355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 23)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 23 (всего у книги 36 страниц)

Nadzorca Jacoren przerwał lekarzowi, wchodząc mu szorstko w słowo.

– No, chłopcze! Jesteśmy z ciebie dumni. Znaleźliśmy nie tylko zapis twoich podróży, ale również sprawny hydroprocesor! Przyznam, iż początkowo wyglądał dość mizernie, ale kiedy tylko podłączyliśmy go do głównego komputera, nasze rezerwy zaczęły odbudowywać się w obłędnym tempie! Jesteś bohaterem, chłopcze!

Blaine nie zrozumiał trzech czwartych z tego, co zostało przed chwilą powiedziane. Do jego uszu docierały szczątkowe informacje: promieniowanie, hydroprocesor, cud… Były one jednak tak chaotyczne, jak wybrakowane puzzle.

Blaine zamrugał kilkukrotnie oczami. Potem spróbował unieść rękę i przetrzeć powieki, ale wbity w tętnicę wenflon zapiekł, zaś rurki ze złocistym płynem ograniczyły jego ruch.

– Spokojnie! – James rzucił się poprawiając cały podtrzymujący Blaina przy życiu osprzęt. – Musisz tu jeszcze trochę zostać. Kilka dni i będziesz jak nowo narodzony. Wszystkie komórki udało się zrekonstruować. Również te z układu nerwowego. Podajemy ci jeszcze zapobiegawczo antyrady. To standardowa procedura przy silnym napromieniowaniu.

Jacoren pokiwał głową i chrząknął trzymając dłoń przy swojej krzaczastej, kruczo-szarej brodzie.

– Jak już wydobrzejesz, będziesz musiał zdać raport. Obawiam się jednak, iż moje przypuszczenia dotyczące świata zewnętrznego były słuszne. To okrutne, zniszczone przez wojnę miejsce. Jednak teraz nie musimy się już tym przejmować. Jesteśmy bezpieczni, dzięki tobie!

Blaine zauważył, że Nadzorca nie położył mu ręki na ramieniu, ani nawet nie uścisnął dłoni. Wpuszczał tylko te polityczne, populistyczne frazesy i rzucał nimi w Blaina jak ochłapami…

Pik-pik-pik-pikpikpikpikpikPIKPIK!

Aparatura monitorująca funkcje życiowe Kelly’ego rozbibała się, a jego tętno skoczyło do 170 uderzeń na minutę.

– Co mu się stało? – głos Jacorena przepełniała sztuczna troska.

– Kate! – rzucił James. – Przynieś mi 5 miligramów…

Blaine uniósł się podpierając ciało łokciami i nim James zdążył dokończyć, pochwycił go wolną od nakłuć ręką i przyciągnął bardzo blisko swojej twarzy. Wciąż miał problemy z widzeniem. Dostrzegł jednak, jak Jacoren odsunął się przezornie w tył, a do pomieszczenia wpadła młoda blondynka w asyście dwóch funkcjonariuszy bezpieczeństwa Krypty.

– Ochłap? Gdzie jest Ochłap? – warknął prosto w czarnoskórą twarz lekarza.

James zmarszczył czoło. Popatrzył bezradnie na Jacorena, a kiedy dwaj funkcjonariusze ruszyli w stronę Blaina, machnął ręką nakazując im pozostanie na miejscach.

– Ochłap!? – powtórzył Kelly. – Mój pies. Gdzie on jest?

Nadzorca zrobił trzy kroki w stronę łóżka. Aparatura mierząca puls wciąż pikała jak oszalała. Wskazywała teraz 210 uderzeń na minutę. Kate stała z ociekającą bezbarwnym płynem strzykawką.

Jacoren położył swoją starczą, pokrytą kakaowymi śladami po wylewach wątrobowych dłoń na kolanie Blaina i zjednującym ludzi głosem, oznajmił:

– Pies jest cały i zdrowy. Przez jakiś czas leżał w pomieszczeniu obok. Teraz biega i pochłania zastraszające ilości jedzenia. Nic mu nie dolega. James odwrócił wszystkie efekty napromieniowania. Jak tylko poczujesz się lepiej, będziesz mógł się z nim zobaczyć. Teraz musisz odpocząć…

Blaine osunął się na posłanie puszczając doktora. Pod wpływem dobrych wiadomości, jego serce z wolna zaczęło się uspokajać. James spojrzał na Kate i odprawił ją gestem dłoni. Funkcjonariusze bezpieczeństwa wyraźnie rozluźnili swoje napięte mięśnie.

Blaine, który przebył ciężką chorobę popromienną i gdyby nie wbijane co dzień Stimpaki, odbudowujące nieustannie rozpadające się komórki, nigdy nie dotarłby do Krypty 13, poczuł jak bardzo jest osłabiony. Kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że jego ciało zatapia się w łóżku – wbijane w nie za sprawą leżącego na nim wielotonowego obciążnika. Jego umysł raz jeszcze uleciał gdzieś do krainy, gdzie wszystko było zupełnie inaczej.

Biała, bezpieczna fala ciepła otuliła go swoimi matczynymi objęciami. Tym razem był z nim Ochłap, a Blaine po raz pierwszy od opuszczenia Krypty poczuł, że to koniec i na dobre wrócił do domu.

Jak miało się jednak okazać, już niebawem świat zewnętrzny znów upomni się o swoje i połknie go; tym razem na dobre.

123

Dzień siedemdziesiąty czwarty

Aż trudno mi uwierzyć, że od opuszczenia Nekropolis minęło już tyle czasu. Razem z Ochłapem zupełnie straciliśmy rachubę. Teraz, jak o tym wszystkim myślę, to odnoszę dojmująco dziwne wrażenie, że pomogły nam nie tylko Stimpaki. Wiele razy w trakcie mojej wędrówki złorzeczyłem losowi i byłem obrażony na cały świat. Potem coś się wydarzyło. Lśniący napromieniowali mnie i psa i słaniając się na nogach, pompując w siebie karmazynowy płyn uzdrawiający, padłem w końcu bez życia tuż za główną grodzią miejsca, które od zawsze było mi domem.

Jak wiele musiało się wydarzyć , abym dotarł, aż tak daleko? Co musiało mnie wspierać, stać za mną i w jakiś sposób kierować moją drogą, bym praktycznie bez żadnego przeszkolenia opuścił bezpieczne mury schronu i ruszył w nieznany, niezbadany, nasycony śmiercią i złem świat? Bezkresny, wielki, spopielony kopiec tego, czym niegdyś była nasza cywilizacja , połykał znacznie lepszych ode mnie . Pośród tych pustynnych zgliszczy udało mi się znaleźć najcenniejszą rzecz dla mojej Krypty: hydroprocesor. Poddany działaniu choroby popromiennej, z niszczącą moje ciało skazą krwotoczną, udało mi się wróc ić i powoli dochodzę do siebie.

Kiedy tak leżałem w pomieszczeniu medycznym, a James i Kate doglądali moje niekontaktujące, odłączone od rzeczywistości ciało, pamiętam, że mój umysł błądził gdzieś pośród wymiarów, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Spotkałem tam coś, kogoś, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wszystko jest jakby zamazane i naznaczone mgłą. Niewiele potrafię przywołać z tamtych chwil. Nie mam jednak wątpliwości, że Ochłap i ja przeszliśmy przez to wszystko w jakimś celu. Nie mam również wątpliwości, że znalezienie hydroprocesora dla Krypty było wydarzeniem, które prędzej czy później musiało mieć miejsce.

Pamięta… pamiętam jak widziałem przeszłość. Spadające bomby. Chińskie głowice termojądrowe. Amerykańskie kontruderzenie. Widziałem zastygłe w wyrazie bezbrzeżnego przerażenia i fascynacji twarze setek milionów ludzi, którzy na chwilę przez nadejściem fali radioaktywnego wybuchu, spogląd ali na narastające na horyzontach mi ejsc nazywanych przez nich domami , atomowe grzyby. Czułem płacz, złość, rozpacz. Widziałem dzieci, które nigdy nie zaznają życia. Które nigdy nie poczują, jak to jest kochać drugiego człowieka. Widziałem tych, którzy całe życie poświęcili na budowanie, a ktoś w jednej chwili wypalił ich marzenia do cna, sprowadzając na świat zagładę.

Były ich miliony. Miliardy, a ja nie mogłem zrobić nic; tylko obserwować i płakać nad bezmyślnością tego, co zostało zrobione z woli garstki ludzi w oceanie pełnym życia i kwitnących roślin.

Cała planeta. Spalona. Zniszczona. Ludzkość cofnięta w czasie z odebranymi szansami na przyszłość . Nigdy już nie polecimy w gwiazdy. Nigdy już nie staniemy obok siebie jak brat z siostrą, jako jedna ras a i nie upomnimy się o tajemnice n aszego pochodzenia; spoczywające gdzieś wysoko i daleko, w centrum galaktyki. Nigdy nie poczujemy radości i doniosłości chwili wynikającej z kontaktu z innymi istotami spoza naszego globu . Nigdy…

Potem nade szła przyszłość. Powolne, mozolne odradzanie się świata. Ból, cierpienie, męki i udręka. Kwitnące na nowo drzewa, powstające wspólnoty. Demokratyczne, republikańskie systemy, które wyciągając naukę z najsroższej lekcji w naszej historii, będą pragnęły stworzyć coś, czego nikt nigdy wcześniej się nie podjął.

Widziałem wielkich, zielonych facetów. Supermutanty, którymi przewodził ktoś, kogo nazwisko już słyszałem. Chciał stworzyć nowy, lepszy świat, gdzie jedna rasa już nigdy nie podniesie na siebie ręki, ale jego marzenie zostało wypaczone. Popełnił błąd. Małe, błahe przeoczenie i zamiast tworzyć, niszczył sprowadzając śmierć.

Krypta 13. Krypta 13 odegra w tym jakąś znaczącą rolę. Były czarne postaci, odziane w przedziwne, kosmiczne skafandry. Ktoś, kto kiedyś był bardzo ważny i kto cały czas pociąga za stery z miejsca oddalonego od ludzkich oczu.

Potem byłem ja. Bardzo daleko. Poszukujący domu. Krypto, przecież jestem tu teraz? Dlaczego dalej mam poszukiwać. Ty jesteś moim domem. Ty jesteś miejscem, dla którego ryzykow ałem własnym życie m i porzuciłem wszystko, co było mi znane. Oddałbym za ciebie to ludzkie ciało i uleciał tam, gdzie jest jasno, ciepło i bezpiecznie. Oddałbym życie w zamian za twoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo tych, których schronieniem jesteś.

Dlaczego w moich snach nie byłaś mi domem? Dlaczego?

124

Kilka dni dochodzenia do siebie, kilka dni wpompowywania w żyły bursztynowego oleju z antyradami oraz witamin i kroplówek odżywczych, a Blaine Kelly czuł się jak nowonarodzony. Stimpaki podtrzymały go przy życiu, kiedy zdradliwe i podstępne promieniowanie rozdzierało jego komórki i krwinki od wewnątrz. Specyfiki zaaplikowane przez czarnoskórego lekarza Krypty zregenerowały wszystkie szkody i można by nawet uznać, iż chłopak miał spore chęci do życia.

Gdy tylko Ochłap ujrzał swojego pana, oszalał z radości. Wzrok miał świeży i ostry, a po mętnej mgle zasnuwającej mu oczy nie pozostał ani ślad. Rzucił się na Blaina, przewrócił go na podłogę, lizał po twarzy i nosie merdający przy tym ogonem i skomląc nieustannie w swoim wielkim, psim szczęściu.

Potem posikał się, a Kate – asystentka doktora Jamesa – niechętnie przyniosła mopa i z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy, starała się zachować dobrą minę do złej gry, kiedy jednym zamaszystym ruchem za drugim polerowała posadzkę szpitala.

Blaine otrzymał przydział do swojego starego pokoju o numerze sześćdziesiąt pięć. Znajdował się na drugim poziomie schronu – tam, gdzie wszystkie kwatery mieszkalne.

Przez kilka dni człowiek i pies odpoczywali w spokoju. Blaine fizycznie czuł się coraz lepiej, lecz doświadczenia ostatniego czasu: świat zewnętrzny, choroba popromienna i wizje, które spłynęły na niego, kiedy leżąc w malignie wędrował po zaświatach, napawały go przerażeniem i głębokim przygnębienie psychicznym.

Do tego wszyscy, absolutnie wszyscy mieszkańcy Krypty nieustannie dobijali się do pokoju numer sześćdziesiąt pięć, pragnąc złożyć mu gratulacje, wyrazić swoje uznanie, szczęście, wdzięczność i zaprosić na jakieś małe, kameralne przyjęcie w pokoju rekreacyjnym na trzecim poziomie – gdzie przypuszczalnie, zupełnie nieopatrznie, znaleźliby się wszyscy obywatele podziemnego molocha.

Kiedy Blaine przedzierał się przez pustkowia, kiedy jeszcze nie spotkał Ochłapa, a jego poczynaniami kierował nie tylko obowiązek wobec przyjaciół i bliskich mu ludzi, ale również głębokie pragnienie uszczknięcia z tej całej wyprawy czegoś dla siebie, przypuszczał, że po powrocie stanie się gwiazdą, bohaterem, najlepiej rozpoznawalnym człowiekiem w Krypcie. Miał naturalnie zamiar wykorzystać ten fakt do cna i zatroszczyć się o to, by strumień chętnych dziewczyn i rozluźniających drinków płynął do pokoju numer sześćdziesiąt pięć w dzień i w nocy przez siedem dni w tygodniu i trzysta sześćdziesiąt pięć w roku.

Teraz natomiast poprosił głównego oficera do spraw bezpieczeństwa Krypty, by wystawił pod jego drzwiami strażnika. Jimmy (którego Blaine znał od dziecka), kręcił początkowo nosem. Jednak po konsultacjach z Nadzorcą, w uznaniu zasług Blaina, przydzielono mu ochroniarza, a wraz z jego pojawieniem, uporczywe wizyty w pokoju numer sześćdziesiąt pięć ustały.

Blaine Kelly był zmęczony. Najchętniej zaszyłby się w pościeli i nigdy już nie wychodził ze swojego łóżka. Ochłap zdradzał mniejsze oznaki marazmu i często latał samopas po wszystkich piętrach schronu. Mieszkańcy pokochali psiaka. Żaden z nich nie widziałem wcześniej żywego zwierzęcia, a Ochłap – jak to każdy przekupny psi oportunista – zachowywał się niezwykle przyjaźnie i ufnie.

W trakcie krótkiego pobytu w Krypcie 13, przytył cztery funty, a na boczkach zaczęły podrygiwać mu wyraźne schabiki tłuszczu.

Blaine wychodził na zewnątrz. To znaczy, nie poza główną gródź schronu. Nocami, kiedy większość mieszkańców spała, a jedynymi wałęsającymi się po korytarzach byli oddelegowani na nocne zmiany pracownicy techniczni, „policjanci” i lekarz dyżurny, Blaine spacerował w tę i we w tę pomiędzy trzema dostępnymi piętrami.

Jak w każdej Krypcie, nie różniły się one znacząca od tego, co Blaine Kelly widział w piętnastce i dwunastce. Przypuszczał, że gdyby jakimś fartem, udało mu się zlokalizować jeszcze jeden schron, znajomy rozkład wewnętrznych pomieszczeń pozwoliłby mu na poruszanie się po nim z zamkniętymi oczami.

Nocami Krypta była spokojna, a poza niosącymi się w korytarzach krokami wędrującego chłopaka, słychać było tylko cichy poszum wentylatorów i urządzeń filtracyjnych. Na trzecim poziomie, przy głównym rdzeniu komputera sterującego wszystkimi procesami zautomatyzowanymi w Krypcie, popiskiwały kontrolki i skrzeczały wewnętrzne taśmy z przerabianymi nieustannie danymi dyskowymi.

Blaine obserwował sterylne, czyste i na swój sposób lodowate ściany miejsca, które przez całe życie uznawał za swój cały wszechświat. Teraz świat ten wydawał mu się jakiś obcy, nienaturalny, ograniczający. Wszystko niemalże zbyt nienaturalne, zbyt spokojne, bezpieczne i przewidywalne. Wiedział, że zza załomu korytarza nie wyskoczy potwór i nie zrobi mu krzywdy. Wiedział, że jeżeli pojedzie na poziom pierwszy, to mijając główny wywietrznik powietrza, znajdzie się w pomieszczeniach medycznych i szpitalu (chociaż tam akurat nie miał ochoty wchodzić). Pokój rekreacyjny z równo ustawionymi, lśniącymi stolikami i niewielkimi, klimatycznymi lampeczkami pośrodku, biblioteka z setkami pojękujących komputerów o świszczących wentylatorach, w końcu odziane w regulaminowe, błękitne kombinezony postaci – wszystko to wydawało mu się jakieś obce, sztuczne i odległe. Być może podświadomie czuł, że wizje z pośmiertnych snów odcinały jego los od Krypty. Być może Nadzorca Jacoren mylił się. Świat zewnętrzny jakkolwiek niebezpieczny, był możliwy do zasiedlenia i Blaine wiedział, że jego ludzie poradziliby sobie tam na górze.

Tam na górze, gdzie opiekające żywcem słońce i niedostatki wody, gdzie czmychające od nory do nory iguany i brudni, opyleni ludzie o pustych, wyblakłych oczach. Tam na górze, gdzie pozostała jakaś jego cząstka. Gdzie coś wołało niczym zew, na którego słowa Blaine nie mógł pozostać obojętny.

Tam na górze, gdzie istniał cały inny wszechświat.

Kiedy nocne rajdy w głąb Krypty, spacery i segregowanie myśli dobiegło końca, Blaine ubrał nowy błękitny kubrak, narzucił odpicowaną, wyczyszczoną skórę w stylu Mela Kaminsky’ego i stawiając się na wezwanie Nadzorcy Jacorena, raz jeszcze miał stanąć twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem.

125

– Jak ci się podoba z powrotem w domu?

Jacoren siedział na swoim tronie w centrum dowodzenia. Fotel Nadzorcy zawsze kojarzył się Blainowi z jednoosobowym statkiem kosmicznym. Był osadzony na solidnym, owalnym fundamencie wykonanym ze stali. Na zewnątrz i wewnątrz biegły setki kabli okrytych wielokolorową izolacją. Wszystkie prowadziły do kadłuba z pulpitem sterującym i komputerem połączonym na stałe z głównym rdzeniem Krypty 13.

Nadzorca epatował majestatem i pewnością siebie – spoglądając z góry na podległy mu świat i jego mieszkańców. Funkcja Nadzorcy była dziedziczona, pomimo panującej we wnętrzu schronu demokracji w każdym aspekcie, ten jeden pozostawał poza nowoczesnymi wpływami i opierał się na metodach starej, dobrej europejskiej monarchii.

– Brakowało mi go.

Jacoren zmrużył oczy spoglądając na stojącego przed nim chłopaka. Po wszystkim, co Blaine przeżył na zewnątrz, jego postawa zmieniła się. Nie był już taki uległy, nie prężył się jak gdyby ktoś przedrylował go metalowym prętem, a już na pewno nie stał na baczność. Ramiona miał nieco przygarbione, a całość jego sylwetki bardziej przypominała kogoś, na kogo należy mieć baczne spojrzenie, niż tego dawnego, nieopierzonego, dziewiczego chłopca, który ledwie kilka tygodni temu wyszedł na zewnątrz w nadziei na odnalezienie ratunku dla swojego domu.

– Cóż, obawiam się, że mam złe wiadomości…

Blaine nawet się nie wzdrygnął. Jacoren słynął z typowej dla polityków socjopatycznej osobowości i kiedy na czymś mu zależało, nie szczędził słów i komplementów. W obecnej sytuacji, nie było potrzeby silić się na dalsze utrzymywanie pozorów. Blaine raz wykonał jego rozkaz, całując niemalże starucha w rękę za perspektywę wypędzenia na zewnątrz i rychłej utraty życia. Teraz, kiedy wrócił w jednym kawałku i zdawał się świetnie zaprawionym w zasadach i meandrach tamtej rzeczywistości wagabundą, Jacoren wiedział, że w jakikolwiek sposób nie przedstawi swojej kolejnej prośby, w jakiekolwiek słowa jej nie ubierze, Blaine raz jeszcze zwinie ogon własnej dumy pod siebie i wyruszy wykonać rozkaz.

Na zewnątrz.

Stary, przebiegły wąż widział to również w jego oczach, kiedy Blaine wspominał, że brakowało mu domu.

Wiedział, że kłamie, a Blaine zdawał sobie sprawę, iż w żaden sposób nie silił się, by słowa jego zabrzmiały wiarygodnie.

– Jakie wiadomości?

– Cóż, nie podobają mi się twoje raporty. Przeanalizowaliśmy dokładnie zapiski z PipBoy’a. Zwróciliśmy szczególną uwagę na tę taśmę odnoszącą się do rozmowy tych… jak ich nazwałeś?

– Supermutanty.

– Tak, właśnie! – słowa Jacorena brzmiało słodko, lecz barwa jego głosu pozostawała gorzka. – Te Supermutanty, cóż, niepokoją mnie. Wszystko, co zarejestrowałeś w komputerach bibliotecznych zostało dogłębnie przebadane przeze mnie i przez odpowiednich ludzi, którym zależy – Blaine zwrócił uwagę, iż stary podkreślił to słowo z wyraźną emfazą – na naszym bezpieczeństwie. Zrobiłeś dla nas bardzo wiele i wiem, że nie mam prawa prosić cię o nic ponadto. Zasłużyłeś na spokojne, bezpieczne życie w obrębie murów naszego domu, ale widzisz… obawiam się, że dopóki ci Supermutanci panoszą się tam na zewnątrz, nikt z nas nie jest bezpieczny.

Blaine stał i słuchał. Nie miał zamiaru zachęcać jedynego słusznego monarchy Krypty do kontynuowania swego wywodu. Mimo to, Jacoren nie zamierzał poprzestać. Dał Blainowi chwilę na przetrawienie informacji, po czym słowa jego ponownie rozbrzmiały w wysokim prostokątnym pomieszczeniu dowodzenia.

– Główny komputer stworzył symulacje kilku możliwych scenariuszy. W oparciu o dane dotyczące działania broni jądrowej, skażenia i mutacji popromiennych, populacja mutantów… Supermutantów, zdaje się być zdecydowanie zbyt wysoka. Jest kilka możliwości. Jedną z nich, na przykład, nasza błędna ocena i ewaluacja. Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy popełnili aż tak rażące błędy, bądź wykazali się wpływającą na wynik niekompetencją. Rdzeń szybko skalibrowałby problem i zaktualizował dane. Ograniczając się w możliwościach, odrzuciliśmy te, które wydawały nam się nierealne i… pozostała jedna.

Blaine czekał.

– Ktoś – podjął po chwili przerwy Jacoren głosem trwożliwie ściszonym i zaniepokojonym – tworzy nowych Supermutantów.

– Kadzie – wyszeptał Blaine.

– Tak. Kadzie. Wygląda na to, że wirus FEV…

Jaki wirus FEV, Blaine? O czym ten stary, zakłamany pryk mówi?

… mutuje ludzi w Supermutanty, a proces ten nie jest w pełni naturalny. Wedle zapewnionych przez ciebie danych, mamy prawo przypuszczam i pozwól mi zaznaczyć, iż główny rdzeń Krypty zgadza się z nami, że gdzieś na zachodzie istnieje laboratorium, które…

– … zagraża nam wszystkim.

– Dokładnie! – oświadczył zadowolony z siebie i swojej manipulacji Jacoren.

Blaine poczuł, że jego efemeryczne wizje się nie myliły. Krypta 13 już go dłużej nie chce. Przypuszczał, że gdyby nie istniało zagrożenie ze strony Supermutantów, Jacoren węszyłby i jątrzył swoim jadem tak długo, aż znalazłby inny pretekst by wykopać Blaina na zewnątrz.

– Niech zgadnę – głos Blaina był szorstki, dumny i pewny siebie. W jego przypadku, pewność ta nie wynikała z socjotechnicznych umiejętności i pozornego klosza bezpieczeństwa, który rozpościerał się nad głową Jacorena (nie mówiąc już o kilkuset tysiącach ton masywu górskiego Coast Ranges), lecz ze wszystkiego, czego nauczył się, będąc na zewnątrz – dla bezpieczeństwa Krypty, należy coś z tym problemem zrobić?

Jacoren posmutniał udając wielce wstrząśniętego tym, co zostanie za chwilę powiedziane. Jednocześnie głęboko w sobie śmiał się usatysfakcjonowany, iż zalążek propozycji wyszedł nie bezpośrednio od niego, lecz od Blaina.

– Obawiam się – westchnął cedząc ostrożnie słowa – iż będę musiał prosić cię, byś jeszcze raz nas opuścił. Wiem, że uratowałeś życie moje i wszystkich w Krypcie, ale zrozum, jeżeli to, co zawarłeś w raportach jest prawdą, Supermutanty, a raczej ktoś, kto im przewodzi, ten… Mistrz… nie spocznie, dopóki nie odnajdzie naszego domu i jako najczystszych z najczystszych nie wcieli nas do swojego wielkiego planu.

– Jeszcze raz na zewnątrz. Po tym wszystkim, wywalasz mnie tam jeszcze raz…

– Nawet nie wiesz, jak jest mi przykro…

126

Odgłos poszczególnych elementów uruchamiających gródź Krypty 13 rozbrzmiewał echem pośród niebezpiecznie niskich stropów jaskini. Blaine Kelly i stojący obok niego pies wielorasowy Ochłap, stali zwróceni plecami do potężnych, stalowych drzwi.

Przed nimi rozpościerał się mrok. Ciemny, nieprzenikniony mrok, z którego dobywała się głucha cisza.

– Przynajmniej nie ma szczurów, co piesku?

Ochłap parsknął i połknął własne szczeknięcie, po czym chapnął pana w formie zabawy w łydkę.

Kochany pies.

– Nie, tym razem nie ma żadnych szczurów – szepnął sam do siebie Blaine. Po czym nie mając odwagi spojrzeć na zamknięte wieko plombujące wejście do jego dawnego domu, ruszył przed siebie przeczuwając, iż nigdy już nie zobaczy tego, co znajduje się we wnętrzu ochraniającej Kryptę przed światem zewnętrznym góry.

Rozdział 12

Cytadela

127

Osiemdziesiątego dnia od postawienia stopy w świecie zewnętrznym, Blaine Kelly domykał kolejny cykl. Wszelkie nadzieje wiązane z powrotem do domu, okazały się być płonne i rozczarowujące. Dni spędzone na rekonwalescencji w bezpiecznych ścianach pokoju numer sześćdziesiąt pięć, nie przyniosły mu ukojenia oraz upragnionego od dawna spokoju. Paradoksalnie to właśnie prośba, rozkaz Nadzorcy Jacorena i ponowne opuszczenie Krypty 13 i zlokalizowanie znajdującego się gdzieś na zachodzie źródła, były tym, co pozwoliło umysłowi Blaina zaznać odrobiny spokoju. W głębi siebie pragnął i potrzebował podobnego pretekstu. Musiał wyjść na zewnątrz. Musiał raz jeszcze doświadczyć tego, czego pod żadnym pozorem nie była w stanie zaoferować mu Krypta 13.

Po osiemdziesięciu dniach, jak w podróży dookoła świat, raz jeszcze wkraczał w przerażającą go niegdyś, post-apokaliptyczną rzeczywistość. Mając u boku swojego dzielnego psa, Ochłapa, przedzierał się na południowy zachód – prosto przez ciągnące się bez końca pasmo gór Coast Ranges.

Ósmego dnia od wyjścia wzniesienia ułagodziły się, zaś dziewiątego zaczęły z wolna pozostawać z tyłu. Dziesiątego, Blaine Kelly dotarł do celu.

128

Cytadela Bractwa Stali zupełnie nie wyglądała jak cytadela. Zajmowała teren nie większy niż tysiąc metrów kwadratowych, z czego większość powierzchni stanowił suchy, pustynny piach. Te tysiąc metrów kwadratowych odgradzała od świata zewnętrznego wysoka, czarna siatka z wijącym się na samym szczycie drutem kolczastym. Blaine dostrzegł, że większość jego fragmentów pokrywa gruba warstwa chropowatej rdzy.

Centralnie pośrodku znajdował się przypominający jednoosobowy schron przeciwatomowy, budyneczek. Miał grube, brązowe mury z głęboką wnęką, w której zostały osadzone dwuskrzydłowe, stalowe drzwi. Cztery rogi łączące ukierunkowane na cztery strony świata ściany, wzmacniały dodatkowo betonowe podpory, łączące się w formie zespolenia dokładnie w środkowym punkcie na dachu. Przypominały oplatające cenny skarb palce ludzkiej dłoni, albo odnóża jakiegoś zmutowanego przez atom pająka.

Skarb znajdujący się we wnętrzu niewielkiego powierzchniowego budynku, musiał faktycznie być cenny. Dwie wyglądające na groźne postaci, obudowane (nie odziane, dosłownie obudowane) w metalowe pancerze wspomagające, stały na straży pilnując wejścia.

Przypominali średniowiecznych rycerzy, o których Blaine czytał będąc małym dziecięciem. Ich wypolerowane zbroje lśniły w słońcu pustyni, zaś okrągłe, długie na półtora metra karabiny obrotowe podtrzymywane przy użyciu obu rąk, wyglądały niczym turniejowe lance.

Albo coś innego, ale Blaine nie miał w tej chwili odwagi na podobne skojarzenia.

Przyglądał się przez moment znajdującemu po prawej stronie od przejścia w siatce symbolowi. Metalowy emblemat przedstawiający postawiony na sztorc miecz z parą skrzydeł podtrzymujących kulę wypełnioną trzema zębatymi trybikami, sugerował, że pod względem technologii, zabezpieczeń i organizacji, miejsce to nie ma zupełnie nic wspólnego z chaotycznym obozowiskiem najeźdźców pod wodzą Garla. Tamtejsze totemy, jakże inne od tego, straszyły okrwawionymi czaszkami i zezwierzęceniem. Ten tutaj sugerował, że chłopcy w stalowych pancerzach zmiotą cię z powierzchni ziemi, nim w ogóle zdążysz mrugnąć oczami.

Blaine wahał się przez moment. Dwie stojące pod budynkiem postacie obserwowały go bacznie. Przejście w siatce nie było zabezpieczone żadną bramą czy furtką. Teoretycznie każdy mógł wejść do środka. Blaine nie wiedział jednak, czy po zrobieniu tego jednego, jedynego kroku, oddzielającego go od świat zewnętrznego a terytorium cytadeli, blaszane chłopaki nie nacisną na cyngle swoich minigunów i nie przemienią strudzonego wędrowca i jego psa w pełną ołowianych kulek papkę.

Zaryzykował.

Dzięki Bogu, nikt nie strzelił.

129

– Witaj w Cytadeli Bractwa Stali – odparł stojący po lewej stronie drzwi kadet. Miał na imię Cabbot i w przeciwieństwie do swojego kolegi, Darrella, jego głowa nie kryła się za przyłbicą hełmu. – Czy mogę spytać, w jakiej sprawie przybywasz?

Blaine Kelly wpatrywał się przez moment w wycelowane prosto w jego krocze działo karabinu obrotowego. Czytał kiedyś o broni tego typu. Podobno mogła wypluć z siebie do sześćdziesięciu tysięcy pocisków na minutę.

– Nazywam się Blaine – poinformował unosząc wzrok do góry i mierząc się przez chwilę z Cabbotem na spojrzenia. – Przybywam z Krypty na północy. Mój Nadzorca…

Blaine pokrótce streścił wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich dziewięćdziesięciu dni. Okazało się, że Cabbot dysponował swoim własnym, modyfikowanym przez Bractwo PipBoy’em. Blaine miał tym samym możliwość potwierdzić większość z tego, co mówił, poprzez pokazanie żołnierzowi zapisków z przebytej podróży.

Wspomniał również o znalezionym w jaskini Szpona Śmierci holodysku.

Cabbot był dosłownie oniemiały. Słuchał uważnie, potem uważnie przeglądał zawartość przeniesionych na jego komputer danych, a na koniec, kiedy usłyszał o wielkich, zielonych Supermutantach pacyfikujących Nekropolis i wałęsających się w niebezpiecznej bliskości od Hub – cytadela Bractwa Stali znajdowała się niecały dzień drogi na północny zachód od największej pustynnej metropolii – pobladł na twarzy i oświadczył naprędce, że ma coś ważnego do załatwienia w środku.

Potem zniknął, zaś Blaine i Ochłap czekali cierpliwie w towarzystwie milczącego do tej pory Darrella. Blaine nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, co właściwie ma się niebawem wydarzyć. Cabbot sprawiał wrażenie przejętego i jednocześnie dziwnie życzliwego, porządnego jak na kogoś, kto reprezentuje organizację tworzoną przez ludzi dysponujących na pierwszy rzut oka arsenałem zdolnym wytrzebić całe pustkowia. Darrell niestety był nieprzenikniony i nieodgadniony, głównie za sprawą okalającego go na każdym milimetrze ciała pancerzu.

Po około czterdziestu pięciu minutach, dwuskrzydłowe drzwi z emblematem Bractwa rozsunęły się, a z windy wyszedł Cabbot. Blaine rzucał właśnie kamykiem ćwicząc z Ochłapem trudną sztukę aportowania. Obaj, pies i człowiek, a nawet Darrell, spojrzeli na Cabbota. Cabbot zaś wysunął urękawicznioną w pancerzu wspomagającym dłoń i wręczył Blainowi swojego PipBoy’a.

– Podłącz – poinstruował chłopaka. – Zaktualizujemy twoją mapę. Będziesz miał małe zadanie do wykonania. Rozmawiałem z Wielkim Mistrzem i on powiedział, że panują teraz bardzo trudne czasy. Wiemy o aktywności Supermutantów i od dłuższego czasu staramy się podejmować kontrdziałania wobec ich działań. Nasze patrole są jednak ograniczone i nie możemy zbadać wszystkich obszarów. Mielibyśmy dla ciebie propozycję. Jeśli chcesz, żebyśmy pomogli w obronie twojej Krypty, ty wpierw musisz pomóc nam. Wielki Mistrz mówi, że z chęcią skorzystamy z tego, co masz do zaoferowania. Nie pozostaniemy jednocześnie dłużni. Jednak… jakby ci to powiedzieć, Starszyzna z Wielkim Mistrzem na czele jest dosyć zasadnicza i konserwatywna. Nikt, kto nie jest członkiem Bractwa, nie może wejść do środka. Zazwyczaj rekrutujemy okazjonalnie i w ramach potrzeb, ale tak jak mówiłem: czasy są ciężkie i aktualnie nie prowadzimy naboru. Jednak – dodał Cabbot po chwili przerwy – Wielki Mistrz zaproponował coś na kształt rekrutacji w trybie pilnym. Będziesz musiał coś dla nas zrobić. Jeżeli odniesiesz sukces, nadamy ci status rekruta, zaoferujemy wszelką pomoc i spróbujemy coś razem uradzić na otaczające nas problemy.

Blaine Kelly wyczekiwał. Widząc jego przeciągające się milczenie, Cabbot odchrząknął, po czym postanowił kontynuować.

– Musisz udać się do ruin Starożytnego Zakonu – w tym momencie stojący po prawej stronie stalowych drzwi Darrell, zachichotał swoim metalicznym, zniekształconym przez zewnętrzny intercom głosem. – To na południe stąd. Lokalizację masz na mapie – Cabbot wyciągnął rękę po PipBoy’a. – Kiedy tam wejdziesz, musisz przynieść holodysk z zapisem polowym misji sporządzonym przez jednego z twoich poprzedników. My… jakiś czas temu wysłaliśmy oddział do środka, ale nikt nie wrócił. Jeżeli uda ci się przynieść tutaj taśmę, zostaniesz rekrutem.

Ochłap spojrzał nerwowo na swojego pana. Blaine natomiast wpatrywał się w Cabbota. Cabbot milczał, mrużąc oczy i marszcząc czerwone od słońca czoło. Darrell znów zaczął się chichrać.

– Na Boga, Darrell! Może byś się uspokoił? Sprawa jest poważna!

Darrell eksplodował niepohamowanymi spazmami śmiechu. Upuścił miniguna. Karabin upadł z głębokim łoskotem i zarył się w piasku. Darrell tymczasem ukląkł, złapał się za brzuch i nie kontrolując samego siebie, rozbrzmiewał metalicznym, przypominającym robota śmiechem.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю