355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 21)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 21 (всего у книги 36 страниц)

A może po prostu, jak wszystko w tym zdającym się dość dobrze trzymać cyrku, próbowali po prostu przetrwać.

Przez kilkadziesiąt minut pałętaliśmy się po omacku, niczym świeżo narodzone, ślepe szczury w gnieździe. Bałem się odsłaniać na pustyni. Supermutanty nie były najprawdopodobniej uzbrojone, ale przezornego Pan Bóg strzeże i na dobrą sprawę nigdy nic nie wiadomo. Ostatnie, czego teraz potrzebowałem, to bliskiego spotkania z kimś wyposażonym w swoją własną wersję Pogromcy Arbuzów.

Nie mogłem na to pozwolić. Nie kiedy byłem już tak blisko osiągnięcia celu. Być może to tylko moje czcze nadzieje, głęboka nostalgia za domem i chęć jak najszybszego powrotu, a może faktycznie w tamtej chwili natura obdarzyła mnie jednym z tych legendarnych szóstych zmysłów. Głęboko, głęboko w sobie byłem przekonany, niemalże czułem, iż pod naszymi stopami, w sercu Krypty 12 czeka na mnie sprawny hydroprocesor.

Myśląc o tym, co skrywa w sobie wnętrze Bakersfield, wzrok mój zatrzymał się na nadzwyczajnie licznych w tym miejscu studzienkach kanalizacyjnych.

Chyba właśnie rozgryzłem, w jaki sposób nie potrafiące biegać ghule przemieszczały się pomiędzy trzema głównymi dzielnicami swojego nawiedzonego przez śmierć i trąd miasta .

Zagwizdałem na Ochłapa. Dźwięk odsuwanej, żelaznej klapy przeszył otaczającą nas ciszę szczękliwym chrobotem.

99

– Wiesz, Ochłap. To nie wygląda dobrze.

Blaine siedział przycupnięty z prawym okiem wciśniętym w lunetę swojego karabinu snajperskiego DKS-501. Ochłap wiernie warował u nóg pana. Te wszystkie zielone, biegające w oddali klocki, irytowały go i najchętniej rzuciłby się na nie rozszarpując im gardła niczym pałający nienawiścią wściekły pies.

Wiedział jednak, iż jego pan by tego nie pochwalał. Pan jak do tej pory wykazywał się wyjątkową zaradnością i przewidywalnością. Poza tym dysponował zdającym się nie mieć końca zapasem pysznych jaszczurek na sznurkach, patykach i sauté. Ochłap uznał, iż będzie towarzyszył temu człowiekowi, aż do śmierci.

Jego lub swojej, aczkolwiek zważywszy na wynikające z ich relacji obopólne korzyści, żywił głęboką nadzieję, iż nie nastąpi to prędko.

Przeciągnął się ospale i ziewnął ostentacyjnie rozdziawiając przy tym paszczę. Chciało mu się również prukać, ale przynajmniej na razie, postanowił się zmitygować.

– Na Boga, co te durnie robią?

Blaine przybliżył twarz nieco bardziej wciskając oczodół w lunetę Pogromcy Arbuzów. Powiększająca luneta pokazywała idealny obraz rozgrywającej się mniej więcej siedemset jardów dalej sceny.

Zgraja obrośniętych stalową niemalże tkanką mięśniową Supermutantów, grała w najlepsze w piłkę nożną.

Niestety Bakersfield nigdy nie było miastem szczycącym się zamiłowaniem do sportów. Liga futbolowa, koszykarska, piłki nożnej i nawet pieprzony baseball, wszystkie dyscypliny omijały Miasto Umarłych niczym przelatujące nad elektrownią węglową, migrujące na południe bociany.

Oczywiście za czasów, kiedy ludzie grywali jeszcze dla relaksu, rywalizacji, chwały, pieniędzy, łatwego dostępu do samic i wyrzutu adrenaliny w różnego rodzaju zabawy z piłką, Miasto Umarłych nie było faktycznie Miastem Umarłym, lecz dla wszelkich sportowych aktywności zdawało się pracować w pocie czoła na swój kryptonim z przyszłości.

Jedyny sklep zaopatrujący narwane dzieciaki i szkolną młodzież w sprzęt sportowy, mieścił się nieopodal ratusza. Szybko został jednak zamknięty, ponieważ z jakiś niewyjaśnionych przyczyn (być może wody gruntowe były już w tamtych czasach skażone) nikt nawet do niego nie zaglądał.

Z wiadomych względów, po wybuchu Wielkiej Wojny, to osobliwe zjawisko nie uległo zmianie. Wszyscy mieszkańcy Bakersfield zmutowali obrastając w najlepsze dębową korą i gałązkami na głowie. Wnętrzności niektórych wyleciały na zewnątrz, a oni wciąż żyli. Nikogo specjalnie nie dziwiło, iż ludzie/ghule z takimi problemami, mieli głęboko w dupie wszelkie korzyści wynikające z aktywności sportowych.

Jednak Supermutanty zdawały się być odmiennego zdania. Spoglądając przez lunetę karabinu snajperskiego, Blaine Kelly podziwiał jak wielki, zielony skurczybyk pozbawiony zębów i o jednym wyłupionym oku, kopnął piłkę wysoko, wysoko, aż ta poleciała gdzieś w grzęzawisko walających na tyłach filtrownii śmieci.

Jakiś drugi krzyknął. Trzeci, stojący przy stercie usypanej z porozrywanych na kawałki ghuli, zanurzył swe wielkie, czerwone łapska w kupie resztek i po chwilowych, dość wnikliwych oględzinach, wyciągnął urżniętą na wysokości pierwszego kręgu szyjnego głowę byłego już obywatela Nekropolis.

Z ruchu ust tego drugiego, Blaine wyczytał: „podaj piłkę”.

– Boże – szepnął krzywiąc się z grymasem obrzydzenia na twarzy.

Ochłap zajęczał wyczuwając niepokój swojego pana.

– Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć no i ten przy kopczyku ochłapów – Blaine spojrzał przepraszająco na psa, który posyłał mu właśnie spojrzenie przypominające do złudzenia wyraz twarzy zafrasowanej sowy, która zmrużyła oczy do granic swoich możliwości. – Sorry, Ochłap, nie chciałem się urazić…

Pies jeszcze przez moment sprawiał wrażenie nadąsanego.

Blaine ponownie przyłożył oko do lunety. Spoglądał przez moment na grających w piłkę Supermutantów. Kiedy ten sam, co poprzednio, wykopał głowę ghula tam, gdzie nikomu nie chciało się po nią iść, sprawiający wrażenie dowódcy obruszył się i gestem ręki z wystawionym palcem wskazującym nakazał winowajcy przynieść piłkę.

Wielki, zielony bydlak z czarną opaską na miejscu wydłubanego oka splótł ręce na wysokości klatki piersiowej i tupnął nogą. Przypominał obrażonego na cały świat brzdąca. Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, iż tamten nigdy nie pójdzie.

Najwyraźniej był to pretekst, na który wszyscy czekali. Na boisku, zamiast ducha braterskiej i honorowej rywalizacji piłkarskiej, pojawiła się wrzawa, przekształcająca szybko w karczemną burdę. Sześciu Supermutantów tłukło się, każdy z każdym. Siódmy, pilnujący stosiku mięsa, nad którym gromadnie ucztowały rozbzykane muchy, skorzystał z okazji i unikając spojrzeń kolegów, porwał jedną z nóg ogryzając ją z zielono-czerwonych resztek.

– Boże, co za zwierzęta – żachnął się Blaine odkładając Pogromcę Arbuzów. – Siedmiu na zewnątrz. Pewnie jeszcze dwóch, trzech w środku. Nie będzie łatwo ich stamtąd wydobyć, Ochłapku. Musimy obmyślić jakiś plan…

Ochłap, któremu przez cały czas wyczekującej obserwacji, chciało się pierdzieć, obrócił się do góry brzuchem i wystawiając jęzor oraz wszystkie cztery łapy, rozluźnił zadek i wypuścił z siebie smrodliwą chmurę gazów.

Potem zaskomlał rozkosznie i uznał, iż może już przestać się gniewać na swojego pana.

Blaine natomiast wpatrując się w walczących ze sobą Supermutantów. Za ich plecami znajdował się prostokątny budynek z dwiema kamiennymi rzeźbami na rogach. Były to głowy o otwartych szeroko ustach i półkolistych, niknących w opasających krawędzie filarów irokezach.

– Coś mi się wydaje Ochłap, że wedle mapy tam właśnie mieści się oczyszczalnia ścieków i pompy wodne.

Pies wystawił jęzor i dyszał rozkosznie. Kelly natomiast ciągnął dalej…

– Trzeba będzie ich jakoś stamtąd wywabić. Gdybym to ja projektował Bakersfield, umieściłbym zejście do Krypty właśnie w tym budynku. Wygląda na solidny. Jako jeden z nielicznych wciąż jest w dobrym stanie. Ściany zdają się być grube. Mówię ci, Ochłapku, gdzieś tam musi być tunel do podziemi. Podziemi z czekającym na nas hydroprocesorem.

/ tylko jak tu dostać się do środka? /

– Tylko jak tu dostać się do środka? – Blaine zmarszczył czoło podpierając brodę na zwiniętej w pięść prawej dłoni. Można by ich wystrzelać, ale trzeba mieć pewność, że wszyscy wyjdą na zewnątrz…

/ ojej, jaki ten budynek za twoimi plecami jest wysoki. Jak wy budowaliście takie wieeeelkie rzeczy? /

Blaine spojrzał na swojego psa wylegującego się jak na plaży tropikalnego kurortu.

– Może byś mi pomógł i coś wymyślił? Ja się tu staram zaprowadzić nas do domu, a ty leżysz i popiardujesz – uniósł palec grożąc psu ze srogą miną. – Nie myśl nawet, że nie zauważyłem! Sam jeden mógłbyś wytruć cały garnizon.

/ Phmf! /

– Lepiej rusz tą swoją psią łepetyną i zamiast w orkiestrę dętą, pobaw się przez moment w Sherlocka Holmesa. Inaczej nie dostaniesz dzisiaj kolacji.

Blaine Kelly przypominał w tamtej chwili pastwiącego się nad swoim kotem Klakierem, Gargamela. Mimo, iż Ochłap zazwyczaj nic sobie z tego nie robił, robiąc po prostu to, na co miał ochotę, myśl o ulatującej mu sprzed nosa pysznej kolacji ścisnęła go za serce. Zerwał się na równe nogi i merdając namiętnie ogonem (jak gdyby próbował chociaż nieznacznie oczyścić atmosferę) spojrzał w kierunku najwyższego budynku Nekropolis. Nie był to już właściwie budynek. Raczej żelazny szkielet zbrojeniowy z dwiema ledwie trzymającymi się kupy ścianami, jedną wyłupaną mniej więcej na wysokości trzeciego piętra i czwartą, która dawno już obróciła się w niebyt. Wieżowiec przypominał poobdzierany z ciała szkielet jakiegoś dawnego, prehistorycznego potwora, a jakiekolwiek próby zbliżenia się do niego nasuwały skojarzenia o wsadzeniu kija w gniazdo rozjuszonych już i tak z natury szerszeni.

Mimo to był to najwyższy punkt obserwacyjny w Bakersfield, a ściana, która nie istniała; odsłaniająca wewnętrzne sklepienia i poszczególne piętra, wychodziła idealnie na budynek z pompami wodnymi.

Ten sam, w którym zadekowali się zieloni łupieżcy.

Ochłap uniósł pysk i pełen radości wskazywał swoim nosem na zdającą się chybotać na boki konstrukcję. Musiał przynajmniej kilkanaście razy pokazać człowiekowi, o co mu chodzi, nim ten zdołał w końcu załapać.

Blaine spojrzał na resztki wieżowca. Przez moment twarz wykrzywiał mu kwaśny grymas zniesmaczenia.

Potem wszystko stało się jasne.

– Ochłapku, jesteś genialny!

– Hau, hau!

100

Gdy tylko ujrzałem rachityczną tubę przypominającą wieżowiec, od razu przypomniałem sobie, co Paul Ellis chciał zrobić Ochłapowi. Muszę przyznać, iż z prędkością przelatującego przed oczami zająca, w mojej głowie zrodziła się osobliwa permutacja jego koncepcji i już po chwili miałem wyśmienicie opracowany plan . Ochłap z dużym pietyzmem dotyczącym wszelkich szczegółów, wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia. Nie mogę przyznać, bym w pierwszym momencie ujrzał na jego twarzy przebłysk większego zrozumienia, podziwu czy akceptacji.

Mimo to w obliczu genialności mojego planu, Ochłap zgodził się w nim uczestniczyć. . Poklepałem psa po kuperku i każąc czekać mu na wyraźny sygnał, życzyłem powodzenia.

Zacząłem wspinać się na rozciągający pod sam firmament szkielet wieżowca…

101

Początkowo wyprawa na szczyt budynku, szła Blainowi całkiem nieźle. Większość prowadzących w szybie klatki schodowej schodów, była w dobrym stanie. Tylko gdzieniegdzie należało zachować szczególną ostrożność, bacząc uważnie na stopy. Z reguły w tych właśnie miejscach twardy, solidny beton kruszył się, albo w ogóle go nie było. Blaine kilkukrotnie musiał radzić sobie z powyginanymi, przypominającymi rozlazłą paszczę Predatora, zbrojeniami. Kiedy już pokonał setki setek, a może nawet i tysiące tysięcy stopniu, uznał, iż czas najwyższy zrobić sobie przerwę.

Oczywiście zmęczenie było tylko jednym z dwóch powodów, dla których postanowił rozsiąść się wygodnie na jakimś starym, plastikowym krześle ogrodowym i uraczyć buteleczką gorącej niczym szczyny hipopotama Nuka-Coli.

Piętrzące się w kupie kamiennego pyłu i osadu schodki pomiędzy piętrem czterdziestym ósmym, a czterdziestym dziewiątym, istniały już chyba tylko na dawnych schematach projektowanego przez firmę Watson & Stone-duality wieżowca.

Blaine wątpił, by plany te zachowały się gdziekolwiek w pobliżu.

Schodów bowiem nie było.

Zamiast nich zionęła wielka, pusta dziura. Gdzieniegdzie metalowe pręty łączyły się z resztkami stalowej balustrady o drewnianej, nabitej drzazgami poręczy. Jednak główna część prowadzących na wyższy segment budynku schodów, po prostu nie istniała. Co gorsza, nie było jak się złapać, podsadzić, podskoczyć, wspiąć, czy w ogóle zrobić czegokolwiek, co w miarę bezpiecznie umożliwiało przedostanie się wyżej.

Blaine zebrał ślinę i nachylając się nad wyrwą, splunął na stopnie poniżej. Potem spojrzał w górę, pokręcił głową i uznał, iż pięć kolejnych pięter może już sobie chyba darować. W głębi siebie bardzo chciał ujrzeć panoramę Bakersfield ze szczytu najwyższego w mieście wieżowca. Czuł jednak, że wcale tak wiele nie traci. Bakersfield przeszło do historii ustępując miejsca Nekropolis. Nekropolis zaś stanowiło kupę gruzów, śmieci i resztek po zjedzonym przez bomby i promieniowanie świecie. Zupełnie jak to miasteczko z gry Torment, które za sprawą zła i zepsucia mieszkańców, zapadło się w niższe sfery, gdzie biesy, diabły, potwory i oszalali magowie-delirycy, pokazali rdzennej ludności, jak bawi się śmietanka w Piekle.

– Ech, do stu chujów – stęknął Blaine i dopijając duszkiem słodki płyn, zamachnął się błękitną butelką, posyłając ją przez brakującą ścianę zewnętrzną prosto w dół.

Zbliżył się do krawędzi. Większość fasady budynku leżała w stercie szczątków samej siebie czterdzieści siedem pięter poniżej. Zewsząd wystawały pręty, kawałki drewnianych wsporników, grudy betonu, spękane płyty i wszędobylski, rozbijający się po pomieszczeniach niczym gęstym dym z tworzyw sztucznych, cementowy pył.

Widok był niesamowity. Blaine podziwiał chylące się z wolna ku zachodowi słońce. Miało piękny, marchewkowy odcień wyzierający zza gęstych chmur w kolorze gnijących wrzosów.

– Boże, jak tu pięknie – westchnął Blaine, po czym jak małe dziecko uniósł niewielki kawałek betonu i cisnął nim zamaszyście w pustkę.

Zachodnia część Bakersfield lśniła malującym się na niej złocistym blaskiem serowych chrupek tygrysa Cheetosa. Reszta niknęła w nadciągającym nieubłaganie mroku. Gdzieniegdzie, świszczący pomiędzy strzelającymi w niebo szkieletami dawnej ludzkiej codzienności wiatr, porywał ze sobą resztki cementu, pyłu czy okraszającego wszystko niczym pył spalonych w piecu zwłok, kurzu. Miasto Umarłych, miasto, które samo dawno już przestało żyć, stanowiło ostatni bastion dorobku ludzkości, który teraz, po latach od odpalenia pocisków, przekształcał się w odpychającą, wzbudzającą rozpacz i współczucie stertę gruzu. Zewsząd pochłaniała ją pustynia. Chmary szpargałów, fragmentów budowli i dawnych domostw rozpadały się jak kremowy kopczyk, przykrywając własnymi resztkami kaczeńcowy piasek. Piasek ten zawsze pokazywał, iż ostatnie słowo tej mało romantycznej batalii należy do niego. Rubieże Nekropolis dawno już zniknęły pod żółtymi ziarenkami niczym niewinna górska chatka w Alpach zasypana przez bezwzględną lawinę.

– Jeszcze kilkanaście lat i nic tu nie będzie. Wielka kupa piachu.

Głos Blaina był refleksyjny i na swój sposób dawało się wyczytać z niego ckliwą nostalgię. Sam nigdy nie doświadczył normalnego życia w prosperującym przed wojną świecie zewnętrznym. Jednak jak każdy człowiek w obliczu apokalipsy i widma wymarcia całego ludzkiego gatunku, odczuwał ściskający żołądek skurcz – rozlewający się w żyłach falą palącego bólu.

Zupełnie jak gwałcące Nekropolis pustynne wydmy.

Po co to wszystko? Po co? Wszystko stracone. Rozpieprzyliśmy zielony niegdyś, wypełniony uśmiechami dzieci i kolorami świat. To, co masz teraz przed sobą, to wszystko, co po nas pozostało. Tamten świat dawno już przepadł. Teraz nadszedł czas ludzi takich jak Garl, Gizmo. Stworzeń z kleszczami, szponami i wielkich zielonych facetów, którzy na myśl o puszczaniu bąków wpadają w infantylną euforię zanosząc się śmiechem i popuszczając przy tym w swoje wielkie, szmaciane gacie…

Blaine rozłożył Pogromcę Arbuzów. Lufę karabinu oparł o zbudowany z kawałków ściany kopczyk. Sam położył się nakrywając brezentem i skierował lunetę w stronę budynku pompy wodnej, a potem układając dwa palce prawej dłoni w przypominające szczęki żuka widełki, zagwizdał najgłośniej jak tylko potrafił…

102

Ss sssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz…

Czekający na sygnał od swojego pana, wierny Ochłap zastrzygł uszami kierując je w stronę najwyższego w Bakersfield wieżowca.

SssssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz

Czy to gwiżdże jego pan? Czy to jest ten znak, na który czekał?

SssssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz…

103

Blaine z wciśniętym w lunetę oczodołem i połyskującą w świetle zachodzącego słońca puszką wypełnioną amunicją kalibru 5,56mm, obserwował dającego mu znaki nosem Ochłapa. Skończył gwizdać dopiero, kiedy pies rozwarł szczęki w niemym z tej perspektywy i odległości szczeknięciu, a następnie wolnym, ostrożnym krokiem ruszył w stronę garnizonu Supermutantów.

104

Wielkie chłopaki w kolorze gnijącego gówna przepełnionego szpinakiem, robili sobie właśnie przerwę w swoich piłkarskich mistrzostwach. Siedzieli jeden obok drugiego, zebrani w kółku niczym skupione nad ogniskiem małpy i opowiadali dowcipy.

– Słuchajcie! Słuchacie tego! – wrzasnął ten, który myszkując wcześniej ukradkiem opędzlował ghouli udziec. – Chyba mam coś fajnego!

– Dawaj, Matty! Dawaj! – reszta zachęcała go gromkim rykiem napełnionych testosteronem samców.

– Dobra, to… eee… tego. Wiecie, jak często trzeba zmieniać żarówkę w lodówce?

Przez niepokojąco długą chwilę nikt mu nie odpowiadał. Matty uznał zatem, iż wypada płynnie przejść do puenty.

– Aaa… chcecie, żeby Matty wam powiedział?

Spaślaki jak stado orangutanów, pokiwały jednocześnie głowami.

– Dobra. To puenta kawału jest taka: zależy od tego, jak często się je!

Ponownie zapanowało niepokojąca cisza. Była to cisza długa, okalająca zewsząd niczym karmelowa melasa orzeszka w środku batonika i co gorsza, cisza, pośród której dałoby się zarejestrować dźwięk spadającego na ziemię piórka.

Po kilkudziesięciu długich, bardzo długich sekundach, Matty poczuł się skrępowany.

– N-nie śmieszne?

Stado orangutanów pokręciło przecząco głowami. Miny mieli dość marsowe.

– No… dobra, to może Matty opowie jeszcze jednego dowcipa?

Oczka niektórych Supermutantów zawęziły się złowrogo. Wielcy, zieloni chłopcy byli z reguły głupi jak zbutwiałe buty (aczkolwiek zdarzały się wyjątki). Jednocześnie nie mieli do siebie za grosz dystansu, a celowe bombardowanie ich informacjami, których nie byli w stanie zrozumieć, uznawali za afront.

Afront natomiast był powodem do zdenerwowania, a wielcy, zieloni chłopcy, nie byli bynajmniej specjalistami w zakresie świadomej kontroli gniewu.

– Dobra, to Matty mówić. Teraz kawał prosty. Tak, że wszyscy się śmiać. Słuchać Matty… któregoś dnia Matty wchodzić w Katedrze do windy, a w windzie stoi Larry, wiecie, ten, co to pilnuje bomby nuklearnej na czwartym poziomie i mówi…

Matty nie był jednak w stanie dokończyć swojego ujmującego i wprawiającego w dobry nastrój kawału. Jeden z jego kolegów, ten, który podczas meczu rzucił się na pozbawionego oka dryblasa, zerwał się na równe nogi i wskazując wielkim, napęczniałym palcem wyglądającym jak palec trolla spod mostu, krzyknął:

– Patrzcie! Pies!

Stado zielonych orangutanów ryknęło gromkim, prostackim śmiechem. Śmiali się wszyscy, poza Supermutantem dowódcą i Matty’m, któremu Supermutant dowódca zepsuł kawał.

– Nie-nie-nie-nie-e! To wcale nie było tak. W windzie…

Supermutant dowódca trzasnął go w łeb. Matty połknął swoje słowa, prysnął śliną i pokręcił głową niczym próbujący otrząsnąć się po kąpieli szop pracz.

Teraz wszyscy tarzali się po ziemi, trzymając za brzuchy i unosząc rozkosznie podkurczone nogi w powietrze. Wrzawa, swawola i wesołkowatość była tak wielka, że ze środka budynku z pompami wyszedł jeszcze jeden Supermutant.

– Co tu się wyrabiać? Harry kazać zamknąć jadaczki i szykować obchód! Sally, Garry i Barry nie wrócić do tej pory! Zbierać tyłki! Inaczej będzie kara w Katedrze. Wszyscy sprzątać klatki po normalniakach z kupyyy i biomasyyy…

Urwał jednak nim, tak jak Matty, zdołał dokończyć swój błyskotliwy wywód.

– A co to? – zapytał po chwili zupełnie zbity z pantałyku.

Reszta orangutanów przestała się śmiać i ocierając łzy z oczu, spojrzała w stronę, którą wskazywał sterczący palec Supermutanta dowódcy.

Przed nimi w całej okazałości stał Ochłap z wywieszonym jęzorem. Dyszał poruszając schabikami.

Stropione Supermutanty przyglądały się przez moment w milczeniu psu. Ich zbiorowy wyraz twarzy przypominał facjatę boksera wagi ciężkiej, który po dwunastu rundach został obity jak befsztyk tłuczkiem i ostatecznie znokautowany.

Pierwszy otrząsnął się Supermutant złoczyńca bez oka, ten, który nie chciał przynieść piłki.

– Te, Harry! HAAAARRYYYYYY!!! – krzyczał próbując zwrócić uwagę swojego wielce zajętego i wielce inteligentnego komandora. – HAAARRYYYY!!! Będzie wyżerka!

A potem rzucił jakby w eter:

– Chłopaki, przynieście garnek. Flarry go złapać. Flarry złapać pies, a potem go zjeeeeeeśćććć…

105

– Dobra, Ochłap, jeszcze trochę. Mam ich jak na tacy. Wszystkich ośmiu, ale to jeszcze nie wszystko. Jeszcze trochę, piesku. Wyciągnij resztę z budynku i dawaj dyla…

Leżący na betonowej podłodze czterdziestego ósmego piętra najwyższego wieżowca Bakersfield, Blaine Kelly krzywił się wpatrując intensywnie w lunetę swojego Pogromcy Arbuzów. Miał wielką ochotę posłać chłopakom na dole kilka kulek. Palec wskazujący muskał ogrzany ciepłem jego ciała cyngiel karabinu. Jeszcze chwila i będzie miał całą menażerię na tacy, a wtedy, wtedy – podkreślał jego głos wewnętrzny – ulica przed garnizonem zmieni się w owocowe poletko, a on wcieli się na moment w podstępnego żniwiarza.

– Jeszcze trochę, zwróć jakoś ich uwagę, piesku. Czuję, że w środku siedzi jeszcze, co najmniej dwóch.

Wielka postać Ochłapa uniosła łeb obnażając szczęki. Obserwujący wszystko w powiększeniu Blaine nie był w stanie zarejestrować żadnego dźwięku. Wiedział jednak, że pies szczeka. Szczeka głośno i groźnie, a największy ze wszystkich Supermutantów, korsarz o czarnej przepasce na oku, macha rękami i pokazuje coś do tego, który wyległ przed chwilą z budynku pompowni.

Blaine skierował lufę Pogromcy na drzwi wejściowe. W tej samej chwili wypadły z nich dwa toporne mutanty o nagich torsach. Zaraz za nimi wyleciał trzeci, odziany w czarny kombinezon, stalowe naramienniki z epoletami i kawałkiem metalowych linek (przypominających huśtawkę) podtrzymującą górną wargę i unoszącą ją do góry. Szlamowato-szare zęby dowódcy były odsłonięte, przez co ten przypominał nieznacznie świstaka. Na czubku czachy miał cienkie pasemko czarnych włosów – wyglądające jak równo przystrzyżony kobiecy bóbr.

Blaine bez cienia wątpliwości uznał, że ten musi być dowódcą. Abstrahując od jego unikalnego wyglądu, jako jedyny trzymał w masywnych, ślamazarnych łapach broń.

Wielką, czarną, przypominającą nieco karabin DKS-501 broń o wielu przewodach podciśnieniowych, chłodniczych i innych osmolonych przez wysoką temperaturę kablach.

Kelly nie miał zamiaru ryzykować. Plan był względnie bezpieczny. Wielkie, nieruchawe wory z nawozem nie miały szans dogonić Ochłapa. Przy odrobinie taktycznego planowania i refleksu, wszystko miało pójść jak z płatka.

Jednak spluwa, najwyraźniej laserowa, zdolna usmażyć biednego psa w przeciągu dwóch sekund, zmieniała wszystko.

Nie, zdecydowanie nie ma co ryzykować, Blaine. Rozwal skurczybyka. Przefasonuj mu nieco ten gryzoniowaty uśmieszek… strzelaj, strzelaj Blaine. Strzelaj…

I Blaine strzelił.

106

Przypominająca zwężoną u szczytu gruszkę głowa dowódcy mutantów (na imię miał Harry i z całego lokalnego garnizonu okupującego Nekropolis, był najmądrzejszy, lecz mimo to wciąż beznadziejnie tępy) rozprysnęła się w ułamku sekundy. Sparaliżowane, unieruchomione ciało pozbawione wszystkiego, co znajdowało się powyżej drugiego kręgu szyjnego kręgosłupa, stało jeszcze przez moment niczym solidnie osadzony na piedestale posąg. Potem zachwiało się, ręce wypuściły upadającą z łoskotem broń laserową, a Harry zwalił się na ziemię wzbijając przy tym w powietrze chmurkę kurzu i piaskowego pyłu.

Stado dziesięciu orangutanów przez kilka długich sekund obserwowało zwłoki dowódcy. Następnie wrzeszcząc, podskakując i machając przy tym wszystkim łapami, rzuciło się w pogoń za Ochłapem.

Ale Ochłapa dawno już nie było. Pies mknął pomiędzy stertami gruzów i zbrojeń dawnej drugi numer czterdzieści pięć. Z każdym susem oddalał się od ścigającej go nieporadnie grupy.

107

– Entliczek…

Bang!

– …pentliczek…

Bang

– ..czerwony…

Bang!

– …stoliczek…

Bang!

– …na…

Bang!

– ..kogo…

Bang!

– ..wypadnie…

Bang!

– …na…

Bang

– …tego…

– …BANG!

BANG!

108

Blaine oddychał powoli, miarowo. Lufa Pogromcy Arbuzów wypluwała z siebie cienką smużkę jasnego dymu. Wokół snajperskiego stanowiska roztaczał się odór kordytu, ale Blaine bynajmniej nie krzywił się z tego powodu. Wręcz przeciwnie, zapach działał na niego niemalże uspokajająco. Tutaj, wysoko ponad problemami świata zewnętrznego, przyczajony bezpiecznie z wiernym psem na ziemi i towarzyszącym mu pośród chmur świszczącym wiatrem, czuł się jak młody Bóg. Bóg, który za sprawą śmiertelnej broni wymierza swoją zemstę przemieniając życie istot tam, na dole, w piekło.

Zerknął w lunetę. Wokół oka odcisnęła mu się czerwona otoczka na ogorzałej od słońca, lekko przybrązowionej skórze. Dziesięciu Supermutantów leżało w najróżniejszych, groteskowych i komicznych niekiedy konfiguracjach. Najśmieszniejszy był ten z bronią laserową, który w ogóle nie miał głowy. Korsarz o zasłoniętym oczodole dostał akurat, kiedy kierował się za załom najbliższej poletku piłkarskich wyczynów ściany. Poczęstowany życzliwie ołowiem, upadł z twarzą rozpłaszczoną na kamiennym murku. Jeszcze kolejny dostał w sam środek czoła, zachowując wszystko, to, co miał z przodu. Jednak z tyłu, na asfalcie, Blaine widział wielką kałużę z bąbelkami. Przypominała miskę gęstego barszczu przemieszanego z truskawkową pulpą. Mutant w agonii zdążył jeszcze uklęknąć, podpierając się umięśnionymi, podobnymi do filarów, łapami za swoimi plecami. Usta miał otwarte, a mięsisty, wyglądający jak kaszanka w naturalnym flaku, język zwisał mu aż do brody.

Strach na wróble, pomyślał Blaine.

Reszta leżała mniej lub bardziej pokiereszowana. Arbuzowe poletko ociekało oleistą, karmazynową krwią. Nikt nie przeżył, nikt nie miał szansy na przeżycie i żaden z orangutanów nie wiedział na dobrą sprawę, co właściwie się stało.

Ze sterty kamieni i fragmentów ścian, ołowianych beczek, drewnianych mebli i foteli, wypełzł uradowany Ochłap i rzucił się skwapliwie do obwąchiwania wszystkiego, co uznał za interesujące.

A jak na psa, był wielce ciekawski.

Blaine odsunął twarz od lunety karabinu. Przez moment wsłuchiwał się w wiejący pośród stalowych zgliszczy wiatr. Słońce niebawem zniknie za widnokręgiem, a powietrze ochłodzi się. Zupełnie tak, jak atmosfera na piłkarskim boisku, gdzie jeszcze niedawno, liczna grupa Supermutantów grała głowami ghuli w piłkę nożną.

Nekropolis, Miasto Wymarłych. Jakże trafne było to określenie.

109

Nie było sensu pieczołowicie przeszukiwać miejsca masakry. Nim zszedłem z czterdziestego ósmego piętra wieżowca, Ochłap zdążył już dobrać się do spoczywających na stercie tworzącej kopczyk resztek gduli. Cwaniak, należy mu to przyznać. Supermutanty miały grubą skórę i najwyraźniej psie szczęki nie były w stanie sobie z nią poradzić. W normalnych warunkach, pozwoliłbym psiakowi najeść się do syta. Bałem się jednak, że od tego napromieniowanego, przypominającego łażące drzewa, tałatajstwa, tylko się pochoruje. Gwizdnąłem na niego, rzuciłem mu dwie jaszczurki wyciągnięte z juków i kiedy skończył jeść, udaliśmy się razem do budynku z pompami. Weszliśmy do środka, powoli i ostrożnie, cały czas mając na uwadze, iż w środku wciąż mogą kryć się jacyś bandyci.

Nikogo jednak nie było. Przetaczając się przez wąski korytarz, ujrzeliśmy pomieszczenie z trzema ogromnymi zbiornikami na płyny. Bez dwóch zdań zostały zaprojektowane do przechowywania wody. Były jednak w okropnym stanie, okrutnie zeżarte przez rdzę. Wszędzie dookoła piętrzyły się filary z ułożonych jedna na drugiej ołowianych beczek. Widziałem je już wcześniej. Ludzie w świecie zewnętrznym stawiali je w różnych punktach miast i rozpalali w środku ogień. Najpewniej służyły jako koksowniki, kiedy nocami temperatura spadał do groźnych dla życia wartości. Świat zewnętrzny pełen był włóczęgów, kloszardów i bezdomnych meneli, którzy ustawicznie narażali się na odmrożenie jaj.

Nie miałem wątpliwości, że hydroprocesor czeka na mnie nieco głębiej. Zaczęliśmy rozglądać się za wejściem do podziemi. Po krótkich oględzinach, dzielny i niezastąpiony jak zwykle Ochłap, znalazł tylne pomieszczenie. Niewielki, przypominający schowek pokoik, tuż obok kraty o żelaznych prętach, za którymi spoczywały zwłoki rozkładającego się mieszkańca Nekropolis.

Ciekawe, dlaczego go tutaj uwięziono. Cóż, pewnie nigdy już nie poznam odpowiedzi na to pytanie.

Wykorzystując drabinkę prowadzącą w dół, zeszliśmy z Ochłapem dwa poziomy poniżej gruntu. To znaczy, właściwie ja zszedłem, a raczej obwiązałem psa w tułowiu liną i spuściłem go na dół. Łapy dyndały mu jak te chińskie dzwoneczki na wietrze. Mordę kierował w dół, bacznie obserwując to, co czai się w mroku. Minę miał przy tym nietęgą.

Po krótkim zabiegu o kryptonimie: „Ochłap akrobata” dołączyłem do psa ściskając w rękach Pogromcę Arbuzów.

110

Blaine i Ochłap znajdowali się we względnie szerokim korytarzu o wilgotnych, omszałych ścianach. Kępy pleśni i grzybów atakowały ich z każdej strony. Temperatura byłą znacznie niższa, niż na powierzchni, i ani człowiek, ani pies nie mieli wątpliwości, że zapuścili się głęboko pod ziemię. Podłogę wyścielała kamienna kostka. Zadziwiająco dobrze utrzymana, bez licznych wyszczerbień czy zagłębień. Jedynie dwa ciągnące się po niej ślady przypominające białoróżową galaretę, niepokoiły Blaina.

Ochłap przyłożył nos i obwąchał breję. Szybko jednak się skrzywił i cofnął pysk kuląc go jak najbliżej szyi.

– Jak myślisz, piesku – głos Blaina był znacznie cichszy niż szept – co to takiego?

Ochłap jęknął. Wierzcie, lub nie, ale naprawdę jęknął.

– Chyba wiem, co masz na myśli…

Nagle, jak to było do przewidzenia, zza załomu ściany przy drabince, gdzie rozciągał się długi, naprawdę długi i zapleśniały korytarz prowadzący wprost do grodzi Krypty 12, dobiegł ich uszu pełen zdziwienia pomruk.

Brzmiał jak warkot.

Potem jak ryk.

Na końcu dało się wyłapać prychnięcie.

Blaine przybliżył do siebie Pogromcę Arbuzów, a pies po raz pierwszy od spotkania w Złomowie, schował się za nogami pana podwijając pod siebie ogon.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю