355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 22)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 22 (всего у книги 36 страниц)

– Ochłap, co się dzieje? Od kiedy to jesteś takim kurczakiem?

Ochłap zaskomlał trwożliwie.

Blaine wychylił się ostrożnie zza rogu. Początkowo wystawił tylko jedno oko. Dostrzegł jednak wyraźne światło, mniej więcej w odległości czterdziestu jardów (czyli jakiś trzydziestu sześciu metrów).

Wychynął jeszcze trochę.

Dwie postaci. Białe, różowe i odziane w czarne szmaty. Obie wyglądały jak duchy, jak zjawy, jak żywe, chodzące upiory, których kościec wyszedł na zewnątrz tworząc egzoszkielet. Obie świeciły również jasnym, białym światłem i bez dwóch zdań należały do rasy ghuli.

Blaine miał wrażenie, że patrzyły na niego. Po chwili jeden bulgnął coś do drugiego i po krótkim namyśle, oba poczłapały w stronę skrytych za ścianą intruzów.

– Kurwa – syknął Kelly, kiedy chował się naprędce tam, gdzie czaił się Ochłap. – To ghule i świecą w ciemności. O co tu chodzi?

/ może są napromieniowani? /

Blaine pogładził Pogromcę Arbuzów i zerknął do komory spustowej. Potem wychylił się raz jeszcze zza okrytej grzybem ściany i przyjmując pozycję strzelca wyborowego, wypalił dwa razy.

Bang-bang!

Świecące ghule upadły na wykonaną z kostki podłogę mniej więcej w tym samym momencie. Oba przeniosły się do krainy wiecznych łowów, lecz żaden nie miał najwyraźniej zamiaru przestać świecić.

Pomimo zadanej śmierci, Blaine Kelly poczuł niepokój.

111

Tak jak przypuszczałem, te lśniące skurczybyki były napromieniowane jak psie jajka maczane w misie z roztworem płynnego uranu. Licznik Geigera praktycznie oszalał kilkukrotnie przekraczając skalę. Nie miałem bladego pojęcia, jaką dawkę radów wchłonęliśmy razem z Ochłapem. Być może to tylko moje wymysły, moja fanaberyczna przezorność. Ale, kurwa, wolałem nie ryzykować! Będę zdejmował tych skurwieli z daleka – zważywszy na roztaczaną wokół nich świetlistą aurę, nie powinien to być najmniejszy problem. Teraz jak najszybciej na poziom dowodzenia, wyciągnąć hydroprocesor z komputera i brać nogi za pas.

Krypto 13, NADCHODZĘ!

(Ochłap jak zwykle w takiej chwili patrzy na mnie podejrzanie. Czasami zastanawiam się, czy ten pies nie ogarnia więcej, niż mi się wydaje).

Krypto 13, NADCHODZIMY!!!

112

Lecz nim Blaine i Ochłap doczłapią się (w dosłownym tego słowa znaczeniu) do grodzi Krypty 13, będą wpierw musieli rozprawić się z tym, co czeka na nich w Krypcie 12.

Na szczęście potężne wrota zewnętrzne stały otworem niczym bramy Królewskiej Przystani dla wkraczającego do miasta Tywina Lannistera. Komputer sterujący rytuałem wejścia, mechanizm uruchamiający: wszystko to dawno już zostało uwędzone. Blainowi przemknęła przez myśl wizja, gdzie napompowani promieniowaniem lśniący zamieniają w kupkę przepalonego popiołu wszystko, czego się nie dotkną.

Zupełnie jak naznaczony klątwą ozłocenia Król Midas.

Pomimo, iż główna gródź zachęcała do wejścia do środka, nigdzie nie dało się zauważyć potężnego, przypominającego koło z zębami bębna oddzielającego wnętrze Krypty od świata zewnętrznego. Jeżeli prawdą było to, co pisano w Przewodniku po Kryptach pani Stapleton, ten element mechanizmu zabezpieczającego mógł nigdy nie zostać zainstalowany.

Blaina przeszły ciarki. Gdyby za sprawą prześladującego go od początku wyprawy fatum, urodził się tutaj, a nie pod górskim masywem Coast Ranges, najprawdopodobniej to on świeciłby dzisiaj niczym psie…

Ochłap spoglądał srodze na swojego pana. Minę miał naburmuszoną.

– Dobra, dobra! Lepiej chodźmy do środka…

Weszli zatem do środka. Krypta była w opłakanym stanie, aczkolwiek i tak prezentowała się znacznie lepiej, niż ta leżąca na wschód od Cienistych Piasków.

Boże, Blaine, kiedy to było? Cieniste Piaski, Tandi, Król Kloszardów? Wydaje się jak lata świetlne od teraz, co?

Główne oświetlenie nie działało. Pracował jedynie system awaryjny, opierający się na zapasowym generatorze prądu. Było ciemno, ale nie tak ciemno, by zachodziła potrzeba wyciągania z plecaka flar.

Na szczęście wnętrze Krypty pozostawało względnie nienaruszone. Co prawda większość ścian zdążył już pokryć mech, grzyb i rdza, a wentylatory i studzienki wywietrzników porastały dyndające pod wpływem powietrza kępy czegoś, co do złudzenia przypominało wodorosty. Szyb windy, winda i panel przywołujący dźwig pomiędzy wszystkimi trzema poziomami, działał jednak bez zarzutu.

Blaine odetchnął z ulgą. Nie tylko z tego względu. Cieszył się, ponieważ poza dwoma wartownikami w korytarzu, poziom ten był zupełnie opustoszały…

WYMARŁY

… przez co chociaż przez moment on i pies mogli poczuć się względnie bezpiecznie.

Nacisnął przełącznik i ściągnął windę. Potem zastanawiając się przez moment nad wciśnięciem dwójki, odpuścił sobie ostatecznie zwiedzanie poziomu kwaterunkowego i zjechał od razu do centrum dowodzenia.

Tam, gdzie wedle jego głębokich nadziei, znajdował się komputer, mogący uratować życie tysiąca mieszkańców Krypty 13.

113

Komputer mogący uratować życie tysiąca mieszkańców Krypty 13 faktycznie, znajdował się tam, gdzie powinien. Dojście do niego było relatywnie proste i bezproblemowe. Korytarz wypuszczający się wprost z windy produkcji Vault-Tec był czyściuteńki (pod kątem lśniących ghuli) niczym pranie wyprane w nowej Dosi do tkanin białych i spłowiałych. Dopiero po skręceniu w lewo i przejściu przez prowadzące do centrum dowodzenia drzwi (te, które leżały pogrzebane pod stertą kamieni w Krypcie 15), ujrzałem trzech świecących niczym latarnie morskie skurczybyków. Stali pastwiąc się nad zwłokami jakiegoś odzianego w gumiaki i seledynowy kapok wieśniaka w kaszkiecie na głowie.

No dobra, może nie do końca się nad nim pastwili, ale kupiec (coś mi podpowiadało, że był to kupiec) leżał w pozycji rozwiniętego naleśnika z rękami wysoko ponad głową. Trzy ghule stały natomiast wpatrując się w niego swoimi oczami, wystającymi z obrośniętych białą kością czaszek.

Burczały, najwyraźniej komunikując się w jakimś nowopowstałym języku ghuli podziemnych.

Cóż, Pogromca Arbuzów przerwał ich dywagacje. Najpewniej nigdy nie dowiemy się, o czym chłopaki rozprawiali , ale z ich utkwionych w martwym człowieku spojrzeń, oraz wystających z pozbawionych warg ust języków, wielce prawdopodobne było, iż kombinowali w jaki sposób nieszczęśnika przyrządzić i czy zjeść go w całości, czy reglamentować sobie kawałek po kawałku, by na dłużej starczyło.

Pomieszczenie dowodzenia, rdzeń życia i funkcjonowania, być-albo-nie-być każdej Krypty (które nota bene wyglądały praktycznie tak samo) różnił się nieco od tego, co Blaine znał ze swojego domu. Otoczony wewnętrzną ścianą, przypominającą coś a la boks, system zarządzania całym podziemnym mikro-miasteczkiem, był ostatnim w podróży do najdalszego, południowo-wschodniego zakątka Krypty. Pokój, gdzie z reguły urzę dował Nadzorca, nie został tu nigdy wzniesiony.

Właściwie, nie mogę powiedzieć, by mnie to z dziwiło. Skoro Krypta 12 miała pozostać otwarta, a jej mieszkańcy pod wpływem jakiegoś mało wyszukanego i dość egoistycznego żartu, mieli przekształcić się w to, co pod wpływem twórczej mocy promieniowania ożyło we wnętrzu ich DNA, to nie było z grubsza sensu stawiać pomieszczenia dla dowódcy . Ten i tak bowiem przekształciłby się w niedługim czasie w drzewo…

Dobra, dosyć tych ckliwych i pozbawionych sensu refleksji. Omijając trupy świecących szerokim łukiem, podeszliśmy z Ochłapkiem do betonowego boksu.

Pracujący komputer wielkości pralki dla gigantów z powieści Jonathana Swifta, wydawał z siebie cichy poszum. Na konsolecie migały czerwone światełka. Jeden z trzech niewielkich ekraników świecił się śnieżąc na szaro.

Czując, jak słaniam się na nogach, pełen trwożliwej ekscytacji i perspektywy porażki, której pod żadnym pozorem nie dam rady przełknąć, zbliżył em się do głównego komputera Krypty 12.

Blaszana, zahaczona na zatrzask płytka po zwalająca technikowi serwisowemu dostać się do środka, znajdowała się na swoim miejscu. Stuknąłem w nią delikatnie czubkiem mojego trapera, a kiedy ta wyd ał z siebie puste, metaliczne dudnięcie, kopnąłem nieco mocniej i po chwili odgradzający mnie od wnętr za maszyny blok metalu, upadł ze szczękiem na podłogę.

Zajrzałem do środka.

Był tam, był! Mały, prostokątny, pokryty bezpiecznikami, wzmacniaczem lampkowym, kablami, obwodami i miedzianymi drutami oraz plastikiem, kawałek gówna, przez który musiałem tłuc się do krainy wampirów i wilkołaków, wielokrotnie narażając się przy tym na rychłą i bolesną śmierć.

Hydroprocesor. Coś tak małego, a jednocześnie mogącego zapewnić byt tylu ludziom przez tyle czasu. Kiedy wyjmowałem układ ostrożnie na zewnątrz, komputer bipnął kilkukrotnie, po czym na ekranie wyświetlił się komunikat awaryjny ostrzegający, iż jeżeli procesor nie zostanie natychmiast umieszczony na swoim dawnym miejscu, całe Nekropolis i Kryptę 12 czeka zagłada.

Szczerze mówiąc, miałem to głęboko w dupie.

Owinąłem chip w szmatkę i delikatnie zamknąłem w specjalnej, dostosowanej do jego kształtów metalowej puszcze, którą wręczył mi Nadzorca Jacoren.

Mam nadzieję, że to koniec. Cholerny koniec. Niech ten stary, gnijący na swoim tronie dziadyga spróbuje chociażby kwęknąć, że coś mu się nie podoba. Jak Boga kocham, wpakuję mu kulkę w krtań. Jak Boga kocham…

Teraz wracam do domu. Mając upragniony artefakt powinienem odczuwać dojmujące uczucie ulgi, a bananowy uśmiech, co najmniej przez kwadrans winien pysznić się na mojej pięknej buzi.

Zamiast tego czułem się dziwnie podenerwowany. Jak gdybym przeczuwał, że w domu spotka mnie coś bardzo niedobrego.

114

Chłopcy mieli planowo opuścić Bakersfield i czym prędzej ruszyć na północny-zachód. Przemierzając jednak prowadzącą poza granice miasta (prosto w odmęty połykającej wszystko pustyni) ulicę – cytując Blaina – „ten durny, narwany piec rzucił się za czymś prosto w kupę betonowego gruzu unurzanego w niemożliwych do opisania hałdach śmieci”.

Blaine gwizdał, Blaine krzyczał, Blaine próbował grzecznie prosić, a potem grozić. Ostatecznie musiał jednak podwinąć rękawy (w przenośni) i ruszyć za swoim psem.

Błądził przez dłuższą chwilę w przypominających labirynt (z grasującym gdzieś pośrodku minotaurem) stertach gruzów.

Potem usłyszał powarkiwania Ochłapa.

– Ochłap! Ochłap, do jasnej cholery! Co ty sobie wyobrażasz! Niegrzeczny, niegrzeczny pies…

Urwał w pół zdania, kiedy ujrzał kalifornijskiego szczura jaskiniowego, zjeżonego niczym niosący na grzbiecie jabłko jeż. Gryzoń miał wyłupiaste, czerwone oczu, odsłaniał groźnie dwa pożółkłe siekacze i strzelał raz za razem swoim mięsistym ogonem.

Tuż za jego plecami znajdowało się gniazdo. Szczurze gniazdo z trzema małymi, przypominającymi nieopierzone myszy szczurkami.

Blaine natychmiast stwierdził, że kalifornijski szczur jaskiniowy, to w rzeczywistości szczurzyca, zaś stłoczone, wtulone w siebie i drżące z przerażenia, łyse maluchy to jej dzieci.

– Chodź, Ochłap – złapał psa za sztywny ogon i pociągnął komicznie jak snujący się po zamkniętej szkole woźny wlecze za sobą drewnianą szczotkę do zamiatania podłóg.

Szczurza matka jeszcze przez jakiś czas syczała. Potem zamilkła. Ochłap, naturalnie, wyglądał na obrażonego, a potem przyjął nawet nieco osowiałą postawę. Blaine musiał przekupić go dwiema pękatymi jaszczurkami. Dopiero wtedy topór wojenny został zakopany, a pies i człowiek udali się w stronę pasma Coast Ranges.

Do domu.

Mimo to, Blaine czuł dziwny niepokój, a cała ta sytuacja z małymi, przestraszonymi szczurkami wpędziła go w dojmujące uczucie przygnębienia.

Potem zaczęło mu się robić niedobrze.

Rozdział 10

Kapsle, kapsle, lśniące kapsle!

115

Wedle wyliczeń niezawodnego do tej pory PipBoy’a 2000, trasa pomiędzy Nekropolis, a znajdującą się pod górskim masywem Coast Ranges Kryptą 13, mogła zostać przebyta w niespełna trzynaście dni (dwanaście i pół, jeśli mamy być dokładni).

Właśnie mijał dzień dziesiąty, a Blaine i Ochłap bynajmniej nie dochodzili do celu.

Byli w połowie drogi. Nieco na wschód od spokojnego już i prosperującego pod rządami Dobrego Człowieka, Złomowa.

Obaj słaniali się na nogach. Odczuwali obezwładniające bóle głowy, czy to w dzień przy słońcu, czy w nocy przy względnie niskiej temperaturze. Blaine pocił się niczym prosie, a Ochłap wyglądał jakby dopiero, co wyszedł z bajora wypełnionego jakąś smrodliwą, oleistą cieczą.

Blaine dawno już zaprzestał weryfikowania swojego stanu zdrowa przy pomocy licznika Geigera. Kiedy po raz pierwszy dopadły go płynne torsje (mimo, iż od dłuższego czasu nic nie jadł) i towarzyszące im zawroty głowy przypominające karuzelę z wesołego miasteczka, Blaine był już prawie pewien, że te świecące, lśniące sukinsyny z Krypty 12 posłały im zza grobu przerażającą niespodziankę. Kiedy jego wierny pies Ochłap osowiał osobliwie i również zaczął wymiotować, Blaine zyskał stuprocentową pewność.

Niespodzianką okazała się zatrważająca ilość radów, która wniknęła w ciało zarówno człowieka jak i psa.

Blaine wpadł w panikę. Jak każdy mieszkaniec post-apokaliptycznego świata (nawet pomimo swojego względnie bezpiecznego życia do-tej-pory) wiedział, iż choroba popromienna to podstępna suka, która rzadko odpuszcza z własnej woli. To znaczy, promieniowanie w końcu zanika, ale z reguły ma to miejsce wraz z rozpadem komórek delikwenta, a ten scenariusz niespecjalnie pokrzepiał Blaina.

Wiedział, że on i pies muszą dotrzeć do Krypty. Na pierwszym poziomie, przez dwadzieścia cztery godziny dyżurował lekarz. Jak tylko przekroczy gródź wejściową z wytłoczoną na niej „13”, sanitariusze rzucą mu się na ratunek i razem z psem podłączą go do wenflonu, przez który będzie płynął złocisty płyn z antyradami.

– Powinno się udać, piesku – pogłaskał Ochłapa po czubku głowy wyciągając z jego zadu strzykawkę. Pies obdarzył pana zmęczonym, pełnym udręki spojrzeniem.

W końcu, dodał pośpiesznie w myśli Blaine, cztery Greje to jeszcze nie jest tak dużo, prawda? Czytałem kiedyś o bakteriach, które z powodzeniem mogły przeżyć pięć tysięcy Grejów i jakoś nic specjalnie złego ich nie spotykało…

Niespodziewanie, a może i spodziewanie w takiej chwili, jego wewnętrzny dialog przerwał głos podświadomości:

Tylko, że ty nie jesteś bakterią, Blaine. Tak samo Ochłap. Jesteście ssakami i gdybyś jeszcze trochę pogościł się w katakumbach Nekropolis, to z pewnością sam zacząłbyś świecić i obrósł dębiną…

Blaine uznał, iż nie ma, co uprawiać czarno myślicielstwa. Podwinął nieco krótki skórzany rękaw i rozluźniając triceps, wbił w niego zawartość Stimpaka. Stimpaki były w tej sytuacji jedynym rozwiązaniem. Choroba popromienna zbierała swoje żniwo. Rozwijała się we wnętrzu każdej wystawionej na ekspozycję komórki. Te zaś rozpadały się z wolna, obumierając. Czerwona, lecznicza ciecz była tylko doraźnym substytutem prawdziwego leczenia. Mimo to stawiała nieco na nogi i Blaine żywił głęboką nadzieję, iż za jej sprawą uda im się dotrzeć do Krypty 13.

– Chodź, piesku. Damy radę. Jeszcze trochę. Już niedaleko.

Ochłap z apatycznym wyrazem pyska przebierał nogami. Gdyby w tej chwili Blaine był w stanie zobaczyć ich dwoje z perspektywy trzeciej osoby, albo jakiegoś swoistego rzutu izometrycznego, uznałby, iż ich chód z wolna zaczyna przypominać powłóczysty chód ghuli z Bakersfield.

Na karku chłopaka, tuż na linii gdzie kończyła się stylowa skóra Mela Kaminsky’ego, pojawiły się drobne czerwone plamki przypominające pęknięte naczynka krwionośne.

Choroba ta była naturalnym efektem zaabsorbowanego promieniowania w jednostkach większych niż cztery Greje.

Nazywała się skaza krwotoczna.

116

Trzy dni dzieliły Blaina i Ochłapa od zaszycia się w mroku prowadzącej do Krypty 13 jaskini. Obaj czuli się fatalnie i obaj mieli krwawe biegunki. Biegunce było najwyraźniej wszystko jedno, Blaine, Ochłap, pełen liberalizm i równouprawnienie. Do tego znaczna część karku, pleców i kończyn górnych Blaina, oraz pośladków, została spowita gremialnie pękającymi naczynkami krwionośnymi. Ochłap, porastający wypadającą gdzieniegdzie sierścią, również cierpiał na skazę krwotoczną. Były momenty, kiedy dwaj przyjaciele nie mogli iść dalej, a wszystko, czego pragnęli, to cień, zaszycie się gdzieś pod ziemią i duży zapas lodowatej, krystalicznie czystej wody.

Czcze marzenia. Blaine jako bardziej inteligentny i samoświadomy z czołgającej się przez pustynię dwójki wiedział, że jedyny ratunek leży w gabinecie lekarskim Krypty.

Dwa dni przed dotarciem do celu, było już bardzo, bardzo źle. Jak na ironię, przewrotny los postanowił jednak obdarzyć chłopaków swym szczerym i rozbrajającym uśmiechem.

Ironia ta przypominała wygranie pół miliarda dolarów w amerykańskiej loterii PowerBall przez znajdującego się w ostatnim stadium nieuleczalnego raka, dziewięćdziesięciu letniego mężczyznę, który całe życie spędził pośród należącej do północnego Maine grupy społecznej określanej z przekąsem jako: biała biedota.

117

Na środku pustyni, na ugładzonym przez wpijające się w glebę deszcze i wiejące zewsząd odwieczne wiatry, leżała przewrócona na lewy bok ciężarówka. Ciężarówkę doszczętnie już przeżarła rdza. Jej zawieszenie i podwodzie przypominało solidne złoże zanieczyszczonej miedzi, zaś opony roztopiły się pod wpływem kwaśnych deszczy. Jeden z boków eksplodował rozsadzając karoserię od wewnątrz, zaś spłowiały czerwony napis na prawym boku blaszanej plandeki i z tyłu, gdzie roleta klapy została uniesiona mniej więcej na jedną trzecią wysokości, układał się w słowa, które napromieniowany Blaine z trudem próbował rozszyfrować.

– Nuu…

– Nuuu…

Ochłap spojrzał na swojego pana mglistymi oczami. Nie potrafił czytać. Węch wciąż miał jednak dobry lecz nic, co znajdowało się w środku przewróconej groteskowo ciężarówki w uślizgu, nie zajmowało jego uwagi.

Ostatnimi czasy niewiele już zajmowało uwagę Ochłapa. Od wizyty w tym cholernym mieście pełnym trupów, sam czuł się jak trup i gdzieś w głębi swojego psiego umysłu narastał w nim lęk, że jeśli szybko nie wydarzy się coś równoważącego szalę, przyjdzie mu dokończyć żywota na tym parszywym świecie; pośród surowych, bezwzględnych piasków pustyni.

– To chyba ciężarówka dostawcza, Ochłapku. Wygląda na to, że przewozili w niej Nuka-Colę.

Ochłap nie okazał entuzjazmu swojego pana.

Blaine natomiast, chwiejnym, rachitycznym krokiem stawiającego pierwsze kroki niemowlaka, zbliżył się do przeżartej przez rdzę tylnej rolety magazynowej.

Bezwiednie i bezwolnie kopnął drewnianą, połamaną w wielu miejscach skrzynię. Odleciała upadając na piasek z cichym trzaskiem jak sflaczała ośmiornica. Wykonała trzy obroty wokół własnej osi i znieruchomiała.

Blaine wgramolił się do środka i zaczął grasować między stertami takich samych skrzynek, jak ta, którą posłał przed chwilą w powietrze. Po chwili wychynął na zewnątrz i z przerażająco apatycznym uśmiechem na twarzy, oznajmił:

– Wiesz, Ochłap, nie uwierzysz. Po prostu w to nie uwierzysz…

118

Wiecie na czym polegała sarkastyczna zagrywka losu? Wcale nie na tym, że Ochłap był chorym psem, który nie potrafił czytać i szczerze mówiąc zupełnie nie pojmował idei pieniądza. Również nie na tym, iż Blaine został poddany takiej dawce promieniowania, która zwaliła by z nóg słonia, a mimo to wciąż szedł zmierzając do celu i tuż przed sromotnym końcem, znalazł lekko ponad dwadzieścia tysięcy świetnie zachowanych kapsli po Nuka-Coli.

Nie, gorzka ironia przeznaczenia polegała na tym, iż tuż za przewróconą na bok ciężarówko, sterczał kikut wyschniętej, dawno już umarłej jabłoni. Wokół tej jabłoni ziemia była dziwnie spulchniona i wybrzuszona w czterech miejscach. Zupełnie, jakby ktoś wykopał niedawno cztery świeże groby, usypując z nich niewielkie kopczyki…

119

Blaine wyzuty z sił niczym chory na tężyczkę, pakował swoje dwadzieścia tysięcy kapsli do wora. Ochłap siedział z kuprem na ziemi i spoglądał na swojego pana. Miał dziwne wrażenie, że pomimo „pięknej” pogody, otacza go jakaś niepokojąca, złośliwa mgła gęstniejąca z każdą chwilą.

Naturalnie pod wpływem choroby popromiennej, wzrok Ochłapa pogarszał się. Słuch – tak jak wspominaliśmy wcześniej – był jednak na tyle ostry i wyczulony, że kiedy pierwszy z czterech usypanych pod wyschniętą jabłonią kopczyków, poruszył się, pies nadstawił uszu i zaalarmował swojego pana.

Pod wpływem ustawicznego, niekończącego się lamentowania Ochłapa, Blaine wyległ na zewnątrz. Z ramienia zwisał mu brezentowy plecak, zaś trzymany w ręce parciany wór z konopi (skąd na pustyni zjedzonej przez atom wytrzaśnięto konopny worek!?) wyginał się do dołu pod naporem wyściełającej go od wewnątrz zawartości.

Pierwszy radskorpion zaczajał się właśnie na swoją ofiarę od niewidocznej strony maski ciężarówki.

120

– Ochłap, na siedem piekieł! Co się stało?! Oszczędzaj energię. Przecież…

Jednak Ochłap rozszczekał się teraz na dobre. Warczał, kąsał powietrze, a resztki porastającej go sierści postawił na sztorc, jakby przez jego ciało przepływała wysoka wiązka energii elektrycznej.

Blaine zreflektował się w porę, uznając, że coś jest bardzo nie tak. Chwycił Pogromcę Arbuzów i skierował lufę w stronę dachu (czyli tak jakby bakburty leżącej na boku ciężarówki).

Kiedy w polu widzenia ujrzał szarżującego północnoamerykańskiego skorpiona cesarskiego, odruchowo pociągnął za spust.

Pięciokrotnie.

Bang-bang-bang-bang-bang!

Wewnątrz przyczepy rozszedł się zapach bezdymnego prochu strzelniczego. Kleszcze brązowego porośniętego niczym ghule drewnem, chityną radskorpiona podrygiwały jeszcze przez chwilę za sprawą pośmiertnych spazmów nerwowych.

Odrażające, wzdrygające klekotanie przeszywało powietrze. Łeb potwora, dzięki Bogu, zamienił się w wyglądającą jak ścięty budyń waniliowy papkę.

Blaine odetchnął z ulgą. Za sprawą odrzutu bolały go ręce i stawy łokciowe. Od kiedy opuścili to zafajdane Bakersfield, bolało go prawie wszystko, łącznie z pieprzonymi paznokciami i włosami.

Ochłap ujadał dalej.

Blaine ostrożnie wyszedł na zewnątrz i stanął mocno się opierając na spękanym, przypominającym wysuszoną glinę piasku.

Trzy pozostałe kopczyki zaczęły drgać, a żądne zemsty za Królową Matkę radskorpiony, jeden po drugim otaczały wykopyrtnięty pojazd.

Blaine, który pomimo znalezienia niewyobrażalnej wręcz fortuny, miał tego dnia obrzydliwie zadziorny i po prostu zły humor, posłał je wszystkie z powrotem tam, skąd przyszły.

Kiedy trzy masywne, wyglądające jak krewetki giganty maszkary leżały do góry nogami, podrygując konwulsyjnie swoimi podgiętymi do środka odnóżami, Blaine osunął się na ziemię i oddychając ciężko w cieniu ciężarówki, poczuł się bardzo, bardzo zmęczony, zaś świat, cóż świat zdawał się być już bardziej efemerycznym snem, niż twardą, fizyczną rzeczywistością…

Rozdział 11

Krypta 13

120

Blaine i Ochłap umierali. Dziesięciodniowa wędrówka zajęła im nieco ponad trzy tygodnie. Były to najstraszniejsze trzy tygodnie w ich życiu, kiedy za sprawą promieniowania zostali zmuszeni do wyszukiwania dziur, rozpadlin i nor za dnia, zaś podczas osłaniającej ich nocy, próbowali nadrabiać stracony czas.

Ostatnie pięć dni było istną tragedią. Ochłap stracił prawie całą sierść, przypominając teraz bardziej kanadyjskiego kota bezwłosego, niż psa. Oczy zaszły mu bielmem. Praktycznie nic już nie widział, a język spuchł i pokrył się pękającymi, żółtymi wrzodami, z których sączyła się karmazynowa ropa. Z każdego otworu jego ciała płynęła krew. Blaine uporczywie faszerował psa środkami leczniczymi.

Chłopak czuł się nieco lepiej. Jego wzrok nie został uszkodzony, ale język nie wyglądał lepiej niż ten należący do czworonożnego towarzysza. Skaza krwotoczna osiągnęła swoje apogeum dwa dni temu i teraz Blaine wyglądał jakby pokąsało go stado nienażartych pluskiew. Od stóp do głów pokryty był małymi wiśniowymi kropeczkami.

Niewiele go to jednak obchodziło.

Nic go już za wiele nie obchodziło. Pod wpływem dojmującego bólu, zmęczenia i braku sił, porzucił większość swojego ekwipunku. Dwadzieścia tysięcy pobrzękujących kapsli zostawił na środku pustyni i nawet nie zadał sobie trudu, by oznaczyć lokalizację w swoim Pipku.

Po prostu wypuścił wór z ręki i nie oglądając się za siebie, parł naprzód.

Jedyne, co mu pozostało, to Pogromca Arbuzów, woda, resztki jedzenia i Stimpaki.

Chociaż właściwie nie do końca. Stimpaki były na wykończeniu. Ostatnie dwa czekały na najczarniejszą z najczarniejszych godzin.

Godzina ta właśnie nadeszła. Jak na ironię, kilka tygodni temu, kiedy Blaine Kelly opuszczał Kryptę 13, godzina siódma zero dwie rano również wydawała mu się najgorszą chwilą ze wszystkich chwil w jego krótkim na swój sposób życiu.

Jaskinia wydrążona niegdyś przez potężne machiny wiertnicze firmy Vault-Tec prowadziła w głąb jednej z licznych gór masywu Coast Ranges. Wnętrze pieczary było ciemne, chłodne i wilgotne. Zaraz za nim czekała gródź Krypty.

Dom.

Tam na pewno uzyskają pomoc. W środku mieszkają dobrzy ludzie. Dobrzy… ludzie… Jeśli tylko uda im się doczołgać do środka, oficer dyżurny strzegący wejścia pośle po sanitariuszy, a ci zabiorą Blaina i Ochłapa do najlepiej na świecie wyposażonego gabinetu medycznego i z prędkością wystrzeliwującego z gwiazdy fotonu, podłączą ich obu do przypominającego olej z wątroby dorsza strumienia antyradów.

Blaine przetarł ręką spocone czoło. Zachwiał się i gdyby nie znajdująca tuż obok ściana pieczary, bez wątpienia wyrżnąłby twarzą na ziemię, a coś podpowiadało mu, że jeśli tylko upadnie, nigdy już nie wstanie.

Mechanicznie, instynktownie, otumaniony i odurzony pożerającym jego ciało od środka promieniowaniem, sięgnął do torby i wyjął z niej dwa ostatnie Stimpaki na czarną godzinę.

Ochłap chwiał się tuż przy nodze pana. Pies przeczuwał, że umiera i w tej ostatniej chwili chciał być jak najbliżej drugiej istoty – mogącej zapewnić mu odrobinę wsparcia i bezpieczeństwa.

– Chodź, piesku. Nie będzie bolało.

Ochłap sprawiał wrażenie, jakby nawet nie zauważył, iż Blaine wstrzyknął mu w kuper zawartość strzykawki.

– Teraz… dla mnie.

Chwiejąc się na nogach, walcząc z katastrofalnymi wręcz zawrotami głowy, Blaine załadował sobie zawartość Stima prosto w wystający przy szyi mięsień czworoboczny, po czym upuścił pustą strzykawkę na ziemię i raz jeszcze znajdując oparcie w zimnej, kamiennej ścianie, zwymiotował niespodziewanie żółcią.

Bezwiednie, stróżka czerwonego kału spłynęła mu po wewnętrznej stronie ud.

Ocierając rzygowiny ręką, smagnął psa palcami za opuszczone uszy i zagłębił się w ciemność jaskini.

Krok za krokiem, niczym zbliżający się do kresu swej wędrówki starzec, modlił się o dwie rzeczy.

Żeby tylko mój kod działał…

Oraz:

Żeby tylko nie było szczurów… proszę, Boże… tylko nie szczury…

121

Komputer uruchamiający mechanizm otwierania grodzi Krypty 13 był dokładnie w tym samym, miejscu, co ostatnio. Wisząca po przeciwnej stronie, obudowana w blaszany klosz żarówka pobłyskiwała migotliwym światłem. Wielka, potężna, wytłoczona „13” pyszniła się na stalowym włazie.

Tuż obok spoczywał rozkładający się szkielet Boba.

Blaine posłał mu pełne zrozumienia spojrzenie. Czuł, iż jego własny koniec pędzi ku niemu niczym rozszalał lokomotywa w górskim tunelu.

Podszedł do monitora i oparł dłonie na klawiaturze. Trwał tak przez moment z zamkniętymi oczami. Było mu dobrze. Był spokojny. W myśli błagał Boga, by kod wejściowy zadziałał.

Napiął mięśnie palców i zamarł.

– B… Boże… – wyszeptał i zachwiał się pod wpływem własnej niemocy. – N-nie… nie pamiętam…

Spoglądający w zwłoki Boba Ochłap zaskomlał cichutko, jak gdyby dawał do zrozumienia, że nie ma już nadziei, a on chętnie położy się przy bielejących tuż obok kościach i zaśnie na zawsze.

Blaine zaczął płakać. Zrobił to zupełnie nieświadomie. Jego oszalały z rozpaczy umysł błądził gdzieś daleko, tracąc powoli połączenie z fizycznym ciałem. Kelly miał wrażenie, że zrobił się nagle bardzo lekki, a do jego uszu nie docierają żadne dźwięki. On sam nie czuł nic, nic poza dojmującym, głębokim, przedśmiertnym spokojem, kiedy lada moment dusza uleci porzucając tę zimną, fizyczną materię samej sobie.

Wtedy jego palce zaczęły pracować. Tak jak wcześniej płynące z oczu łzy, robiły to zupełnie bezwiednie. Kiedy w pieczarze rozniósł się dźwięk wstukiwanych klawiszy, Blaine chwiał się na granicy życia i śmierci. Kiedy dźwięk ustąpił przesuwającym się stalowym elementom konstrukcji zabezpieczającej Kryptę grodzi, Kelly osunął się na kolana myśląc tylko o tym, że jego rytuał wejścia… jego rytuał wejścia…

Wielotonowa, niezniszczalna tuleja wjechała na swoje miejsce skrywając się we wnętrzu prawej ściany. Wejście do Krypty 13 stało otworem.

Blaine stracił czucie w nogach i upadł. Ostatkiem woli przeczołgał się po metalowo-betonowym progu. Jedna ręka parła niestrudzenie naprzód, druga zaś trzymała Ochłapa za kitę i ciągnęła go za sobą.

Pies o uszkodzonych oczach zdążył jeszcze dostrzec zamykające się za nimi drzwi grodzi. Potem, tak jak jego pan, stracił przytomność.

Obaj znajdowali się we wnętrzu pierwszej śluzy Krypty 13.

122

– Blaine?

Docierający do budzącej się świadomości Blaina głos był ciepły i obudowany w coś, na kształt puszystego, różowego obłoczka bądź galarety; bezpieczny, życzliwy, spokojny i przyjazny.

Przede wszystkim jednak: ojcowski.

– Blaine? Słyszysz mnie?

Wciąż przeczesujący rubieże kosmosu, hen, hen za wydarzeniami z post-apokaliptycznych pustkowi i Krypty 13, umysł Blaina powoli wracał z błogiego, przepełnionego bezwarunkowym szczęściem i miłością stanu określanego w wielu religiach i systemach religijnych jako: Raj.

Uniósł nieznacznie powieki. Były ciężkie, posklejane, a docierające do źrenic promienie syntetycznych lamp, cięły jego mózg niczym stalowe struny służące do plasterkowania ugotowanych na twardo jajek.

– Chyba się budzi…

– Blaine? Blaine, chłopcze! Słyszysz mnie?

Blaine miał wrażenie, że ten drugi głos należy do kogoś innego. Do kogoś, kogo znał. Właściwie, jak się nad tym zastanowił i zebrał fragmenty orbitujących gdzieś w odmętach umysłu wspomnień, to znał dobrze oba głosy. Jednym posługiwał się czarnoskóry, najstarszy stażem lekarz o imieniu James. Drugim bez wątpienia przemawiał Nadzorca Jacoren. Tylko on miał czelność nazywać Blaina chłopcem.

– Co… co się stało?

James położył swoją dłoń na ramieniu leżącego na szpitalnym łóżku Blaina. Dotyk drugiego człowieka, wydał się chłopakowi pokrzepiający i uspokajający.

– Miałeś wypadek. Najwyraźniej wchłonąłeś w świecie zewnętrzny zabójczą dawkę promieniowania. Sprawdziliśmy zapis trasy z twojego PipBoy’a. To cud, że udało ci się przeżyć. Gdyby nie Stimpaki…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю