Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 34 (всего у книги 36 страниц)
Mimo to wiedzieli, że nikt poza nimi nie powinien przebywać na tym poziomie. Zwłaszcza o przeszło drugiej w nocy.
– Mały bracie? – zwrócił się jeden, stojący tuż obok (wyglądającej na antyczną) konsolety komputerowej. Biegły z niej szare, grube wiązki kabli, które niknęły za działową ścianką. – Czego tu chcesz o tej porze?
Skryty pod fioletowym habitem Blaine, spojrzał na jednego i na drugiego. Potem wzrok jego powiódł za zwitkiem kabli.
– Niosłem ważne słowa dla Mistrza. Brat Morfeusz niepokoił się pewnymi sprawami na powierzchni i chciał skonsultować je z naszym Panem. Mistrz poprosił mnie przy okazji, abym sprawdził, czy w razie ryzyka ataku, jesteśmy dobrze przygotowani.
Mutanci, których insygnia wskazywały na rangę sierżantów, spojrzeli po sobie niewiele rozumiejąc z tego, co powiedział przed chwilą Blaine.
Widząc ich zmieszanie, doprecyzował:
– Czy z bombą wszystko w porządku?
– O, tak! – ożywił się ten sam, który przemawiał poprzednio. – To ostatnia linia obrony przed naszymi wrogami. Jeżeli napotkamy wroga, którego nie będziemy w stanie pokonać, Mistrz zapewnił sobie obronę ostateczną. Poślemy ich wszystkich do piekła! Zginiemy, ale przynajmniej zabierzemy z nami naszych przeciwników!
Drugi, garbiąc się jeszcze bardziej niż przed chwilą, pokiwał z uznaniem głową.
– Przecież to wiedzą wszyscy! – obruszył się Blaine, a przemawiający przed chwilą sierżant Supermutantów, nie był w stanie ukryć malującego się na jego twarzy niepokoju. – Pytałem o to, czy bomba jest sprawna?
Dwaj strażnicy zgodnie i ochoczo pokiwali głowami. Przypominali te stawiane niegdyś na deskach rozdzielczych samochodów figurki psów, których łby podwieszało się za pomocą małego, cienkiego haczyka na przymocowanym do wewnętrznej strony korpusu skoblu. Przy jakichkolwiek drganiach, pies machał radośnie pyskiem.
– Czyli można ją natychmiast zdetonować i posłać całe to miejsce w cholerę?
Na czole tego, który przemawiał do tej pory, pojawiły się perliste kropelki potu. Supermutant ściągnął brwi, zastanawiając się nad czymś niezwykle intensywnie, po czym na przekór własnemu instynktowi, zapytał:
– A ty, dziecię, co ty właściwie tu robić o tej porze? Jest późno. Koszary spać. Tylko my pilnować broni Mistrza. Nie powinno cię tu być!
– Mówiłem ci – odparł Blaine bez chwili namysłu, przyjmując swój najbardziej autorytarny i pryncypialny ton – że Mistrz osobiście kazał mi się upewnić, czy bomba jest sprawna. Siedzicie tu całe dnie i na pewno nie słyszeliście, że Bractwo Stali wykonuje ostatnio niebezpieczne ruchy blisko południowej granicy naszej północnej bazy. Brat Morfeusz niepokoił się raportami i wysłał mnie, by je skonsultować z Wielkim Mistrzem.
– Mariposa w niebezpieczeństwie? – odważył się przemówić milczący do tej pory. Głos miał infantylny i poważnie zaniepokojony, jakby znajdował się na granicy histerii. – Mój brat tam służy. Dziecię, czy wszystko w porządku?
Więc tak nazywa się ich placówka przy wybrzeżu. Zapamiętaj to Blaine. Przyda nam się później.
– Wątpicie w potęgę i słuszność naszego MISTRZA?!
Dwaj sierżanci skulili się w sobie. Teraz już obaj pocili się obficie. Równie skwapliwie i desperacko kręcili głowami. Jak niewolnicy na statku, pragnący za wszelką cenę uniknąć kary chłosty.
– W takim razie nie powinniście nawet zadawać takich pytań… – Blaine urwał na chwilę, rozglądając się w zaniepokojeniu na boku. – Co to było? Słyszeliście?!
Supermutanty raz jeszcze, w pełnej zgodzie, zaprzeczyli głowami.
Blaine odwrócił się, wskazując na zamknięte drzwi za sobą.
– Tam! Dźwięk dochodził stamtąd!
Spojrzał ponownie w sierżantów, celując palcem w tego po lewej.
– Ty! Jak się nazywasz?
– Eeee… Marry, dziecię!
– Idź tam natychmiast i sprawdź, co to było!
Marry zgarbił się, spojrzał zaniepokojony w stronę swojego kolegi, który sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie był świadom jego obecności; ignorując go celowo i wzdychając ciężko, opuścił swoje stanowisko wartownicze. Nacisnął pulchnym paluchem guzik przy śluzie i zagłębił się w prowadzący do windy korytarz.
– Chyba nic tu nie ma – poinformował po chwili, stojąc odwrócony plecami do dwójki pozostałych w pomieszczeniu.
– Sprawdź dokładniej! To pewnie jakaś mysz. Często buszują w mazi, ale musimy mieć pewność!
– M… mysz? – głos Marry’ego był dziwnie piskliwy i przelękniony. – Tu nigdy nie było myszy…
Blaine odwrócił się spoglądając na niemalże przylegającego do konsoli sierżanta. Ten udawał, że go tu w ogóle nie ma, a Blaine nie zrobił niczego, by go z tego przekonania wytrącić.
W końcu lada moment będzie to prawdą.
Obszedł postać, podążając wzdłuż wiązki wijących się po podłodze stalowych kabli. Za kamienną, cienką ścianką działową, umiejscowiona na niewielkim podeście przypominającym brytfankę, znajdowała się kulista, rdzewiejąca głowica termojądrowa.
Blaine wsunął rękę do prawej kieszeni habitu. Wyciągnął Blaster obcych i wychylając się zza ściany, przymierzył prosto w stojącą obok konsolety postać.
Bzzzt!
Supermutant mógł przestać się martwić o to, że ktokolwiek go jeszcze zobaczy. Zniknął, pozostawiając po sobie absolutne nic.
– Dziecię?! – dobiegło uszu Blaina desperackie nawoływanie szukającego myszy. – Nic tu nie ma! Chyba musiała czmychnąć!
– Jesteś pewien?
Sierżant o kompletnie stropionej twarzy pokiwał głową. Przez moment wpatrywał się w puste miejsce obok konsolety, marszcząc czoło, na którym zarysowało się kilka wyraźnych fałd.
– Sprawdź jeszcze w zakamarku przy windzie. Widziałem tam dziurę. Może siedzi w środku.
Kiedy zielony, tępy jak maczuga jaskiniowca Supermutant, odwrócił się, w pomieszczeniu rozległo się cichutkie, nieuchwytne wręcz:
Bzzzt!
I nagle Blaine Kelly pozostał zupełnie sam. Tylko on i głowica jądrowa, którą zamierzał z premedytacją zdetonować.
Odwrócił się, pochylając nad konsoletą i zaczął badać pulpit próbując rozgryźć sekwencję startową.
201
– CHOLERNA KUPA ZŁOMU!!!
Blaine zamachnął się zasadzając komputerowej konsolecie potężnego kopa. Siła była tak wielka, że przez moment pożałował własnej impulsywności. W obawie, przed złamanymi palcami prawej stopy, zdjął but, skarpetkę i rozmasował je czule, dokonując przy tym pieczołowitych oględzin.
Wyglądało na to, że żadna z kości nie została uszkodzona. Mimo to, Blaine Kelly zaklął siarczyście, myśląc o komunikacie, jaki nieustępliwie wyświetla ekran maszyny:
„WSUŃ KLUCZ AKTYWACYJNY W CELU ROZPOCZĘCIA PROCEDURY”
Jaki klucz aktywacyjny, do jasnej cholery? Odbijało się terroryzującym echem w głowie Blaina i pomimo wielkich jego nadziei na ominięcie algorytmu odpalającego głowicę, oględziny konsolety jednoznacznie wskazywały, że nie będzie to możliwe. Wklęsły slot na owalne z jednym przecięciem, puste w środku narzędzie, zionął w jego kierunku dawką dręczącej go świadomości, iż jego plan spalił na panewce, a klucz, jeżeli istniał, najpewniej był schowany gdzieś w bezpiecznym miejscu na ciele jednego z dwóch pilnujących bomby sierżantów.
Sierżantów, którzy zniknęli, poddani anihilacyjnej sile Blastera obcych.
Czując narastający w nim lęk i przeraźliwe zwątpienie, że wszystko to poszło za łatwo… że coś, coś bardzo ważnego, zostało pominięte i lada moment przyjdzie mu zapłacić za tę pobłażliwość wobec czających się wokół niebezpieczeństw najwyższą cenę, Blaine Kelly nie mając w końcu żadnego innego wyboru, ruszył w stronę windy i nacisnął guzik prowadzący na poziom trzeci.
Przy odrobinie szczęścia, liczył, iż uda mu się opuścić to miejsce w jednym kawałku.
202
– BLAINE KELLY! RZUĆ BROŃ I UNIEŚ RĘCE W POWIETRZU!!!
Kiedy tylko drzwi wychodzącej na koszary windy, rozsunęły się, a Blaine pokonał wystarczającą odległość, by zbliżyć się do odgradzających pomieszczenie od korytarza drzwi, skończyło się właśnie tak, jak w głębi siebie przypuszczał i jak już o dawna podpowiadał mu jego paranoidalny, lękliwy, bojący się wszystkiego i wszystkich, lecz wielce w swojej podejrzliwości racjonalny, głos.
Cały garnizon rozświetlało jasne, syntetyczne światło emitowane z wiszących pod sufitem matowych listew. W powietrzu nie unosił się już okrutny zapach żrących bąków Supermutantów. Zamiast niego dało się wyczuć cierpki i duszący pot, zaś cały śpiący jeszcze nie tak dawno temu oddział, stał teraz ustawiony w zwartym kordonie naprzeciw prowadzących do windy drzwi.
Kilkudziesięciu żołnierzy spoglądało na Blaina swoimi niepokojąco lśniącymi oczami. Każdy z nich był uzbrojony w zdającą się wchodzić w poczet standardowego wyposażenia Armii Jedności, rusznicę laserową.
Wszystkie rusznice, były naturalnie, wycelowane w Blaina.
Nawet, gdyby skryty za purpurową, stanowiącą jedynie osłonę przed lekkim wiaterkiem i wzrokiem innych, szatą Kelly, nie usłyszał gromkiego, rozkazującego warkotu wydobywające się z ust stojącego na uboczu mutanta, który pośród całej tej ciżby wyglądał ze swoim krwistoczerwonym beretem na przywódcę, i tak w akcie instynktowej woli przetrwania, uniósł by ręce wysoko nad głowę, zaś skrywany w kieszeni habitu Blaster, rzuciłby prosto w zalegającą mu pod nogami kupę brunatnej mazi.
Plask! – dźwięk wpadającego w szlam pistoletu nasuwał skojarzenia, jakby został przez coś połknięty. Chwilę potem, drżące ręce Blaina zostały wycelowane prosto w sufit.
Blaine poczuł przeraźliwie zmęczenie. Zupełnie jakby cały garnizon uzbrojonych po zęby Supermutantów ustąpił miejsca okalającej go – wspieranej przez nerwicę – depresji i zaatakował gwałtownie, niepostrzeżenie i brutalnie, nie dając chłopakowi najmniejszych szans na defensywę.
Dowódca prześmierdniętych potem, żądnych krwi potworów, roześmiał się, chowając swój niewielki, plazmowy pistolet do przewieszonej u pasa kabury. Dał znak podwładnym na opuszczenie broni, po czym zbliżył się zamaszystym, władczym krokiem samca alfa w stronę Blaina i nachylając się nad pochodzącym z Krypty człowiekiem, gwałtownym ruchem dłoni zerwał mu kaptur z twarzy i spoglądając w jego czarne, lśniące w świetle sufitowych lamp oczy, przylutował mu prosto w szczękę.
Blaine Kelly stracił przytomność, nim na dobre dotknął podłogi. Można powiedzieć, że miał szczęście w nieszczęściu, ponieważ jego biedny nos i usta zanurzyły się z mokrym plaśnięciem w kupie zatęchłej, płynnej mazi – którą niektórzy mogliby z powodzeniem nazwać gównem.
203
Kiedy Blaine Kelly odzyskał pierwsze, fragmentaryczne szczątki własnej świadomości, stwierdził, że wciąż znajduje się w swoim ciele, a to było równoznaczne z faktem, iż nadal żyje.
Początkowo nie wiedział, czy jest to aż tak wielki powód do radości. Bał się otworzyć oczy. Nos pulsował ostrym bólem, a pozostawiająca po sobie metaliczny posmak w ustach krew, wypływała z przełamanej przegrody prosto w dół przełyku. Do tego bolała go głowa. Jedyne pocieszenie wynikało ze względnie wygodnej pozycji. Blaine Kelly leżał bowiem na wznak i nie miał najmniejszych wątpliwości, że został zamknięty w celi.
Na szczęście cela ta nie była aż tak spartańska, jak można by przypuszczać po nienawidzących ludzi Supermutantach. Pod plecami miał miękko, a to na swój sposób rekompensowało całą resztę niedogodności.
Właściwie, to Blaine Kelly odniósł osobliwe wrażenie zapadania się w materacu. Zupełnie jakby został ułożony na świeżo zaoranym, podmokłym nieco poletku.
Do jego wybudzającej się z nieprzytomności świadomości, dotarł odległy, metaliczny dźwięk. Coś szczęknęło – podejrzanie daleko – a kiedy odgłos zanikł, Blaine poczuł chłodny powiew ciągu na swojej chłopięcej, ogorzałej od pustynnego słońca twarzy.
Jeżeli wcześniej bał się otworzyć oczy, to teraz był niemalże na granicy histerii. Serce zaczęło mu kołatać w głębi klatki piersiowej – niemalże jak gdyby chciało wyskoczyć na zewnątrz. Ciemne, mroczne myśli wprowadzały narastający w jego głowie zamęt, a im bardziej Blaine Kelly lękał się świadomości, iż wcale nie znajduje się bezpiecznie zamknięty w celi, tym głośniejszy zdawał się dobiegający z oddali odgłos.
Mimowolnie zebrał się na uniesienie powiek. Gdy tylko to zrobił, pożałował, że dowódca mutantów nie zabił go na miejscu.
Blaine chciał krzyknąć, ale nie mógł. Gdy tylko dotarło do niego, co się dzieje, jego ciało instynktownie zaczęło się szamotać. Otaczający go zewsząd, brunatny szlam o konsystencji płynnego gówna przemieszanego z błotem i karmelem, kleił się do purpurowej niegdyś szaty, pleców, kończyn i okalając szyję i grdykę, próbował zakryć również twarz.
Chłopak paniczną siłą instynktu przetrwania, pokonał własny umysłowy paraliż i szarpiąc się ze wszystkich sił, wyskoczył ze śliskiej, kleistej substancji, unosząc plecy w pionie.
Szukając po omacku jakiegoś oparcia, dotknął ściany. Okazało się to kolejnym tej nocy błędem. Wyściełająca wnętrze wąskiego, ciemnego korytarza stal była niemalże porośnięta galaretowatą wydzieliną. Blaine pisnął i cofnął z obrzydzeniem rękę. Skoczył na równe nogi i wykonując desperackie ruchy dłońmi, próbował oczyścić szatę z jak największej ilości śluzu.
Było to naturalnie płonne, aczkolwiek udało mu się pozbyć wierzchniej, najbardziej płynnej warstwy. Habit wyższego kapłana Dzieci zatracił swój dawny kolor i przypominał teraz większość sfatygowanej, upapranej odzieży należącej do mieszkańców pustkowi.
Blaine łapał głęboko powietrze otwartymi ustami. Jego nos był doszczętnie zaklajstrowany przez krzepnącą krew i gluty, ale po krótkiej obdukcji, Blaine stwierdził, że na szczęście nie jest złamany.
Odruchowo sięgnął do kieszeni. Blaster obcych przepadł oczywiście bez śladu. Wnętrze skrytego przy piersi zanadrza, również zostało opróżnione. Znajdowały się tam trzy Stimpaki, które Kelly zabrał ze sobą ku pokrzepieniu w trudnych chwilach.
Bardzo miał ochotę się teraz pokrzepić. Chwila była bowiem trudna, jeśli nie najtrudniejsza i gdyby tylko miał sposobność, bez mrugnięcia okiem władowałby sobie w mięśnie zawartość wszystkich trzech strzykawek.
Nie miał ich jednak, więc musiał na trzeźwo stawić czoła własnym lękom i otaczającemu go terrorowi.
Ból, przerażenie, świadomość odcięcia i brak rozeznania, gdzie właściwie się znajduje – nie wspominając już o upiorności korytarza – wyostrzały zmysły niczym dobra ścieżka urugwajskiej koki. Coś, czego Blaine Kelly w tym momencie pragnął jak zmarły kadzidła.
Rozmiar obłędu wżerał się w tkankę mózgu, infekując ją jakąś obrzydliwą, obezwładniającą chorobą. Ciemny, klaustrofobiczny korytarz ciągnący się tylko w jednym kierunku, lśnił od okrywającego ściany szlamu. Blaine miał wrażenie, że szlam ten w niektórych miejscach pulsuje, jak gdyby oddychał. Dostrzegł skryte w nim gałki oczne, które obracały się w jego kierunku, łypiąc nienawistnie.
Przetarł oczy brudnym rękawem, mając wrażenie, że majaczy. Za nim znajdowały się typowe dla Krypty drzwi unoszące się w pionie. Podszedł do nich i desperacko naciskał na guzik uaktywniający mechanizm otwarcia.
Nic.
Powiew ciemności owionął go niczym eteryczne szpony demona. Miał wrażenie, że coś nawołuje z głębi korytarza. Czuł, jak jego stopy, bezwolnie i bez kontroli świadomego umysłu, wykonują powolne, niepewne kroki, brodząc w plaskającej na boki, mokrej brei.
Gałki oczne, setki gałek ocznych wyzierających spośród brązu, taksowały go od góry do dołu. Blaine niemalże czuł ich namacalną obecność we wnętrzu głowy. Nogi niosły go dalej, w głąb wąskiego, czarnego przesmykuje. Konsystencja ścian zaczęła się zmieniać. Chaotycznie, bezładnie ułożona maź przypominająca czekoladowy budyń, przyjmowała teraz osobliwe kształty. Niektóre wyglądały jak pocięte fragmenty jakiś biologicznych rur – chyba tchawic. Inne formowały się w kończyny, ręce, rozcapierzone dłonie, uszy i członki. Wszystko żyło, poruszało się i próbowało dosięgnąć trzymającego się możliwie najbardziej pośrodku Blaina
Biały, jasny błysk światła przeszył mózg chłopaka. Blaine zachwiał się, tracąc równowagę. Głowa pękała mu w szwach. Zdawało mu się, że słyszy głosy. Głosy te nawoływały, kazały mu iść dalej, na spotkanie własnego potępienia. Przywoływały wszystkie popełnione przez niego grzechy; wszystkich ludzi, którzy za jego sprawą stracili życie.
Jesteś zły, Blaine. Jesteś złym człowiekiem.
Zostawcie mnie, zostawcie mnie, na Boga! – chciał krzyczeć, ale nie był w stanie. Język stał mu kołkiem w ustach, a pulsujący, lodowaty ból rozsadzał czaszkę i skronie. Miał wrażenie, że oczy lada moment wypadną mu na wierzch. Każdy krok potęgował ból, a on nie mógł zrobić niczego, co powstrzymałoby go od postawienia kolejnego. Jednocześnie, w jakimś absurdalnym paradoksie, czuł, że nie da rady. Że jeśli wykona chociażby jeszcze jeden ruch stopą, upadnie rażony własną niemocą i obłędem, a otaczająca go karmazynowa już teraz jak krew przelanych ofiar, paciaja, pochłonie go i sprowadzi los znacznie gorszy, niż los Pupili.
Boże Przenajświętszy, co żyje tam na końcu? Jaka istota zalega w tym podłym, infernalnym barłogu pełnym szaleństwa?
Wiesz, kto. ON.
ON.
MISTRZ.
Blaine poczuł jak wnętrze jego kości rozpuszcza się i przekształca w lodowatą, ciekłą rtęć. Mięśnie paliły go żywym ogniem, a komórki pękały w bólu przypominającym ten, którego doświadczył podczas popromiennej skazy krwotocznej. Prawie już nie widział na oczy – jedynie szalejące wokół niego widma upiornego delirium. Wszystkie syczały, jęczały, krzyczały i wyły, wyzywając go od grzeszników, potworów i morderców. Coś w środku jego głowy pękło i z lewego ucha pociekła stróżka krwi. Blaine zachwiał się, upadając w drgającą pod stopami galaretę.
Miał nadzieję, że tym razem umarł na dobre. Jeżeli droga do piekła stanowiła taką mękę, to lękał się samego wyobrażenia tego, jak właściwie wygląda piekło i ten, który nim zawiaduje.
Po raz pierwszy w życiu poczuł, że znajduje się na granicy. Jego przerażenie dawno już zatraciło typowo ludzkie cechy i charakter. Przestał bać się o ciało, o samego siebie i o kres drogi, po której do tej pory kroczył.
Zamiast tego zdał sobie sprawę ze swojej nieśmiertelnej natury. Jakiejś części, skrawka jedności, którą w nieskończonym uniwersum stanowiła jego mała dusza. Dusza ta spoglądała właśnie w dno własnego, absolutnego obłędu i pustki, gdzie nie czekało na nią nic, poza cierpieniem i szaleństwem.
Blaine Kelly wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Zamknął oczy tonąc w brei. Breja zaś, niczym rzeczna fala, poniosła go na sam kres, prosto do komnaty, gdzie pośród na wpół mechanicznych, na wpół biologicznych maszyn, trwał najprawdziwszy demon z krwi i kości.
Richard Grey.
204
Richard Grey dawno już nie używał nadanego mu niegdyś imienia. Pamięć o tym, kim był, zdawała się niknąć w nowej wieloświadomości samego siebie i wszystkich, których wchłonął w jedność. Jakaś niewielka cząstka dawnego Richarda Grey’a, dobrego człowieka, lekarza, naukowca, przetrwała, lecz została zakopana i zasnuta nieprzenikalnym woalem nowej wizji samego siebie: nadprzyrodzonej istoty, która we własnym mniemaniu została wybrana przez Boga do stworzenia jednej rasy, zunifikowania wszystkiego, co istnieje i zaprowadzenia nowego porządku rzeczy.
Istota ta była teraz znana wszystkim jako Mistrz i wielu, naprawdę wielu, czciło ją niczym boga. Nieliczni jednak wiedzieli, kim naprawdę jest i jak wygląda. Dla tych, którzy spotkali go twarzą w twarz, był to niewyrażalny zaszczyt równoznaczny religijnemu objawieniu. Ci jednak zazwyczaj wywodzili się z grona zasłużonych Dzieci Katedry, bądź członków Armii Jedności. Blaine natomiast nie należał ani do jednych, ani do drugich. Był dzieckiem Krypty, człowiekiem, który zaprzysiężony Bractwu Stali, zapragnął zniszczyć Supermutantów i posłać wielbionego przez nich Mistrza prosto do Stwórcy.
W atomowej chmurze.
Oczywiście dawny Richard Grey, a obecny Mistrz, świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Przewidział podstępny fortel i dając Blainowi złudną nadzieję, doprowadził go do samego serca własnego imperium, a potem pochwycił chłopaka z zamiarem realizacji własnego kontrplanu.
Kiedy wyrzucony przez falę do pomieszczenia dowodzenia, Blaine Kelly, raz jeszcze odzyskał szczątki świadomości, przerażające, dręczycielskie wyobrażenie piekła usłanego w śluzie pełnego żywych szczątków zaklętych w ścianach ofiar, stanowiło już tylko senne wspomnienie.
W pierwszej chwili poczuł ulgę. Potem jednak otworzył oczy i ujrzał to, co było sprawcą wszystkiego, czego doświadczył na drodze do piekła.
Mistrz zajmował usytuowaną na grubym, obrotowym piedestale kopułę. Było to takie samo miejsce dowodzenia, jakie w Krypcie 13 (i najpewniej każdej innej) zajmował Nadzorca. Masywna, owalna noga wystawała z posadzki mniej więcej na wysokość dwóch i pół metra. Owalne, okolone podium w kształcie miski, zostało osadzone na jej szczycie i wyposażone w dwa szybkostrzelne, obrotowe działa. Powyżej, na miejscu z fotelem, który w tej sytuacji bardziej przypominał tron, otoczony przez przełączniki, klawisze, guziki, klawiatury, wyświetlacze komputerowe i kable oraz rury, zalegał Mistrz.
Całe siedzisko Nadzorcy, jak i również całe wnętrze niewielkiego pomieszczenia z dwoma filarami po bokach i kilkoma komputerami, pokrywał okraszający wszystko, brunatny kisiel.
Blaine Kelly próbował z przerażeniem przełknąć ślinę. Nie był jednak w stanie. Jego gardło wypełniała typowa dla dentystycznego znieczulenia, paraliżująca gorzka klucha. Oczy chłonęły to, co miały przed sobą, a umysł próbował desperacko szukać jakichkolwiek rozwiązań. Jakichkolwiek informacji, przekonań, które dawałyby chociaż nikłą nadzieję na uniknięcie tego, co ta zasiadająca na tronie istota sobą reprezentowała.
Mistrz był koszmarną mutacją resztek czegoś, co niegdyś był Richardem Grey’em. Na ścięgnach, odartych ze skóry mięśniach i fragmentach okrwawionych, ociekających śluzem kościach wisiała zmaltretowana, zmasakrowana głowa z czerwonymi, ubitymi na miazgę ropniami. Głowa ta już tylko w niewielkim stopniu przypominała ludzką. Jedno oko miała kompletnie zarośnięte skórą, drugie zaś łypało skryte głęboko w oczodole. Kable i mechaniczne rury wychodziły w półkolach z czaszki, połączone najwyraźniej z mózgiem i systemem centralnej kontroli Krypty. Zasnute, niewidoczne oko znalazło swoją drogę na zewnątrz i wpatrywało się w Blaina z uderzającej w bok, przypominającej kłącze szypułki. Druga, podobna do niej łodyga, obrośnięta żywą tkanką, łączyła się z piedestałem i umiejscowionymi w dole kablami.
Tam, gdzie niegdyś znajdował się korpus Richarda Grey’a, widniał elektroniczny wyświetlacz, na którym zielone, przypominające wykres fale, przesuwały się od prawej do lewej.
Widząc wpatrujące się w niego, nieruchome szkaradztwo, Blaine Kelly pożałował, że matka wydała go w ogóle na świat.
Potem Mistrz przemówił.
– Blaine Kelly we własnej osobie. Cóż za niespodzianka.
Jego głos był mieszaniną niskiego, ochrypłego głosu dorosłego mężczyzny, wysokiego falsetu rozhisteryzowanej kobiety i czegoś, co według Blaina wydawałyby z siebie zmechanizowane, elektroniczne roboty, gdyby tylko potrafiły mówić.
– Obserwowałem twoje postępy od bardzo, bardzo dawna. Właściwie, to od momentu, kiedy moje Dzieci zostały przez ciebie zniszczone w Nekropolis. Początkowo myślałem, że to sprawka zamieszkujących te dziurę ghuli, ale one nigdy nie byłyby w stanie pokonać moich oddziałów. Nie. Musiał to zrobić ktoś, kto był znacznie od nich lepiej zorganizowany i wyszkolony. Kiedy wpadłem na twój trop, niewiele potrzebowałem czasu, by zebrać wszystkie dane i połączyć je w całość.
Potok słów Mistrza zatrzymał się na chwilę. Jego głos lawirował pomiędzy wszystkimi trzema barwami. Przez większość czasu mówił jak mężczyzna. Niekiedy, kiedy według Blaina zdawał się dotykać niewygodnych, irytujących go kwestii, wznosił się do kobiecego falsetu. Maszyna rozbrzmiewała w nim najrzadziej. Była jednak zauważalna. Blaine zastanawiał się, czy męski głos sugeruje, że istota ta zachowała w sobie resztki dawnego człowieczeństwa.
– Wiem o tobie wszystko, Blaine. Wiem po co tu przyszedłeś. Wiem, że otumaniły cię te nic-nie-rozumiejące PSY z Bractwa Stali! Wiem, że przybyłeś tu by mnie zniszczyć i wiem, skąd pochodzisz, Blaine…
Kącik jego ust wygiął się w triumfalnym uśmieszku, zarezerwowanym na dawnych filmach dla złych charakterów, które obnażają przed głównym bohaterem swój geniusz.
– O, tak! Możesz mi wierzyć, lub nie, ale wiem, że jesteś dzieckiem Krypty. Wiem nawet, z której Krypty pochodzisz. Widzisz, bardzo mi zależy, by dowiedzieć się o niej jeszcze więcej. Mutacje za sprawą wirusa FEV bywają niekiedy nieprzewidywalne i… mocno rozczarowujące. Wszystko to za sprawą promieniowania. Czystość genetyczna jest najważniejsza. A cóż może być bardziej krystalicznego i nieskażonego, niż mieszkańcy odseparowanego od świata, zamkniętego schronu? Czystego… schronu?
Spoglądający na przeraźliwy twór Blaine, walczył z dojmującym pragnieniem odwrócenia wzroku. Czuł ciągnący w kierunku korytarza chłodny podmuch. Przez moment miał przed oczami obrazy tego, co czaiło się pośród wąskich korytarzy. W obawie przed balansującym na krawędzi obłędu, własnym zdrowiem psychicznym, wytrzymał przeszywające go spojrzenie ulokowanej na szypułce gałki ocznej.
– Widzisz, mam pewne plany, co do ciebie. Wiem wiele i wiem, czego potrzebuję. Tak się jednak składa, że nie mogę, NIE MOGĘ!, tego znaleźć. Dlatego, Blaine, musisz mi powiedzieć, gdzie jest twoja Krypta. Nie mam czasu na żadne wybiegi, dlatego lepiej dobrze się zastanów nad własną odpowiedzią. Gwarantuję ci jednak, że współpraca ze mną będzie bardzo owocna. Ktoś taki jak ty, kto dowiódł swoich talentów i unikalności na tle tej szarej, ludzkiej, bezmyślnej masy, może liczyć na wysokie stanowisko w mojej armii.
Nadzorca miał rację, przyznał w myślach Blaine. Ta istota pragnęła zniszczyć Kryptę. Była też absolutnie szalona i pomimo nikłej wiedzy medycznej Blaina, można było bez wątpienia stwierdzić, że cierpi na schizofrenię.
Oko na szypułce uniosło się nieco i mrugając kilkukrotnie opadło na wysokość lewej ściany tworzącej podest miski.
Blaine Kelly już miał odpowiedzieć, żeby ten rozchwiany emocjonalnie, szurnięty wariat, wsadził sobie swoje obietnice prosto w dupę i że nigdy nie znajdzie Krypty 13. Ugryzł się jednak w język, pod wpływem planu, który za sprawą sprowadzonego przez los olśnienia, zrodził się właśnie w jego głowie.
– Wygląda na to – zaczął grzecznie i kurtuazyjnie, starając się brzmieć życzliwie i autentycznie – że jestem w kropce, prawda? Nie wyjdę stąd, a ty i tak zrobisz, co zechcesz. Równie dobrze, mogę się do ciebie przyłączyć, ale wolałbym najpierw dowiedzieć się nieco więcej o twoich planach.
Mistrz trwał przez moment w milczeniu. Elektroniczny wyświetlacz z zielonymi falami wygasł, jak gdyby to zajmujące miejsce Nadzorcy stworzenie, konsultowało się z licznymi głosami swojej wieloświadomości. Potem przebudził się, a z wąskich, pozbawionych zębów ust dobył się elektroniczny, maszynowy głos.
– Dobrze. Zważywszy na okoliczności, mogę podzielić się z tobą skrawkiem mojego geniuszu. Ostatecznie i tak znajdziesz się w kadzi z wirusem, a kiedy dołączysz do Jedności, będziesz wiedział wszystko, to, co niezbędne, by dobrze wykonywać swoją nową rolę…
205
Richard Grey wyłożył Blainowi wizję swojego absolutnego planu. Mówił o potrzebie utworzenia Jedności. Jednej rasy, poza wszelkimi podziałami, różnicami i typową dla ludzi małostkowością. Rasy pod wodzą należącej do niego wieloświadomości, która pchnie nowych panów świata do totalnego dżihadu. Grey oskarżał ludzi o wypalenie Ziemi i spowodowanie nuklearnej zagłady, która dotknęła wszystko, co żyło i żyje. W jego mniemaniu ludzie okazali się słabi, zbyt heterogeniczni i nieprzewidywalni w swoich dążeniach do destrukcji własnego gatunku. Byli również nieprzystosowani do świata, który za sprawą głowic termojądrowych wykreowali. Jedynie mutanci, Dzieci Pustkowi i potomkowie zbawczej mocy świętego wirusa FEV, nadawali się do dominacji nad tym, co kiełkowało na zgliszczach dawnej przeszłości. Tylko oni byli zdolni przeciwstawić się promieniowaniu, poskromić waśnie i animozje, a potem podbić cały świat i zaludnić go jedną rasą. Rasą Supermutantów o zbiorowej świadomości, która wyciągając bolesne wnioski z czynów swoich wątłych, rachitycznych przodków, nigdy już nie popełni tego samego błędu. Richard Grey miał plan. Plan by wyswobodzić wszystkich ludzi z ich niedoli. Pragnął zanurzyć ich w kadziach z wirusem FEV i dołączyć nowopowstałe istoty do własnego bytu. Pokazać im światło, geniusz i wizje niebańskiej wręcz przyszłości, gdzie nie będzie wojen, bezmyślnego cierpienia i śmierci.
Potrzebował jednak do tego armii. Armii stworzonej z czystej gałęzi odseparowanych od spaczonego dziś świata ludzi. Ludzie ci znajdowali się daleko na północy, skryci pod masywnymi górskimi grzbietami Coast Ranges.
Blaine Kelly słuchał wydobywających się z ust i głośników biologicznej maszyny słów należących do mężczyzny, kobiety i komputera. Początkowo wątpił w logikę i osobliwy „geniusz” Mistrza, lecz im dłużej dawał się hipnotyzować tym trójbarwnym głosom, tym więcej podejrzanie racjonalnej logiki i słuszności, dostrzegał w słowach Richarda Grey’a. Mistrz bez wątpienia był świetnym mówcą i potrafił porywać tłumy; wzbudzając w słuchaczach skrajnie silne emocje i poparcie. Wszystko to zdawało się być słuszne. Jedna rasa, brak konfliktów. Wielka Wojna rozpętana przez ludzi i następująca potem nuklearna zagłada. Blaine Kelly bił się z myślami i przez moment skłaniał się, by rzucić wszystko i powiedzieć Richardowi, gdzie znajdzie Kryptę 13.
Jakaś jego część pragnęła być częścią tego wielkiego, transcendentalnego wręcz planu.
Potem jednak przypominał sobie godziny spędzone w bibliotece. Historia znała podobne przypadki krasomówczych socjopatów, powołujących się na szczytne idee jedności i pokoju, które zawsze kończyły się tak samo. Jednym z naznaczonych przez historię i własne czyny piętnem dyktatury, był Adolf Hitler. Richard Grey do złudzenia przypominał jego nową, post-apokaliptyczną wersję z okiem na szypułce. Trzy wielobarwne – kobiecy, męski i maszynowy – głosy, jak pięknie by wspólnie nie rozbrzmiewały i jak cudownych wizji nie rozpościerały w głowie Blaina, ponad wszystko łączył jeden niezauważalny pod otoczką słodkości aspekt.
Były to głosy absolutnego szaleńca i tak się składało, że ów szaleniec popełnił straszliwy błąd, za który przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę.
206
– Zatem, jak będzie? Dołączysz do Jedności, czy tutaj zginiesz? ZGINIESZ, DOŁĄCZYSZ, ZGINIESZ, DOŁĄCZYSZ?!?!?!