Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 13 (всего у книги 36 страниц)
– Dlaczego niby nie? To zwykła kurwa! Skasuję ją, a potem palnę sobie w łeb!
– Nie rób tego! – podkreślił Blaine z przesadną nieco emfazą i zrobił trzy niewielkie kroki zrównując się z prowadzącym do pokoju progiem.
– Ani kroku dalej, frajerze! Ostrzegałem cię! Jeszcze jeden, kurwa, ruch i rozpierdolę jej ten jebany, pusty łeb!
– Ona ma takie samo prawo do życia jak ty i ja. Nie musisz tego robić. Na pewno możemy się jakoś dogadać…
– Nie wydaje mi się. Lepiej trzymaj się z dala! Nie… nie chcę jej krzywdzić – głos oszalałego najeźdźcy załamał się, co Blaine uznał za dobry znak negocjacyjny. – Nie chcę, ale zrobię to! Przysięgam!
– Dlaczego chcesz jej zrobić krzywdę? Co ci zrobiła?
– Wyśmiała mnie! Ta głupia, tępa pizda mnie wyśmiała! Wszystkie dziwki są takie same. Wszystkie… zawsze… się… ze… mnie… śmieją…
Zdawało się, że na krótką chwilę żmija opuścił gardę kierując lufę broni nieco niżej wzdłuż kręgosłupa Sinthi. Blaine miał bardzo osobliwe wrażenie. Coś jak déjŕ vu. Wydawało mu się nawet, że widział dokładnie taki sam scenariusz, tylko rozgrywający się znacznie, znacznie wcześniej. To chyba był jakiś western, gdzie oszalały koleś pociął twarz jednej z małomiasteczkowych dziwek, a potem jakiś kozak sprzątnął wszystkich z szeryfem na czele…
– Wierzę ci na słowo, kolego! Te głupie kurwy też zawsze się ze mnie śmieją. One takie już są. Tępe i puste. Dlatego nie nadają się do niczego poza pierdoleniem. To zwykłe, pospolite szmaty. Mam rację?
– Ch-chyba tak… – odparł nieśmiało najeźdźca. – Chyba masz rację! Głupie suki! Ale ty jesteś w porządku. Jeszcze nikt nigdy nie próbował mi pomóc. Do chuja, nikt nigdy nawet nie chciał ze mną gadać.
Blaine Kelly poczuł jak wysoko z czoła ścieka mu kropelka sunącego niepewnie w dół lodowatego potu. Przełknął ślinę wydając przy tym rozsadzający mu czaszkę odgłos wydobyty z krtani.
Nie spie rdol, Blaine. Nie spierdol tego teraz …
Zdawało się, że ma hultaja w garści. Jeszcze chwila i…
– Odłóż broń! Pogadamy na spokojnie. Obiecuję ci, że nikomu nie stanie się krzywda. Gliniarzy tu nie ma. Osobiście odprowadzę cię do głównej bramy i będziesz mógł spokojnie wrócić do siebie. Nikt nic ci tutaj nie zrobi. Chcesz jakąś forsę? Coś do jedzenia? Cokolwiek?
– Forsa! Forsa będzie dobra! Obiecujesz, że nikt nie będzie próbował ze mną żadnych sztuczek?
– Absolutnie! Masz moje słowo!
– To… to chyba w porządku…
Żmija odłożył broń chowając ją za paskiem swoich czekoladowych spodni. Pchnął Sinthię mocno przed siebie, tak, że biedna dziewczyna upadła z łoskotem na podłogę i chyba zwichnęła sobie nadgarstek, ponieważ jej dotychczasowy szloch i kwik przeszedł w dziki wrzask przepełniony bólem.
– Spokojnie, kolego! – rzucił Blaine czując, iż dopóki ten skurwiel nie wyjdzie z pokoju, nic nie może być przesądzone. – Obiecałeś, że nie zrobisz jej krzywdy!
– Nie, chyba nie… – mruknął żmija.
– Wyjdź z pokoju. Odprowadzę cię do głównej bramy. Marcelles, przynieś temu dżentelmenowi mieszek z pieniążkami!
– Chyba cię pojebało… – szepnęła znajdująca się w bezpiecznej odległości za Kelly’m recepcjonistka Noclegowni. – Nie dam mu złamanego kapsla, a już na pewno nie ze swoich!
Blaine machnął pospieszająco ręką. Nadąsana Marcelles zniknęła gdzieś we wnętrzu należącego do niej pokoju.
Żmija natomiast ruszył w kierunku drzwi prowadzących na korytarz. Sinthia wciąż leżała zwinięte w kłębek. Oddychała szybka, a na jej krótkiej, obcisłej spódniczce wykwitła kolejna mokra plama znacznie powiększająca pierwszą.
– Żadnych sztuczek, rozumiesz mnie, koleś?
– Jasne – potwierdził Blaine kiwając przy tym głową. – Po prostu wyjdź i razem stąd odejdziemy. Dostaniesz też forsę.
Kiedy tylko oszalały najeźdźca przekroczył próg drzwi, Ochłap wystrzelił jak smagająca niewolników końcówka bicza i ugryzł skurwiela prosto w krocze. Facet wrzasnął przeraźliwie łapiąc się odruchowo jedną ręką za zranione miejsce. Drugą próbował odpędzić od siebie psa młócąc go po łbie. Oczy miał jednak zasnute nie tylko łzami, ale również gęstą, czerwoną mgłą. Ochłap tymczasem nie zamierzał odpuścić, dopóki nie wyrwał bandziorowi kawałka spodni, majtek i czegoś, co chyba było niegdyś jego malusim ptaszkiem i jednym z jąder.
Psychol upadł na kolana rycząc z bólu. Obie ręce zaciskał teraz kurczowo na krwawiącym przyrodzeniu. Tam, gdzie maltretowana przez niego dziwka miała mokrą plamę od moczu, on broczył karmazynową krwią jak szlachtowany w rzeźni wieprz.
Blaine uniósł prawą dłoń i zakręcił nią w powietrzu wystawiając kciuk i palec wskazujący. Zawsze gotowy i żądny zesłania śmierci na wskazanych przez jego pana ludzi Ochłap rzucił się facetowi do gardła i po chwili sprawa była załatwiona.
– Chyba lepiej zamień ten worek z forsą na mopa i wiadro z mydlinami. Jest trochę sprzątania…
35
Dzień dwudziesty dziewiąty
Sinthia okazała się całkiem miłą dziewczyną jak na dziwkę, która dzisiejszego poranka o mały włos nie zapłaciła najwyższej ceny za swój ryzykowny i wątpliwy moralnie fach. Jej wdzięczność była ogromna. Marcelles, po uporaniu się z plamami na posadzce, również zachowała się niezwykle taktowanie. Co prawda, ani jedna, ani druga nie zaproponowała mi trójkąta, ale przynajmniej mogłem spać w Noclegowni do woli i nie musiałem bulić za to ani kapsla.
Sinthia zadziwiająco szybko doszła do siebie i prawie bezgranicznie zaczęła zwierzać mi się ze szczegółów dotyczących jej życia, sytuacji w Złomowie i tego, czym zajmuje się zarobkowo.
Okazało się, że jej głównym pracodawcą był ten wielki „tłusty skurwiel” znany również pod chrześcijańskim imieniem Gizma. Gizmo, jak przypuszczałem, był odpowiedzialny za wszystkie grzechy i plagi spadające na Złomowo. Wymienialiśmy je już na początku, dlatego ograniczę się do dwóch ciekawostek wydobytych ze ślicznych ust Sinthi:
– Gizmo już od dłuższego czasu kombinował jakby tu się pozbyć Killiana w sposób uniemożliwiający powiązania całej sprawy z nim samym. Oczywiście jedyną realną opcją było zabójstwo. Wyglądało na to, że kozi czarnuch był jeszcze większym idiotą niż w rzeczywistości i na sam koniec swojego nędznego życia popełnił okrutne faux pas. Tym lepiej dla mnie…
– Człowiek Jabba miał na pieńku z Nealem – właścicielem Nory Szumowin i również od dłuższego czasu kombinował jakby tu przejąć ten „zacny” i wielce rentowny przybytek.
Pomimo fatalnego poranka, nawiedzającego mnie nad ranem koszmaru i zgubion ego śladu po bzykającej się jakby świat miał się nazajutrz skończyć po raz drugi Lenore (a swoją drogą jak inaczej miałaby się pieprzyć panienka, która ma tak na imię?!), wszystko z wolna układało się chyba specjalnie z myślą o mnie. Miałem już świetny plan. Niewielki fortel, gdzie mogłem policzyć się z wyżywającym się na Bogu winnym psie Nealem, a jednocześnie zaskarbiłbym sobie wystarczające zaufanie , by Gizmo rozpruł się przede mną niczym przerznięty nożem pluszowy miś i powiedział mi prosto do taśmy, dlaczego Killian tak bardzo wadzi mu jako burmistrz złomowa i co tak właściwie planuje w tej kwestii zrobić.
Czas najwyższy odwiedzić Czachy. Zostawiając Ochłapa z podstawioną przez Marcelles miską pełną krwistych szczątków żmii, udałem się wzdłuż korytarza pogwizdując przy tym wesoło.
36
Wąski, pozbawiony dopływu naturalnego światła korytarz ciągnął się ku północy. Blaszano-drewniane ściany zdawały się zakleszczać coraz bliżej siebie powodując silne uczucie klaustrofobicznego osaczenia. Uchylone drzwi prowadzące do pokoju po prawej stronie rozjaśniały nieco ciemne wnętrze. Kroki masywnych traperów Blaina odbijały się metalicznym echem od spękanego, wulgarnie wręcz zaniedbanego i pozostawionego samemu sobie przedwojennego linoleum.
Tuż przed prowadzącymi do leża Czach drzwiami stała młoda, średnio atrakcyjna dziewczyna. Jej ubiór w niczym nie odstawał od sfatygowanej, umorusanej odzieży noszonej przez strudzonych życiem i światem ludzi współczesnych. Miała rude włosy, naznaczone ogniem jak to ktoś kiedyś określił, zielone zdające się piwne, a nawet czarne w panującym w korytarzu zaciemnieniu oczy. Lewą rękę podpierała na krągłym biodrze, zaś w prawej podrzucała wyszczerbiony, przerdzewiały nóż o wytartej rękojeści.
Broń wyglądała jak kolejny z licznych tu kawałków złomu. Jednak ostrze zdawało się należycie utrzymane, naostrzone i zdolne pociąć człowieka na plasterki.
Dziewczyna przestała pogwizdywać mniej więcej w tym samym momencie, w którym skonfundowany jej widokiem Blaine również zaprzestał wydawania z siebie jakichkolwiek dźwięków.
Przez moment oboje stali wpatrzeni w siebie w milczeniu. Ciszę przerwała dziewczyna imieniem Sherry:
– Będziesz tak stał i się gapił, koleś? Czego tu chcesz? To teren Czach!
Blaine spoglądał na trzymany przez nią nóż. Spoczywał teraz głęboko osadzony w dłoni. Ostrze skierowane na sztorc wprost ku niemu połyskiwało przy minimalnych ruchach, gdy padał na nie rozproszony strumień światła z bocznego pomieszczenia.
– Nazywam się Blaine. Blaine Kelly – oświadczył pochodzący z Krypty chłopak powstrzymując się jednak od kurtuazyjnego wyciągnięcia dłoni. – Jestem tu od niedawna. Wczoraj w nocy wynająłem pokój…
– Gówno mnie obchodzą intymne szczegóły twojego życia – syknęła Sherry wiercąc przy tym ostentacyjnie nożem pośród powietrznej pustki. – Wszyscy wiedzą, że to teren Czach. Nikt tu nie przychodzi, chyba, że sami go o to poprosimy!
– Słyszałem o was. Wszyscy na mieście gadają. Zwłaszcza po tym, co stało się wczoraj w barze Neala…
Sherry zesztywniała. Jej wargi zaciskały się na sobie uporczywie starając się nie dopuścić do wyplucia z ust jakiegoś nieprzemyślanego zwrotu. Widać, że Czacha miała wielką ochotę zaprzeczyć tej delikatnie wysnutej przez Blaina aluzji, a być może nawet rzucić się na niego i pociąć mu twarz tym swoim nożyczkiem. Jednak niepokojący strach widniejący teraz w jej dziewczęcym mimo wszystko spojrzeniu sugerował aż nazbyt wyraźnie, że Sherry świetnie zdaje sobie sprawę z konsekwencji wczorajszych wydarzeń w Norze Szumowin. Ponadto nie znała Blaina, a o ile było jej wiadomo, Killian wprost uwielbiał korzystać z pomocy odwiedzających Złomowo najemnych podróżników.
Blaine, który spędzając godziny nad bibliotecznymi komputerami Krypty świetnie orientował się w meandrach arkanów negocjacji, wiedział, że ma tę małą, krnąbrną cizię w garści.
– Sorry, koleś! Nie wiem, o czym mówisz.
Mało przekonujące, Sherry. Oj mało…
– Spokojnie – Blaine uniósł obie dłonie w otwartym geście – nie przyszedłem tu by węszyć jak pies. Po prostu przypadkowo byłem tam i widziałem, co ten stary skurwiel zrobił jednemu z waszych chłopaków.
Oczy Sherry rozbłysły. Rozluźniła się i nawet pozwoliła sobie schować nóż w jakimś małym zanadrzu za plecami.
– Ten podły fiut już od dawna zasługiwał na solidny łomot! Teraz, kiedy ustrzelił Szczęki, nie zdąży się nawet obejrzeć nim Vinnie dobierze mu się do skóry.
– Vinnie?
– Vinnie to Czacha numer jeden. On to wszystko stworzył i on nami rządzi. Jest najlepszy! Vinnie naprawdę potrafi zadbać o nasze sprawy. Jesteśmy najgroźniejszym gangiem w Złomowie i nikt nam nie podskoczy! Może oprócz Killiana, ale on jest spoko i w ogóle. Trochę jak szeryf. Toleruje nas, a my nie wchodzimy mu w drogę.
– A Gizmo? Ludzie sporo o nim mówią. Wydaje się kimś ważnym w Złomowie.
Sherry otaksowała Blaina spojrzeniem dającym do zrozumienia, że takich durnych i naiwnych pytań nie zadają nawet dzieci. Zupełnie jakby Blaine ostatnie dwadzieścia dziewięć lat przesiedział zamknięty z dala od świata.
– Nie mówisz chyba poważnie? Wszyscy tu znają Gizma. Tak jak Killiana i nas. Gizmo to wielki przeciwnik burmistrza. Czasami pracujemy dla niego, gramy w jego kasynie. Zleca nam drobne robótki, kiedy pojawiają się sprawy wymagające załatwienia. Sam rozumiesz, o! Na przykład ostatnio. Przybył tu taki koleś ze wschodu. Zaczął za bardzo mącić w interesach Gizma i ten kazał z nim pogadać po swojemu. Zaciągnęliśmy frajera na dach kasyna i spuściliśmy mu taki łomot, że uciekł z podkulonym ogonem gdzie pieprz rośnie! Od tamtej pory nikt nie widział go w okolicy.
Kończąca swój triumfalny wywód Sherry aż się zasapała. Opowiadając o poprzednim właścicielu Ochłapa niemalże wysypała się przyznając otwarcie do zabójstwa. Jednak sprytnie i niepozornie zmieniła wersję wydarzeń. Na swój sposób facet faktycznie czmychnął tam, gdzie pieprz rośnie. Szkoda tylko, że jeszcze nikomu nie udało się stamtąd wrócić.
– Wygląda na to, że jesteście naprawdę groźni. Wszyscy się z wami liczą, nie?
– Pewnie, kurwa! Czachy są najlepsze! Jak jedna wielka rodzina i nikt się z nami nie pierdoli!
– A kto należy do gangu?
– Ach, wiesz, trochę nas jest. Vinnie, ja, Victor, Rekin. Rekin lubi pętać się obok Nory Szumowin. Był tam wczoraj, jak ten parszywy skurwiel załatwił Szczęki! Widział wszystko. Kurwa, trzy godziny czyściliśmy mu włosy z kawałków czaszki i mózgu!
– No właśnie, też to widziałem. Stary pryk w jednej chwili stał za barem i czyścił szklankę, a w drugiej poczęstował waszego kumpla ołowiem. Kurwa, nie było co zbierać. A jak strzelał, to miał taki dziki uśmiech na twarzy i rzucał jakimiś groźbami. Nie boicie się, że sprawa potoczy się dalej?
– Nawet jeśli – podjęła prawie natychmiast Sherry. Jej podekscytowanie rosło wraz z rozwojem konwersacji – to załatwimy tego chuja na cacy! Vinnie ma już plan. Ale ciii! Nic nie wiesz! To tajemnica!
Blaine uznał, że ta słodka, nastoletnia idiotka praktycznie sama go wyręczyła i podała wszystko na tacy. Palcem nie kiwnął, by zrealizować kolejne ogniwo swojego skrzętnie uknutego, podstępnego planu.
– Myślisz, że Vinnie by ze mną pogadał? Jestem spoza miasta. Nikt mnie tu nie zna, a wczorajszej nocy Neal zrobił coś, co bardzo mi się nie spodobało. Chętnie przytarłbym nosa temu prykowi. Mógłbym wam pomoc…
– Wiesz, co? To świetny pomysł! – pisnęła jowialnie Sherry i uderzając trzykrotnie pięścią w drzwi krzyknęła: – Vinnnniiiiieeee!!!
37
Główną pieczarę Czach wypełniali członkowie tego sławnego i niezwykle nobilitowanego w całym Złomowie gangu. Kiedy Blaine przemieszczał się między nimi, starali się utrudnić mu przejście posyłając jednocześnie groźne, zaczepne spojrzenia. Wszyscy przypominali jednak rozbisurmanione dzieciaki i w rzeczywistości większość z nich była synami i córkami zwykłych, darzonych ciężko zaskarbionym szacunkiem mieszkańców miasta. Niektórzy wywodzili się nawet z najbliższych przyjaciół i współpracowników Killiana. Pomimo swojej terytorialnej i buńczucznej postawy, przypominali spuszczone ze smyczy dzieciaki na obozie dla harcerzy i nie mieli w sobie nawet promila grozy, którą rozsiewał Garl i jego Chanowie.
Chociaż nie da się ukryć, że Vinnie starał się jak tylko mógł. Młody chłopaczek w czarnej skórze i najwyraźniej dość popularnych w post-apokaliptycznym świecie niebieskich spodenkach bynajmniej nie wyglądał jak ciota. Wręcz przeciwnie, jego tłuste, skołtunione włosy sięgające do ramion, pokrywające czoło i szyję tatuaże, oraz buntownicza, wykrzywiona w złośliwym grymasie twarz dobitnie sugerowały, że Vinnie charakteryzuje się wrednym nastrojem.
Mimo to w rozmowie z Blainem był w porządku. Najwyraźniej polecenie od stróżującej pod drzwiami Sherry, czarna, kozacka skóra, spodnie, MP9-tką i ogorzała od słońca twarz z zimnymi, wyglądającymi na bezwzględne oczami (wszystko składające się na całość wzbudzającego respekt wizerunku chłopaka, który jeszcze niespełna miesiąc temu był całkowitym prawiczkiem jeśli chodzi o świat zewnętrzny) podziałały na część mózgu przywódcy Czach odpowiadającej za rewerencję i powściągliwość w obliczu ryzyka rychłego uszkodzenia swojego jakże cennego ciała.
Vinnie wypytał Blaina, czego tu chce, a Blaine opowiedział Vinnie’mu, czego dowiedział się na mieście i co nieopatrznie zapadło mu w pamięci z wczorajszego wieczoru. Zobrazował również swoją relację z Nealem i to jak potraktował jego ukochanego Ochłapa. Vinnie empatycznie kiwał ze zrozumieniem głową niczym psychoanalityk, a kiedy zapytał, czy Blaine nie chciałby się przypadkiem do nich przyłączyć, było pozamiatane i kolejne ogniwo planu nabałaganienia w Złomowie i zainkasowania przy tym niezłej, naprawdę niezłej sumki, zasklepiło się tworząc coraz mocniejszy i trudniejszy w rozerwaniu łańcuch.
Kiedy Blaine Kelly opuszczał Noclegownię tylnym wyjściem, uśmiechał się zacierając rączki. Chmury wciąż kłębiły mu się gęsto nad głową, lecz nie były to już chmury burzowe. Czując lekki, chłodny wietrzyk na twarzy, poklepał się z uznaniem po udach i korzystając ze wczesnej pory, ruszył w kierunku owianej złą sławą Nory Szumowin.
38
Dzień dwudziesty dziewiąty, godzina ósma pięćdziesiąt siedem
Sprawa była prosta. Vinnie wymagał dowodu zaufania potwierdzającego moją wiarygodność i zaangażowanie jako przyszłego członka Czach. Nie trudno odgadnąć, iż była tylko jedna rzecz , jaką mogłem w tej sytuacji zrobić. Wszyscy w Złomowie zdawali się gardzić Nealem i nienawidzili go. Szczerze mówiąc nie dziwi mnie to.
Zupełnie.
Po tym, jak ten staruch potraktował mojego psa… jakim trzeba być człowiekiem, żeby wyrzucić biedne, zmarznięte psiątko na deszcz i chłód? Cóż, Gizmo miał zamiar zrobić to samo z Nealem, ale nie zamierzałem dawać mu ku temu najmniejszej okazji. Mój fortel był znacznie bardziej przebiegły i tragiczny w skutkach dla wszystkich poza mną i Killianem (którego naprawdę polubiłem). Po wczorajszym incyden cie Neal mocno zalazł za skórę Vinnie’mu i Czach om . O sobie nie będę nawet wspominał. Myślę, że Ochłap byłby znacznie szczęśliw sz y, gdyby jego wypełnioną po brzegi miskę z mięsem żmii zastąpiło nieco mięciutkich schabików i szyneczek prosto z niedoszłego już niebawem właściciela Nory Szumowin.
Prowadzenie baru wymagało specyficznego trybu życia. Stąd Neal funkcjonował w nocy, kiedy jego wylęgarnia moczymord miała szansę na największe obroty. Większość przyzwoitych mieszkańców Złomowa kładła się do łóżek, kiedy Nora Szumowin wkraczała w sferę rozkręcającej się zabawy i przyciągania pobrzękujących radośnie kapsli po Nuka-Coli niczym elektroniczny magnez neodymowy. Role odwracały się o godzinie takiej, jak teraz, kiedy to większość ciężko pracujących ludzi od dawna już harowała w pocie czoła, zaś Neal, cóż, Neal kładł się spać, a jego bar pozostawał zamknięty na cztery spusty.
Zakradłem się niepostrzeżenie do bocznego wejścia. Miałem szczęście, ponieważ Nora Szumowin znajdowała się w dzielnicy kontrolowanej przez Gizma. Gliniarze Killiana się tu nie zapuszczali, a strażnicy tego tłustego wała nie mogli być bardziej obojętni na jakąkolwiek krzywdę spadającą na biednego staruszka , pragnącego po śmierci żony zachować chociaż swój malutki, klimatyczny barek…
Cóż, bez większych trudności podważyłem zamek od bocznych drzwi kilkoma sprytnie zorganizowanymi wytrychami. Pchnąłem drzwi najdelikatniej jak tylko potrafiłem. Ku mojej radości i szczęściu zawiasy zostały solidnie naoliwione.
Wślizgnąłem się do środka ogarniając ciemne wnętrze spel uny. Było zadziwiająco schludne . Jedynie fuga między dużymi panelami podłogowymi , na które upadło ciało biednego pterodaktyla o spiłowanych demonicznie zębach pokrywała resztka zakrzepłej, wsiąkniętej głęboko w tworzywo krwi.
Urna z prochami żony – jak to podkreślił Neal: „najcenniejsza rzecz jaką mam w życiu” spoczywała tuż obok barowego stołka, na którym spędziłem większość wczorajszego wieczoru. Bez zbędnych ceregieli, bez niepotrzebnych wyrzutów sumienia i przede wszystkim bez sugerującego moje niecne czyny hałasu, zawinąłem złoty pucharek i owijając go w szmaty (te same, które jeszcze wczoraj opatulały zaskarbiający mi miłość Ochłapa przysmak) schowałem do mojego brezentowego plecaka.
Zamykając za sobą drzwi rozejrzałem się czujnie we wszystkich kierunkach.
Nikt, absolutnie nikt nie widział, czego się przed chwilą dopuściłem.
Pełen szczęścia i pokrzepienia udałem się z powrotem do barłogu Czach. Jednak nim ponownie skonfrontowałem się z Vinnie’m, zahaczyłem o zagrodę moich ulubionych zwierzątek.
Była akurat pora drugiego, albo i nawet trzeciego śniadania. Braminy kłębiły się przy paśniku wesoło mucząc i kręcąc spirale ogonkami . Gdy tylko ujrzały moją wspaniałą osobę, zgromadziły się przy najbliżej mi ścianie parkanu i tradycyjnie domagając się pieszczot , wystawiły swoje liczne, strzygące uszkami głowy.
Upewniłem się, że każda krowa dostała tego ranka to, czego za pragnęła. By jeszcze bardziej uszczęśliwić te biedne, znękane wojną i promieniowaniem stworzenia, wzbogaciłem ich jadłospis czymś, co uważałem , wciąż miało w sobie spore wartości odżywcze.
Uszczęśliw ione zwierzęta muczały głośno z ukontentowania wcinając okraszoną szarym pyłkiem paszę. Ja, wesół jak to mam z reguły w zwyczaju, poszedłem zameldować Vinnie’mu o wykonanym zadaniu.
Od dalając się od wodzących za mną powłóczystymi spojrzeniami braminów, pomachałem im ręką i rzuciłem na do widzenia: „Bon Appétit”.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że poranna pasza smakowała jak nigdy wcześniej .
39
Gdy tylko Vinnie ujrzał lśniący przed nim kielich, urnę, trofeum, puchar czy na dobrą sprawę Bóg jeden raczy wiedzieć, co dokładnie, jego mózg eksplodował falą endorfin i dopaminy, zaś sam Vinnie również eksplodował. Rzucał się po pomieszczeniu, krzyczał, cieszył, machał rękami trzymając pozbawiony prochu zmarłej małżonki Neala przedmiot, krzyczał jeszcze mocniej, ściskał wszystkich, kopał meble, skrzynki, rozkotłaszał bebechy z ubraniami i posłania, a potem zaczął obcałowywać dziewczyny, chłopaków, a na końcu rzucił się Blainowi na szyję i niemalże go tam nie udusił.
Kiedy w końcu ochłonął nieco, oświadczył dumnie, że cierpienie i katusze Neala są dla niego najlepszą rekompensatą za to, co zrobił zeszłej nocy biednemu Szczęce. Jednak zemsta nie była bynajmniej ukończona. By pełnej satysfakcji wszystkich należących do Czach członków stało się zadość, Neal musi gryźć ziemię. Poklepując przyjacielsko ramię Blaina, Vinnie zapytał, czy ten nie zechciałby się przyłączyć do nocnego najazdu na Norę Szumowin. Jak to ujął młody chłopak z tatuażem na czole: „pociśniemy tego skurwiela jak najtańszą dziwkę, a potem rozjebiemy mu łeb i zjemy oczy!”.
Blaine Kelly uznał, że los chyba na dobre się do niego uśmiechnął. Jeżeli te głąby zrobią nalot na spelunę Neala, a on im w tym pomoże, to jedna nieopatrzna kula może załatwić sprawę i honor Ochłapa zostanie odzyskany. Oczywiście, zważywszy na specyficzną więź i zaufanie łączące Blaina z szeryfem i burmistrzem Killianem, nie wypadało by ten wdawał się w podkopujące fundamenty społeczności Złomowa akcje sabotażowe.
Dlatego umówiwszy się z Vinnie’m i resztą nastoletniego tałatajstwa na godzinę jedenastą trzydzieści cztery w nocy, Blaine poszedł zawczasu i poinformował o wszystkim Larsa…
40
Dzień dwudziesty dziewiąty (wieczór)
Najazd na Norę Szumowin
Muszę przyznać, iż poszło jak z płatka. Lars ze swoimi chłopakami zaczaili się w domu sąsiadującym z barem Neala od południa. Mieliśmy umówiony znak, na który wkroczą do akcji . My tymczasem, to znaczy ja, Vinnie, Victor, Rekin, Sherry (Ochłap został w pokoju numer jeden, cały dzień wcinał podsuwane mu skrzętnie pod nos przez Marcelles miski świeżego mięsa) spotkaliśmy się przed wejściem dokładnie o godzinie jedenastej trzydzieści cztery. Punktem zbiorczym była stara, ołowiana beczka, w której tlił się czerwony ogień w ydzielający czarny, gryzący dym.
Dzieciaki przepełnione narastającym podnieceniem nie mogły ustać w miejscu. Vinnie i Rekin sprawdzili, czy wszyscy mają sprawną i nabitą broń. Z wnętrza Nory Szumowin dochodził cichy głos śpiewającego Ismarcka. Poza tym zdawało się, że po wczorajszej niechl ubnej przyg odzi e z rozpadającym się na kawałki Szczęką, większość stałych bywalców przezornie powściągnęła swe uzależnienie i pozostała tej nocy w domu.
Zupełnie jakby wiedzieli, że Vinnie i Czachy planują zemstę.
Cóż, starając się nie mitrężyć więcej czasu najgroźniejszy gang w Złomowie ruszył z okrzykiem bojowym na ustach i z prędkością pustoszącego Wielkie Równiny tornada wdarł się do środka. Do moich uszu dochodziły naprawdę barwne określenia i groźby skierowane wobec starzejącego się, pragnącego po prostu dożyć swych dni Neala.
Sherry, na swój sposób sympatyczna i nieco zalękniona dziewczyna krzyczała: „Do booooojuuuu! Czachy rządzą Złomowem! Śmierć skurwysynom! ”.
Victor, krnąbrny i wyżywający się na ludziach jak Bagbie w powieście Irvine Welsha, Trainspotting, zawadiaka darł się, co sił w płucach: „Zaaaajebiemyyy cię, ty pulchny pierdolcu!”.
Lecący tuż obok Rekin, wielki przyjaciel Szczęk pryskał kropelkami śliny między którymi dawało się rozróżnić: „Twoje jaja są moje, skurwielu! Zawiśniesz, a ja wyrucham cię tą twoją urną prosto w dupę!”.
Vinnie trzymał fason i zamiast niepotrzebnych krzyków siał zamęt strzelając na oślep w niebo.
Ja natomiast biegłem w milczeniu wnikliwie wszystko obserwując.
Kiedy wpadliśmy do środka, atmosfera zagęściła się tak bardzo, iż przez moment poczułem jakbym znalazł się w pomieszczeniu pozbawionym tlenu. Poza starym Nealem, pomagającą mu Trishą z wielką śliwą pod lewym okiem, przezornie milczącym Ismarckiem i starym, śmierdzącym łajnem Bobem – którego miłość i żądza wódy przyćmiewała wszelkie instynkty samozachowawcze, we wnętrzu Nory Szumowin byliśmy tylko my.
Przez moment martwa cisza przepełniona elektryzującym napięciem towarzyszyła każdej żywej istocie postawionej w tej niezbyt komfortowej sytuacji. Vinnie trzymał wyciągniętą przed siebie spluwę, z której mierzył prosto w Neala. To samo robili Rekin, Victor i Sherry. Bob nieopatrznie zemdlał przewracając na siebie stolik. Ismarck stał sztywny niczym wyrzeźbiony w marmurze posąg. Trish, jak dostrzegłem kąt em oka, czujnie zawiesiła prawą dłoń na wysokości biodra, mrużąc przy tym jedyne zdrowe oko.
Wedle uzgodnionego z Larsem planu, miałem dać sygnał. Za skórzanym paskiem z kaburą na broń, wetknąłem jedną ze znalezionych w Krypcie 15 flar. Jednak jak to zwykle bywa w świecie zewnętrznym, mój plan natrafił na pewne nieoczekiwane przeszkody.
Trish krzyknęła i rzuciła się z rykiem na Vinnie’go. Jakimś cudem udało jej się niepostrzeżenie wyciągnąć pistolet w tym żenująco amatorskim pojedynku. Trafiła młodego chłopaka z tatuażem w lewy bark.
W tej samej chwili Sherry, Victor i Rekin rozpruli ją robiąc mielonkę z kla tki piersiowej i sterczących cycków.
Vinnie uchylił się mniej więcej na ułamek sekundy przed tym, jak 14 milimetrowy gnat Neala posłał ku niemu serię czterech kul. Trzy z nich wbiły się w ścianę za naszymi plecami. Jed n a trafił a Sherry prosto w środek czoła. Dziewczyna stała przez moment z malującym się na twarzy zdziwieniem. Niewielka, czerwona dziura w czaszce dymiła, a jej krawędzie były osmolone. Potem na wierzch wydostała się strużka krwi i Sherry runęła na ziemię.
Wtedy odkręciłem zakrętkę flary i cisnąłem ją prosto w wychodzące na południe okno. Kiedy odbijała się z cichym brzęknięciem od blaszanej ściany, do środka wparował umięśniony Lars z trzema uzbrojonymi w kolty 6520 gliniarzami.
Wszyscy (łącznie ze mną) raz jeszcze poczuli się jakby w pomieszczeniu zabrakło tlenu.
Korzystając z okazji wycelowałem nastawioną na ogień pojedynczy MP9-tką prosto w ucho Vinnie’go i unosząc gnata nieco pod kątem w stronę sufitu, wypaliłem.
Huk, bryznęła krew i głowa młodego zbuntowanego rozpadła się w drobny mak. Wtedy też rozpętało się absolutne piekło. Wszyscy walili do siebie jak do łąkowych bażantów . Czachy strzelały do gliniarzy, gliniarze do Czach, a jednocześnie zza ich pleców leciała kawalkada pocisków od Neala. Bob w najlepsze leżał pod stołem i chyba jako jedyny zupełnie się w tamtej chwili nie stresował.
Łomot odpalanych pocisków rozsadzał bębenki w uszach. Nora Szumowin spowita osłoną nocy i pierwszymi kropelkami siąpiącego lekko deszczu rozbłyskiwała się raz po raz śmiertelnym światłem. Lądując gdzieś za stolikiem przyczaiłem się bezpiecznie tuląc do blatu i korzystając z zamieszania zerknąłem w stronę Neala.
Stał za barowym kontuarem, całkowicie pochłonięty bitwą. Victor i Rekin wciąż się trzymali chowając , tak jak ja , za czym tylko się dało. Lars i trzech gliniarzy napierdalało regularnie naciskając cyngle. Jeden opierał się przygwożdżony do ściany. Nie żył.
Mierząc prosto w szyję tego starego dziada, który poczęstował mojego Ochłapka deszcze i chłodem, pociągnąłem trzykrotnie za spust i rozorałem skurwielowi tętnicę szyjną. Chluszcząc krwią na lustrzane półki i pobite w drobny mak butelki, upadł strzelając jeszcze dwukrotnie w powietrze.
Praktycznie było pozamiatane. Gliniarze rozwalili rekina, który zginął machając wokół siebie łapami i nogami niczym wyciągnięta na wysuszony słońcem brzeg ryba.
Wtedy poczułem coś, a raczej kogoś. Ismarc łapał mnie kurczowo za kostkę posyłając przerażone spojrzenia . Jego oczy zdawały się pytać: „dlaczego, dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zabiłeś biednego Neala?”. Wolałem się nie zastanawiać, co pomyślał, kiedy bez chwili namysłu wpakowałem mu kulkę prosto w prawą gałkę oczną. Płyn trysnął na moje skórzane spodnie. Delikatna tkanka eksplodowała, a muzykant obieżyświat definitywnie zakończył swoją solową karierę.
Victor zginął jako ostatni. Kiedy martwa cisza zaległa nad Norą Szumowin i utrzymywała się w niej przez kilkanaście sekund, Lars, ja i dwóch strażników wychyliliśmy się z naszych kryjówek. Dzięki nam Złomowo stało się trochę bezpieczniejszym miejscem. Szkoda tylko, jak to stwierdził Lars, że stary Neal przypłacił to życiem, ale, westchnął i dodał sentencjonalnie: „taka jest cena w dzisiejszych czasach”.
Nie mogłem się z nim nie zgodzić. Nie mogłem również nie przyjąć nagrody. Czterysta kapsli, dacie wiarę? Jak dotąd wszystko układało się, aż za dobrze.
Zmęczony wróciłem do jedynki. Ochłap przywitał mnie merdającym ogonem, radosnym popiskiwaniem i ujmującymi za serce szczęknięciami. Miałem tak dobry humor, że postanowiłem wyprowadzić psa na spacer. Przez czterdzieści minut wędrowaliśmy po spowitym mrokiem Złomowie. Deszcz na szczęście nie padał.
Wracają do siebie natknęliśmy się na zataczającego od rowu do rowu Boba. Zdawał się zupełnie nieświadomy t ego w czym brał tej nocy udział, a po jego stanie można było stwierdzić, że tak czy siak znalazł sobie jakiś powód do świętowania.
Wyminąłem go zatykając nos. Do samych drzwi pokoju numer jeden rozglą dałem się za Lenore. Dopiero kilka minut po północy rozległo się charakterystyczne, dobrze mi znane pukanie do drzwi…