioteki i centrum dowodzenia, miałem bardzo złe przeczucia. Moja flara, rzucająca intensywne, czerwone już światło rozwiała wszelkie żyjące jeszcze we mnie nadzieje. Centrum dowodzenia zostało pogrzebane pod tonami skał. Nie było na tym świecie żadnej siły, która umożliwiłaby mi wejście do środka. Dynamit z zainstalowanym odmierzaczem czasowym mógł, co najwyżej, przemienić zewnętrzną warstwę głazów w mniejsze odłamki i miałki pył. Hydroprocesor, nawet jeśli gdzieś tam był, został najpewniej zmiażdżony tak jak główny komputer sterujący wszelkimi newralgicznymi procesami Krypty 15.
Nie miałem tu już czego szukać. Zerknąłem jeszcze do sali komputerowej i biblioteki. Moja nowa zabawka świetnie radziła sobie z eliminowaniem pojedynczych świnoszczurów. Muszę przyznać, że nie miałem już ani siły, ani ochoty na stwarzanie jakichkolwiek pozorów, że mi zależy. Strzelałem niechlujnie, od niechcenia, lecz mimo to zaws ze trafiałem. Cztery obciągnięt e pseudo różową skórką prosiaczki nigdy już nic nie zjedzą. Szczury, nieco chyba bardziej sprytne i inteligentne od swoich pękatych pobratymców, pierzchały na sam widok człowieka z flarą.
Choć to żadna nowość, całe wyposażenie biblioteki zostało doszczętnie zniszczone. Komputery, monitory, nic już nie nadawało się do użytku. Nie dziwi mnie to. Los Krypty 15 nie oszczędzał nikogo i niczego, a wyposażenie tej części schronu było bardzo delikatne i najprawdopodobniej zostało zbrukane w pierwszej kolejności. Ktokolwiek przerobił to miejsce na złowieszcze, zatrważające lochy pośród których wąskich korytarzy czaiła się już tylko śmierć, z całą pewnością miał gdzieś cenną wiedzę zawartą na dyskach twardych maszyn i komputerów. Jedyne, co udało mi się wynieść z biblioteki, to nieco nadgryziony przez szczurze siekacze podręcznik pierwszej pomocy. Niebywałe.
Kiedy z powrotem znalazłem się na powierzchni, świat zdążył już zalać się głęboką nocną czernią. Spojrzałem na PipBoy’a: było pięć minut po północy. Zadekowałem się w opustoszałej, splądrowanej szopie. Kilka desek tworzących uzupełnienia blaszanej, karbowanej ściany posłużyło mi za barykadę w miejscu drzwi (więc o to chodziło!). Mając rozpościerającego nade mną pieczę radskorpiona, ciepły śpiwór, kultową skórę i mnóstwo wolnej pamięci w moim małym, przenośnym komputerku, zacząłem uzupełniać historię.
Był to piętnasty dzień misji o kryptonimie „hydroprocesor”. Wedle pierwotnych wyliczeń, jutro miałem odprawiać rytuał wejścia przynosząc mojej Krypcie newralgiczną część. Tymczasem byłem o przeszło milion czterysta tysięcy kroków na wschód. Nie miałem ochoty na dalszą tułaczkę, zatraciłem jakiekolwiek nadzieje na odnalezienie procesora i jedyne, o czym mogłem myśleć, to by jak najszybciej porzucić radioaktywny, wypalony przez atom i bestialstwo świat zewnętrzny i zaszyć się pod ziemią.
Sto t rzydzieści pięć dni. Tyle czasu pozostało . Potem Krypta 13 przestanie istnieć, a ja nie będę miał domu. Jeżeli chcę kiedykolwiek do niego wrócić , muszę odnaleźć hydroprocesor.
Tylko gdzie, na Boga Miłościwego, może znajdować się coś tak małego, co wchodziło w wyposażenie przeciwatomowych bunkrów, których lokalizacja stanowiła najpilniej strzeżoną tajemnicę?
Muszę się przespać. Inaczej zwariuję. Pustynne noce są zimne. Bardzo zimne. Robi się zimno. Muszę się przespać. Inaczej… zwariuję… zwariuję… zwar...
Rozdział 4
Najeźdźcy
14
– Kurwa mać! Wiedziałem, że tak będzie…
Blaine przemierzał pustynię mrucząc do siebie pod nosem. Ręce trzymał w kieszeniach swoich nowych spodni. Czarna, ciężka skóra lepiła mu się do ciała, a rozsunięte poły dyndały z każdym krokiem. Minę miał skwaszoną, plecy przygarbione, a szyję mocno wychyloną do przodu. Wzrok zaś wbijał głęboko w spękaną glebę zachodniej Kalifornii. Przypominał naburmuszonego chłopca obrażonego na cały świat, a jedyną ulgę zdawał się przynosić mu ustawicznie kopany kamyk.
Jednak za każdym razem, gdy obuta w ciężkie trapery noga robiła zamach, a kamień odlatywał kilkanaście jardów wprzód; upadając kilkukrotnie z coraz mniejszym łoskotem, aż w końcu zamierał zupełnie czekając na kolejny przejaw barbarzyńskiej przemocy fizycznej, upragniona przez Blaina ulga zdawała się oddalać wraz z kawałkiem skały i przez czas potrzebny na wykonanie kilkudziesięciu kroków, pozostawała poza jego zasięgiem.
Właściwie, to Blaine w ogóle nie odczuwał żadnej ulgi. Oszukiwał sam siebie, że kopanie kamyka przynosi mu jakąkolwiek satysfakcję. Robił to na swój sposób mechanicznie, bezwiednie – chyba tylko dla podkreślenia buntowniczego nastroju. Oczywiście przez wszystkie lata od wybuchu Wielkiego Konfliktu, świat zewnętrzny nauczył się skutecznie ignorować wszelkie przejawy niezadowolenia, a niekiedy, dla wzmocnienia efektu, sprowadzał na szwędających się po nim nieszczęśników kolejne pasma tragedii, rozczarowań i rozpaczy.
Blaine miał wrażenie, iż od kiedy niespełna siedemnaście (Boże, to już prawie trzy tygodnie!) dni temu przeszedł przez zewnętrzną gródź Krypty 13, świat obrał go na celownik i przyglądając mu się wnikliwie robił wszystko, by cokolwiek zaplanował Blaine, zakończyło się zupełnie odwrotnie.
– Cholerne Cieniste Piaski – burczał dalej. – Cholerny Seth. Cholerny Aradesh. Cholerna… mała… cipa…
Przyznaj się Blaine, przecież w głębi siebie właśnie na coś takiego liczyłeś. Chyba nie będziesz próbował wmówić mi (MI!) , że to nie jest to, czego chciałeś?
Mogłem ich ominąć, myślał Blaine. Mogłem olać tę obszczekiwaną przez psie dupy pseudo społeczność i trzymać się planu „hydroprocesora”. Jasne, cała ta sprawa z Kryptą 15 okazała się jednym wielkim szwindlem, a ja nie mam bladego pojęcia, gdzie dalej szukać, ale jednak sam pomysł powrotu do królestwa króla kloszardów okazał się poroniony chyba nawet bardziej niż wszystko, co do tej pory widziałem.
Blaine Kelly miał naturalnie powody do lekkiego wzburzenia i niepokoju. Siedząc na skalnym wzniesieniu, obserwując rozpościerającą się poniżej dolinę ze swoją malutką wioseczką zwaną Cienistymi Piaskami, miał przecież tyle najróżniejszych możliwości. Owszem, mógł ruszyć dalej na wschód i sprawdzić zdezelowaną do cna Kryptę. Mógł wrócić na zachód i albo zadekować się z powrotem u siebie, pogadać trochę z Jacorenem i spróbować ustalić inny plan działania, albo nawet iść dalej, aż minąłby górzyste pasmo Coast Ranges i zobaczył, co czeka go bliżej wybrzeża. Mógł też odwrócić się w kierunku południowym. Podobno mieściło się tam niejakie Złomowo. Za Złomowem zaś wspomniana przez Iana metropolia: Hub. Jeżeli istniało jakieś miejsce w tym post-apokaliptycznym cyrku, gdzie resztki cywilizacyjnej organizacji wciąż funkcjonowały, to bez wątpienia było to Hub. Ktoś tam na pewno wiedział, gdzie znajduje się hydroprocesor. Albo przynajmniej słyszał o nim lub o innej Krypcie. Jedna Krypta. Jedna szansa, to wszystko, czego Blaine potrzebował. Drobna, niepozorna wskazówka mogąca odmienić sytuację jego i wszystkich w domu. Ostatecznie zawsze była północ. Nikt nie wiedział, co rozpościerało się teraz na północy. Być może czekał tam zupełnie nowy świat. Być może Blaine mógłby nawet zapomnieć o tym wszystkim, co działo się tutaj, na południu i znaleźć dogodne miejsce tuż nad brzegiem oceanu, gdzie jako wybraniec losu, osiadłby tworząc nową społeczność. Dysponował przecież całkiem niezłą wiedzą. Wędrówka na północ z pewnością wiele by go jeszcze nauczyła o świecie zewnętrznym. Ostatecznie mógł zdobyć kilka Podręczników Harcerza. Zyskać nieco doświadczenia. Prostaczków nietrudno było oczarować. Sprzedałby im jakąś wiarygodną bajeczkę. Pokazał swój sfatygowany kombinezon z wyszytą na plecach żółtą trzynastką. Nikt nie wiedziałby, że porzucił Kryptę – skazując wszystkich na śmierć. Znalazłby sposób na oczyszczenie sumienia. Znalazłby sposób. W końcu nic z tego nie było jego winą.
– Ach, północ – westchnął.
Tyle, że w obecnej chwili Blaine zmierzał w zgoła przeciwnym kierunku geograficznym. Wszystko za sprawą wydarzeń z Piasków. Cała ta wietrzna wiocha zasypana doszczętnie pustynnym „ziarnem” i sponiewierana beznadzieją powinna już dawno zniknąć z powierzchni ziemi. Bezmyślni mieszkańcy, dwugłowe krowy, Komandor-Kurwa-Seth, jeszcze gorszy i bardziej obłąkany Król Kloszardów ze swoją narwaną, naiwną, prostolinijną córeczką, a do tego na dokładkę radskorpiony i najeźdźcy.
Aż dziw bierze, że oni wszyscy wciąż funkcjonują, co?
To prawda, zgodził się Blaine (bardzo lubił zgadzać się sam ze sobą). To jakaś paskudna, groteskowa ironia. Twór tak potężny i niezniszczalny jak Krypta, posiadający zdolność podtrzymywania życia swoich mieszkańców praktycznie w nieskończoność, odporny na konflikt nuklearny i utrzymujące się przez dziesięciolecia promieniowanie, był zagrożony totalną zagładą, podczas gdy Cieniste Piaski zdawały się… prosperować w najlepsze ze swoją zmutowaną kapustą i sałatą.
Blaine poczuł wzdragający jego ramionami dreszcz. Przez moment miał przerażające wrażenie, że ceniący sobie ironię i absurd świat zewnętrzny wespół z losem przygotowali dla Cienistych Piasków scenariusz, na jaki nikt w 2161 roku nie porwałby się nawet w najbardziej szaleńczych i obłąkańczych wizjach.
No może poza Aradesh’em. Ten z całą pewnością widział swoją małą osadę jako centrum polityczne, ekonomiczne, militarne i kulturowe w najbliższym rejonie. Może nawet w całej Kalifornii. Nowa Republika Kalifornii, pewnie tak patetycznie chciał ten stary dziad przemianować w przyszłości Cieniste Piaski. Niezły awans, nie da się ukryć: z króla kloszardów i sołtysa na Prezydenta Republiki…
Blaine kopnął kamień. Poleciał hen, hen wzbijając się wpierw po niewielkim łuku, a kiedy zaczął z wolna opadać, poturlał się z łoskotem i zatrzymał obok sterty innych sobie podobnych kawałków skał.
Mała, będąca niegdyś niewątpliwie legwanem zielonym iguana wyściubiła nos ze swojej norki by zobaczyć, co to takiego. Iguany były ostrożne, szybkie, zwinne i generalnie wolały nie ryzykować. Najpewniej te niewielkie stworzonka musiały mieć świadomość, że wszystko dookoła zmutowało do jakiś kolosalnych rozmiarów, podczas gdy dla nich los okazał się cholernie wręcz niełaskawy i najzwyczajniej w świecie je pomniejszył. Mimo tej wrodzonej ostrożności iguany padały jak muchy, czy to zjadane przez większe drapieżniki, czy też zabijane przez ludzi, którzy koniec końców też je zjadali. Winę za to ponosiła ich nadmierna ciekawość. Zupełnie tak jak z arktycznymi fokami. Eskimosi dysponowali całym wachlarzem najróżniejszych sztuczek, które wywabiały te dawno już wymarłe psowate zwierzątka z ich lodowych przerębli. Wszystkie, absolutnie wszystkie foki były tak samo naiwne w swojej ciekawości jak post-apokaliptyczne iguany. Niekiedy Eskimos czając się tuż przy lodowej szparze, potrafił trwać w bezruchu godzinami i co kilkadziesiąt minut skrobać delikatnie, wręcz niesłyszalnie w okalający dziurę fragment zamarzniętej na kość wody. Ciekawska foka, prędzej czy później wracała do przerębla, przy którym akurat czaił się myśliwy i niestety płaciła za własne zaintrygowanie najwyższą cenę. Iguany były jeszcze bardziej ciekawskie i w przeciwieństwie do fok nie kopały dziesiątków dziur i norek. Zazwyczaj gnieździły się w jednej, z której na zewnątrz prowadziło równie jedno wyjście.
Nasz potomek legwana zielonego, zdążył tylko wyściubić koniuszek nosa, potem nieznacznie wychylił łeb i zupełnie tracąc głowę okrasił wszystko dookoła czerwoną posoką, a sam zapadł się do wnętrza własnego legowiska.
Odziany w czarną skórę z jedną odsłoniętą ręką Blaine stał w bezruchu trzymając w prawej dłoni obnażoną MP9-tkę. Z lufy unosiła się eteryczna smużka dymu. Palec wskazujący wciąż wisiał milimetr nad cynglem gotowy do ponownego strzału. Jednak obserwujący wnikliwie otoczenie Blaine, nie dostrzegł już więcej jakiegokolwiek zwierzęcia. Nieco spokojniejszy, czując się jakby wykopał poza sferę grawitacji Ziemi wszystkie kamienie świata, schował broń do kabury.
To prawda, chciał, żeby tak to się właśnie potoczyło. Wtedy w Krypcie 15 poczuł coś, co z początku go zaniepokoiło. Teraz zaś wydawało mu się, jakby był to naturalny, nieodłączny element samej esencji życia, która głęboko pośród opatrzonego trzynastką schronienia została wypleniona, stłumiona i odebrana wszystkim zamieszkującym ściany bezpiecznego świata. Ta esencja nosiła miano śmierci, zaś śmierć, która dotknęła przed chwilą Bogu winną iguanę miała szersze następstwa, niż tylko polepszone samopoczucie. Jaszczurka bowiem była samiczką. Samiczka ta zniosła niedawno pięć jajeczek. Dbała o nie, pielęgnowała, otaczała opieką i ciepłem własnego ciała w zimne, pustynne noce. Teraz zaś, kiedy matka niewyklutych jeszcze jaszczurek została przeflancowana na drugą stronę, żółtka z wnętrza skorupek nigdy na dobrą sprawę nie przekształcą się w małe iguanki. Pewnie jeszcze dzisiaj wyniucha je jakiś świnioszczur, kalifornijski szczur jaskiniowy czy nawet radskorpion i nie zastanawiając się za wiele, pochłonie oblizując pysk ze smakiem.
Nagle Blaine Kelly doznał olśnienia.
– Blaine, ale chyba masz jakiś plan?
Stojący w miejscu Blaine spojrzał na znajdującego się obok Iana. Ian miał długie, ciemnobrązowe włosy, które zespalał w przypominające liany z dżungli kłącza. Podobno w nowym świecie nazywało się to dredy. Blaine nie chciał go korygować, że w starym dredy też były dredami. Sam widok przeoranej przez blizny, wzbudzającej jakiś wewnętrzny niepokój, twarzy Iana sprawiał, iż Blaine nie miał ochoty wdawać się z nim w jakiekolwiek konfliktowe dyskusje. Ponadto niegdysiejszy najemnik ochraniający karawany zawsze nosił przy sobie sporą ilość amunicji 10mm do dokładnie takiego samego kolta 6520, z którego niegdyś strzelał do zwierząt Blaine. Miał również skórę. Czarną, masywną kurtkę pilotkę z postawionym na sztorc kołnierzem. Ta miała oba rękawy i pomimo niedźwiedziej postury Iana, nie wywoływała takiego wrażenia, co kurtka a la Max Gobson. Spodnie natomiast – najpewniej z tego, co niegdyś chroniło poprzedniego właściciela przed nocnymi tąpnięciami temperatury i kolcami radskorpionów – zostały ufarbowane na żywy błękitny kolor.