Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 18 (всего у книги 36 страниц)
[Postanowiłem chwilowo zignorować moje wcześniejsze intencje związane ze Szponem Śmierci. Zamiast tego zapytałem Harolda, o to, co właściwie mu się przytrafiło].
[Harold rozpromienił się wracając pamięcią do dawnych wspomnień].
– Chcesz usłyszeć moją historię?
– Czemu nie?
– Caluteńką?
[Potwierdziłem skinieniem głowy].
– No dobra. Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem. Jak już się rozgadam, to potrafię tak godzinami. Gdybym za bardzo przynudzał, daj mi kuksańca w prawe ramię [Harold wskazał na swój bark. Był cały zarośnięty korą i wyglądał na twardy]. – Wszystko zaczęło się tuż po Wielkiej Wojnie. Mechanizm sterujący grodzią w mojej Krypcie został zaprogramowany tak, by otworzyć się jako pierwszy [Harold nabrał powietrza głęboko w płuca, a potem uniósł jedyną gałkę oczną w górę – jak gdyby błądził po wnętrzu własnej czaszki]. Tyle to już lat minęło… tyle lat…
– Co właściwie wydarzyło się po otwarciu włazu?
– Cóż, najpierw usłyszeliśmy syreny. Setki wyjących niestrudzenie syren alarmowych. Byłem wtedy bardzo młody, ale tamte chwile pamiętam świetnie. Po nich nastąpiły straszliwe lata. Próbowaliśmy walczyć o przetrwanie. Nie wiedzieliśmy, czy zostać w środku, czy uciekać na zewnątrz. Promieniowanie wdzierało się coraz głębiej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjście z Krypty.
– Wyszliście na zewnątrz? Odważyliście się?
[Harold przymknął oko potwierdzając kiwnięciem głowy].
– Nie mieliśmy wyboru. Na zewnątrz okazało się, że nie jest aż tak źle. Zdecydowanie lepiej, niż w „przeciekającym” schronie. Zostałem handlarzem. Całkiem dobrze mi szło. Moje karawany kursowały pomiędzy największymi miastami pustkowi. Miałem wielu ludzi. Wielu klientów i wielkie wpływy. Można chyba powiedzieć, iż na swój sposób poszczęściło mi się! Jednak potem ludzie zaczęli ginąć. Jeden po drugim. Jak gdyby jakieś złowieszcze fatum z Krypty dorwało mnie po tych wszystkich latach.
– Ludzie ginęli? Jak?
– Wiesz jak to jest. Świat zewnętrzny to niekoniecznie niedzielny piknik nad rzeką. Dorwały ich gangi. Szabrownicy atakujący karawany. Byli też mutanci. Roili się jak pieprzone króliki. Wszędzie było ich pełno w tamtych czasach. Musiałem mieć ze sobą armię strażników, byle tylko ubić interes.
– Próbowaliście coś z nimi zrobić? Wiesz skąd przychodzili? Dlaczego było ich tak wielu?
[Harold zamyślił się i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Potem westchnął, zaś jego zdrowe oko zaszło mgłą. Zupełnie jakby wracał pamięcią do ciężkich, traumatycznych wspomnień].
– Zorganizowaliśmy ekspedycję. Chcieliśmy pozbyć się źródła problemu. Wiedzieliśmy skąd przychodzą, więc po prostu skrzyknęliśmy ekipę i udaliśmy się w tamtą stronę. Boże… Richard. Richard Grey. To on nas prowadził.
– Richard Grey?
– Richard Grey. Był lekarzem. Trochę starszy ode mnie. Naprawdę bystry facet. To on odkrył pierwotne źródło.
– I co to było?
– Jakaś stara baza wojskowa na północny zachód stąd. Nazywał się… chyba… chyba nazywała się Mariposa. Straciliśmy masę dobrych ludzi, próbując dostać się do niej.
– Skąd wiedzieliście, że to akurat baza jest źródłem?
– Wszystkie mutanty przychodziły właśnie stamtąd. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Boże! To było jak jakaś pieprzona promocja w Supermutantmarkecie! Tyle ich było. Nawet nie masz pojęcia. Cały… rój… mutantów.
– Udało wam się zbadać bazę? Weszliśmy do środka?
– Tak. Dotarliśmy całkiem daleko. Chyba na trzeci poziom. Albo na czwarty. Nie pamiętam już dokładnie. Pozostała nas tylko garstka. Richard, ja i para innych.
– Nie próbowaliście zawrócić?
– Próbowaliśmy! Tyle, że jeden z tych robotów-wartowników dorwał Francine. Mark był ranny. Wysłaliśmy do z powrotem na powierzchnię. Wtedy zostałem już tylko ja i Grey…
– Markowi udało się uciec?
– Do dzisiaj tego nie wiem. Nigdy tu nie wrócił, a ja nie bardzo mogłem już wychodzić na zewnątrz. Więc… nie szukałem…
– A co z tobą i Richardem?
– Udało nam się dotrzeć do jakiegoś centralnego rdzenia. Czegoś w rodzaju fabryki. To tam wszystko się zaczęło…
– Co?
– Rąbnął nas zmechanizowany żuraw. Straciłem przytomność. Ostatni raz widziałem jak Richard leciał w dół do… do jakiejś cholernej bali z kwasem. Byłem w kiepskim stanie. Wiesz, promieniowanie, uderzenie w głowę. Byłem zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony.
[Zapytałem z niemałym niedowierzaniem]:
– Udało ci się to przeżyć?
– T-tak [Harold zawahał się nieznacznie]. – Miałem szczęście. Obudziłem się na pustyni. Ledwo żywy. Znaleźli mnie handlarze z Hub, których znałem. Doprowadzili mnie do miasta. Wtedy zacząłem się zmieniać…
– Wiesz dlaczego?
– Pewnie przez coś z tej bazy. To mógł być ten zielony szlam z kadzi.
– Promieniowanie?
– Skąd u diabła mam wiedzieć? Richard Grey by wiedział. Ale on… on…
[Podszedłem do Harolda, kładąc mu rękę na ramieniu. Jego ciało przypominało w dotyku korę].
– Już dobrze. Przepraszam. Nie powinienem był o to pytać.
– Nie… nie… Wszystko w porządku. Ja… po prostu. To było tak dawno temu, a ja nie mogłem nic zrobić. Do dziś nie wiem, co się z nim stało. Boże… to było tak dawno temu…
– Być może uda mi się znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jestem na tropie czegoś. Czegoś dużego. Musisz mi jednak pomóc. Obiecuję, że jak tylko się dowiem. Wrócę do ciebie i wszystko ci opowiem. Zgoda?
[Harold wpatrywał się we mnie przez moment swoim biało cytrynowym okiem. W kąciku pojawiła się złocista łza. Białko na gałce Harolda momentalnie zasnuła czerwona siatka nabrzmiałych żył].
– Co chcesz wiedzieć?
– Potrzebne mi informacje o Szponie Śmierci, a podobno ty jesteś od niego specem.
– Ach, o to chodzi [Harold splunął na podłogę, rozcierając plwocinę stopą]. – To prawdziwa koszmarność. Po kiego licha o niego pytasz?
– Chcę wiedzieć, co robić, gdyby nieopatrznie mnie dorwało.
– Dobra. Posłuchaj. To coś jest wielkie. Jak cholernie wielki facet, ale jeszcze większe! Ma kolce i szpony, które mogą przebić najcięższy pancerz. Ale niech nie zmyli się jego rozmiar. Jest szybki!
– Ma jakieś słabości?
– Cóż, z tego, co słyszałem, może spróbuj rąbnąć go w łeb? Ja bym próbował po oczach. Oczywiście, jest z tym pewien problem…
– Jaki problem?
– Nie możesz na niego patrzeć! Mówi się, że kto spojrzy w oczy Szpona Śmierci, zostanie zahipnotyzowany niczym przez Meduzę . Tyle, że nim przemienisz się w kamień , zdążysz jeszcze poczuć rozszarpujące cię na kawałki szpony…
69
Po rozmowie z Haroldem, Blaine miał poważne wątpliwości, czy chce mierzyć się z czymś, co niczym mityczny bazyliszek zamienia w kamień, a potem rozrywa na strzępy i zjada. Ponadto historia unurzanego w kwasie ghoula i ten Richard, Richard Grey, wytrąciły go z równowagi napełniając pesymizmem. Mimo to, gdy tylko przez myśl przemknął mu obraz Pogromcy Arbuzów, uznał: Szpon Śmierci, nie Szpon Śmierci, On, Blaine Kelly, wychodził już z większych opałów. Tym razem też na pewno mu się uda.
Poza tym, równie dobrze może nie być żadnego Szpona Śmierci.
Po nieskładnym, bezsensownym i dość jednostronny dialogu z Wujkiem Slappy, cała trójka udała się w stronę pieczary, gdzie wedle lokalnych bajań, czaiło się zło…
70
Za sprawą kurczowego uścisku dłoni Blaina, pysk Ochłapa przypominał zamkniętą w kagańcu, spowitą rakotwórczą naroślą kiełbaskę. Nieszczęsny pies nie był w stanie wydać z siebie najdrobniejszego nawet dźwięku. Groźne, lustrujące oczy jego pana sugerowały, że jeżeli w głowie Ochłapa pojawi się chociażby zalążek zalążka myśli o szczeknięciu, ten na zawsze pożegna się ze swoimi ukochanymi jaszczurkami na patyku.
Sytuacja była poważna. Kiedy tylko Blaine i Ochłap zbliżyli się do znajdującej kilka godzin drogi od Starego Miasta jaskini, Wujek Slappy otrzeźwiał, jak za sprawą kubła lodowatej wody z kwadratowymi, unoszącymi się na powierzchni kosteczkami lodu, i wskazując palcem na grotę burknął coś niezrozumiale i czym prędzej obrócił się na pięcie i pognał w siną dal.
Tak, sytuacja była poważna. Do złudzenia przypominała Blainowi wyprawę do pieczary Radskorpionów, kiedy płochliwy i podstępny Seth pozostawił go na pastwę tryskających jadem, zmutowanych stworzeń.
Dzięki Bogu w tej okolicy nie było żadnych skorpionów. Blaine naprędce przyjrzał się gładkiemu piaskowi, tuż przed wejściem do mrocznego systemu skomplikowanych tuneli i ku własnej uldze nie dostrzegł żadnych podejrzanych śladów.
Tyle, że zeszłej nocy, wedle słów jednego z przybyłych do miasta handlarzy, na wschodzie szalała piaskowa burza. Pech chciał, że jaskinia Szpona Śmierci leżała właśnie w tym kierunku.
Dlatego ulga Blaina była krótkotrwała i płonna w tworzącej ją esencji. Ponadto węszący z nosem przy ziemi Ochłap, skamlący raz po raz i błagający swojego pana wzrokiem, by odeszli stąd, odeszli czym prędzej i jak najdalej, rozwiał wszelkie wątpliwości.
Coś było na rzeczy.
Potem znaleźli jajka, a raczej ich skorupki. Tuziny tuzinów wapniowych skorupek jajek. Jajka zaś, pod kątem gabarytów, były wielkości krągłej i rozdętej głowy Butcha Harrisa. Na oko musiały ważyć, co najmniej cztery kilogramy.
Blaine spoglądał na psa. Jak już wspominaliśmy wcześniej, jedna ręka spoczywała na pysku skundlonego wilczura, druga zaś w niezwykle wymownym geście znajdowała się na wysokości ust chłopaka.
Była zwinięta w pięść. Jedynie wskazujący palec wystawał dotykając koniuszka nosa. Usta zaś zostały wydęte, jak gdyby Blaine ze wszelkich sił pragnął podkreślić fakt, iż nie wolno, nie wolno im pod żadnym pozorem zaalarmować mieszkającego w pieczarze potwora.
– Musisz być bardzo cicho, Ochłap! Inaczej… to coś… to tu na pewno jest… widziałeś jajka. Cokolwiek się z nich wykluło, było wielkości dorosłego kurczaka. Strach pomyśleć jakie rozmiary musiało osiągać z wiekiem. Jeżeli porywało całe karawany, to prawdopodobniej stary Harold się nie mylił. Mogło mieć i sześć metrów.
Głos Blaine był cichszy niźli szept. Jednak wprawione uszy Ochłapa, bez problemu wyłapywały wszystkie słowa.
Tak jak dobiegające zza skalnego załomu jaskini szmery.
Początkowo Blaine ich nie słyszał. Ochłap naprędce i zupełnie niespodziewanie obrócił jedno ucho w tył i zaczął nasłuchiwać niczym talerz anteny satelitarnej.
Kiedy szmer się powtórzył, był już znacznie głośniejszy i Blaine nie miał najmniejszych problemów z jego wyłapaniem.
Ochłap natomiast drgnął, napiął się w sobie, skulił ogon i zapragnął zapiszczeć. Ręka Blaina mocno trzymała mu pysk, a z każdą chwilą pies zdawał sobie coraz lepiej sprawę, że cokolwiek zostawiło ten przerażający, prześmierdnięty strachem setek zarżniętych ofiar i żądzą krwi zapach, zbliżało się, zbliżało i zbliżało.
Lada chwila wyłoni się zza załomu.
Dlatego w desperackim i haniebnym akcie zwierzęcego lęku, wyślizgnął się z uścisku swego pana i pędząc niczym hart za zającem (tyle, że z podwiniętym pod siebie ogonem i skierowanymi ku tyłowi uszami), zniknął w mroku, z którego przed chwilą przybył wraz ze swoim panem.
Blaine przez moment stracił kontrolę nad docierającymi do jego umysłu zjawiskami. Wydawało mu się, że pies w jednej chwili był, a w drugiej zniknął. Szmer dochodzący zza skalnej ściany przeszedł w gromki, mrożący krew w żyłach ryk potępionej duszy jakiegoś wielkiego, prehistorycznego drapieżnika i coś ciemnego, kolosalnego i zdającego się sapać, rzęzić i warczeć przy każdym kroku, przeleciało tuż obok znikając po chwili dokładnie w tej samej czerni, która połknęła Ochłapa.
Serce Blaina kołatało się w piersi, w przełyku i w środku głowy: we wszystkich tych trzech miejscach jednocześnie. Dwa mniejsze serduszka biły też na szyi, tam gdzie pośród kręgów rdzenia przebiegały tętnice i na wysokości skroni, gdzie te same tętnice rozchodziły się rozgałęziając dalej wokół czaszki, aż w końcu przekształcając się w coraz mniejsze naczynia krwionośne i włosowate, całkowicie niknęły.
– O… Ochłap?
Blaine z trudem wydusił z siebie imię swojego pupila. Ten jednak, gdziekolwiek teraz był, nie odpowiadał.
– O… O… Ooooochłap?!
Zaczynasz gadać jak Wujek Slappy, Blaine. Weź się w garść i lepiej, kurwa, użyj mocy, bo wierz mi, to bydle wraca tu i jest strasznie wkurwione. Zgadnij, co zrobi, jak uzmysłowi sobie, że w środku jego gniazda jesteś jakiś nieproszony gość?
W głowie Blaina zrodziła się przerażająca myśl. Szpon Śmierci nie tylko istniał, ale najpewniej – jak na złość – był samicą. Samicą, która zrobi wszystko, by bronić własnych jajek, albo tego, co z nich zostało. Jak na samicę przystało, będzie również znacznie wredniejsza i bardziej złośliwa, niż gdyby była samcem.
Blaine pospiesznie zanurzył rękę w pokrytym brezentem tobołku i wyciągnął z niego urządzenie maskujące firmy RobCo.
W samą porę, ponieważ gdy kończył zapinać pośpiesznie skórzany pasek i naciskał guzik uaktywniający niewidzialność, w przejściu obok rozległo się przepełnione złością fukanie, któremu towarzyszył gromki ryk dzikiej bestii.
Blaine za sprawą magicznego urządzenia zniknął niczym nasuwający pierścień Bilbo Baggins. Przez moment wciskał się w skalną wnękę, ulokowaną pomiędzy dwiema ścianami i kilkoma zwisającymi tu i tam stalagmitami i stalaktytami (na Boga, nigdy nie wiem, które są które). Bestia rozglądała się po swoim leżu uważnie, niuchając przy tym nosem. Było ciemno i Blaine nie miał szans dostrzec detali jej sylwetki. Jedynie majaczący niewyraźnie, czarny kształt i skrzące się czerwienią oczy.
Przypominały ślepia kalifornijskich szczurów jaskiniowych.
Blaine z duszą na ramieniu modlił się, by Szpon Śmierci sobie poszedł. Zwierzę dysponowało najwyraźniej słabym wzrokiem i równie słabym węchem, ponieważ po chwili gorączkowego węszenia, dało za wygraną i wycofało się w głąb tunelu.
Kiedy Blaine odważył się wyściubić nos poza swoją kryjówkę, rozległ się łomot, ryk i bestia wyrosła przed nim jak górska grań przed kluczącym we mgle samolotem linii NewMexican Airlines.
Sparaliżował go strach. Niemalże stał twarzą w twarz z gadzim, rogatym pyskiem o rzędach przypominających szable zębów. Potwór patrzył wprost na niego, ale go nie widział. Blaine poczuł, jak pierwsze kropelki ciepłej strużki moczu lądują mu w szortach.
Wtedy rozległo się psie szczekanie.
– Hau, hau, hau!
Dochodziło z daleka. Z bardzo daleka. Jakimś cudem, wierny i dzielny Ochłap musiał poczuć przepełnione lękiem i widmem rychłego końca feromony swojego pana. Niczym deus ex machina, ruszył na ratunek.
– Hau, hau, hau!
Szpon Śmierci prychnął groźnie okraszając twarz Blaina swoimi śliskimi, śmierdzącymi glutami. Wiedziony jednak instynktem i wizją „widocznej” ofiary, ruszył w stronę szczekającego gdzieś spośród meandrów jaskini psa.
Blaine osunął się na tyłek i dopiero teraz – z kolosalnym uczuciem ulgi – zsikał się w majtki. Wypływający z niego żółty moczy, materializował się gdy tylko opuścił spowite niewidzialnością granice ciała.
Odetchnął z ulgą. Nagle do jego uszu dotarły jęki.
Dochodziły z rozciągającego się nieopodal terytorium leża Szpona Śmierci.
71
Zielony, umięśniony facet – a przynajmniej wyglądał na faceta – leżał na plecach i jęczał. Niewidzialny Blaine zbliżył się do niego i na moment spoglądał na prawie nagie ciało z mieszaniną przerażenia, obrzydzenia i fascynacji.
Supermutant miał na oko dziesięć stóp wzrostu i przypominał napompowanego sterydami kulturystę, połączonego z zapaśnikiem sumo. Również na oko, mógł ważyć jakieś czterysta funtów, albo dwieście kilogramów, jak kto woli. Chodzący czołg, Behemot, przedstawiciel gatunku jeszcze bardziej przerażającego niż Harold i na swój sposób, wzbudzającego jakiś immanentny respekt.
Mimo to najwyraźniej dał się pokonać Szponowi Śmierci. Blaine dotknął podświadomie swojego urządzenia maskującego, dziękując za nie Bogu.
Mutant znów jęknął.
– Kim jesteś?
Leżący na plecach, najwyraźniej na skraju agonii, uznał chyba, iż głos niewidocznego Blaina, należy do jakiejś wyższej istoty. Blaine zauważył, iż wypowiedziane przez niego słowa miały znamiona wyznania, rozgrzeszenia samego siebie i jednocześnie przepełniał je dojmujący, pewny swego pozagrobowego losu spokój.
– To było takie szybkie… Moi bracia zginęli… Nie mogli pomóc…
– Kim jesteś?
– Ja, jestem… nie pamiętam – mutant stęknął, niewątpliwie z żalu. – Byłem… dowódcą… To… może moja taśma…
Supermutant rachitycznym, obkupionym niewyobrażalnym wręcz wysiłkiem gestem, uniósł w górę przypominającą wyrzeźbioną w marmurze łapę.
Trzymał w niej zakrwawiony holodysk.
Blaine odebrał taśmę. Mutant opuścił rękę, krzyżując ją z druga na piersi. Oddychał spokojnie.
– Skąd przybyłeś?
– My… Szukaliśmy pierwszorzędnych… Przyszliśmy z… z północnego zachodu…
Blaine Kelly miał złe przeczucia. Odruchowo pomyślał o opowieści Harolda i szaleńcu pochodzącym z pustyni.
– Ojciec… Gdzie jesteś, Ojcze? Taaaaaak… Mistrzu…
Po tych słowach wielki, zielony Supermutant, być może facet, wydał ostatnie tchnienie i niczym hydroprocesor w Krypcie 13, wyzionął ducha.
72
Zmierzając w stronę Hub, Blaine uznał, iż los odwrócił się ku niemu swoją lepszą stroną. Nie tylko udało mu się rozwiązać zagadkę zaginionych karawan, ale również uniknął bezpośredniej konfrontacji ze Szponem Śmierci. Wychodząc cało z opresji, martwił się nieco mokrą plamą w kroczu i zaginięciem swojego wiernego psa, Ochłapa.
Jednak Ochłap, wierny pies, jak to mają w zwyczaju najlepsi przyjaciele, odnalazł się szybko i sprawnie i kiedy tylko ujrzał swojego pana, rozglądającego się po drodze, popruł ku niemu z prędkością wyścigowego konia.
Wlatując w czekającego z szeroko rozpostartymi ramionami Blaina, skoczył chłopakowi na klatkę i siłą rozpędu przewrócił go na plecy. Przez dłuższy moment człowiek nie mógł opędzić się od czułości swojego psa – namiętnie liżącego go szorstkim jęzorem po nosie, policzkach i podbródku.
Zbliżając się do miasta, Blaine Kelly nie mógł się już doczekać, kiedy podłączy do swojego PipBoy’a 2000 przekazaną mu przez Supermutanta taśmą. Pomimo, iż od środka zżerała go ciekawość, nie miał odwagi robić tego na środku pustyni.
Szpon Śmierci pozostał w zaanektowanej przez niego pieczarze o zakamarkach usłanych skorupkami spękanych jajek. Blaine próbował przeanalizować, dlaczego nigdzie nie było żadnych małych. Niewątpliwie przyszły na ten zimny i bezwzględny świat poprzez wyklucie. Patrząc na ilość wapiennych fragmentów, powinna być ich cała chmara.
Ale nie było.
Najwyraźniej Szpon Śmierci przeżywał chude lata i nie mogąc wykarmić swoich małych, oddawał się aktom swoistego kanibalizmu. Tym samym Blaine nie miał najmniejszego zamiaru ryzykować w jaskini. Nie miał również zamiaru paradować po największym mieście pustkowi z prześmiardniętymi od kwaśnego moczu gaciami. Ku własnej radości i radości spragnionego po berku Ochłapa, obaj znaleźli niewielkie źródełko względnie czystej wody. Licznik Geigera potwierdził czystość płynu i Blaine przebrał się, obmył i nałożył świeżą bieliznę.
Słońce prażyło tego dnia wyjątkowo mocno. Rozwieszenie mokrych majtek na pomarszczonym, spiczastym kaktusie o nielicznych igłach wydawało się dobrym rozwiązaniem.
Po trzydziestu minutach pies i człowiek ruszyli w stronę malującego się na horyzoncie miasta Hub.
73
„
Zapis transmisji mutantów:
NADAWCA: Baza, tu druga drużyna szabrowników. Zgłoście się. Odbiór.
ODBIORCA: Słyszymy was głośno i wyraźnie. Kontynuujcie. Odbiór.
NADAWCA: Zebraliśmy czterech samców, dwie samice i ich zapasy z karawany. Nie są szczególnie mocno skażeni. Przekażcie porucznikowi, że wysyłamy ich przed nami. Mogą być w stanie przetrwać proces. My poczekamy tu jeszcze parę dni, żeby spróbować.
ODBIORCA: Zrozumiano. Czy podczas pozyskania zostały poniesione jakieś straty? Odbiór.
NADAWCA: Zaprzeczam. Kolejna czysta akcja. Baza, przekażcie też pierwszej drużynie szabrowników, że napotkaliśmy ten sam problem, co oni. Jeden z naszych zwiadowców nie powrócił z obchodu. Kilku innych zgłosiło, że wczorajszej nocy zaobserwowali w pobliżu naszego obozu coś dużego i szybkiego. Sprawdzę to osobiście. Jutro rano około godziny 6:00. Odbiór.
ODBIORCA: Zrozumiano. Będziemy oczekiwać waszego raportu. W miarę możliwości spróbujcie to złapać. Mistrz byłby bardzo zadowolony. Bez odbioru.
„
74
Zastanawiając się nad przebiegiem transmisji pomiędzy patrolem Supermutantów, a ich bazą, ogarniały mnie coraz bardziej pochmurne myśli. Przed wysnuciem jakiś dalece idących, pragmatycznych konstatacji powstrzymywał mnie fakt, iż nie dysponowałem odpowiednią ilością wiarygodnych danych. Mimo to niczym jeden z mentatów w Diunie byłem skłonny stwierdzić, co następuję:
– wspomniany przez Killiana szaleniec wizytujący jego sklep w Złomowie, wcale nie wydawał mi się już tak bardzo szalony.
– zorganizowane oddziały zielonych, czterystu funtowych facetów porywały ludzkie kobiety i mężczyzn, a następnie poddawali ich jakiemuś niepokojącemu procesowi. Bardzo to przypominało historię Harolda.
– świat zewnętrzny roił się od najróżniejszych form mutacji. Jaskiniowe szczury kalifornijskie, świnioszczury, kretoszczury, zmutowane legwany cesarskie i Szpony Śmierci. Jednak wedle moich dawnych przypuszczeń, wszystkie one stanowiły niewielkie zmartwienie w konfrontacji z najgroźniejszym i najbardziej krwiożerczym gatunkiem ze wszystkich: człowiekiem.
– A raczej Supermutantem. Wyglądało na to, że niejaki Mistrz tworzył gdzieś armię. Jej cele i intencje pozostawały na razie nieznane. Jednak coś mówiło mi, że reperkusje będą zgubne dla całej ludzkości.
Powinienem przyjrzeć się całej sprawie bliżej. Miałem jednak dojmująco niepokojące wrażenie, iż to ona pierwsza przyjrzy się mi.
I co gorsza, nie będę miał żadnego wyboru, jak tylko odpowiedzieć na jej spojrzenie…
Richard Grey. Richard Grey. Co takiego było w tym nazwisku? Richard Grey…
75
Kiedy tylko Blaine pojawił się w centrum operacyjnym Wszędobylskich Handlowców, Rutger wskazał kciukiem na znajdujące się za jego plecami drzwi.
Butch Harris stał dokładnie w tym samym miejscu, co wcześniej i robił dokładnie to samo.
Czyli z grubsza nic.
Ujrzawszy Blaina, jak gdyby nieco się ożywił, a jego oczy zalśniły triumfalnie. Nie był to jednak triumf na myśl o rozwiązaniu detektywistycznej zagadki spędzającej sen z powiek wszystkim handlowcom i ludziom związany w Hub z karawanami.
Bynajmniej, oczy Butcha Harris zalśniły głębokim cynizmem i przekonaniem, iż Blaine powrócił z podkulonym niczym sapiący obok niego pies ogonem oraz cisnącymi się na usta słowami: „poddaję się, ten potwór… ten Szpon Śmierci jest niezniszczalny!”.
Jakże wielkie było zdziwienie tego niegroźnego intelektualnie człowieka, kiedy Blaine wspomniał mu, iż nie tylko znalazł sprawców ostatnich porwań, ale również widział Szpona Śmierci, zmierzył się z nim i wyszedł z tego epickiego starcia zwycięsko.
Wzrok Butcha Harrisa zmienił się nie do poznania. Przez moment przypominał antycznego prostaka, którego oczom ukazał się boski heros, a może i sam Bóg… dajmy na to Hades, groźny i podstępny władca Podziemi, który dybiąc na dusze śmiertelników porywał je i przypinał do ściany w Erebie.
Zapowiadało się na to, iż niebawem całe Hub zawrze od plotek. Prezes Wszędobylskich Handlowców oświadczył, iż sprawa jest rozwojowa, a on będzie musiał porozmawiać z Radą.
Rutger natomiast wręczył strudzonemu wędrowcowi nie pięćset kapsli, lecz osiemset.
Blaine poczuł, jak Pogromca Arbuzów jest już prawie jego.
Pełen szczęścia postanowił podzielić się swoją radością z Ochłapem. I co prawda pies bez dwóch zdań zasłużył na medal, to zważywszy na trudne ekonomicznie warunki panujące w post-apokaliptycznym świecie, dostał w zamian jaszczurkę na patyku, która na dobrą sprawę mogła niegdyś być mieszkańcem Złomowa.
Mimo to zjadł ją ze smakiem.
76
Jeden z dwóch oficerów porządkowych Starego Miasta zdawał się niezwykle znudzony swoją służbą. Uznałem, iż będzie dobrym źródłem lokalnych plotek i ploteczek. Niestety jego stosunek do mnie był równie chłodny, co tworzące jego pancerz zielone płytki ceramiczne.
Kilkadziesiąt kapsli wyciągniętych z mojego prywatnego funduszu „nawiązywania stosunków” ociepliło nieco atmosferę i już po kilku minutach wiedziałem, że w nieformalnych Slumsach , jest pewien człowiek, który mógłby mi pomóc w spełnieniu marzeń.
Nazywa się Loxley i tak jak ja, lubi otwierać zamki.
77
Na Starym Mieście mieścił się magazyn. Był to stary, przedwojenny magazyn należący niegdyś do firmy Durimil. Durimil należał do trzech wiodących producentów środków antykoncepcyjnych w przedwojennym świecie. Ich specjalnością były lateksowe prezerwatywy w najróżniejszych rozmiarach, kształtach i smakach. Jako kondomowy potentat, trzymający w gumowym uścisku pięćdziesiąt osiem procent rynku, firma mogła pozwolić sobie na stawianie filii, centr operacyjnych, placówek handlowych i magazynów towarowych w każdym niemalże znaczącym zakątku świata i Ameryki.
Przedwojenne Hub należało naturalnie do grona tych bardziej wpływowych punktów zachodniej Kalifornii. Stąd, kiedy tylko sąsiadujący ze słonecznym stanem Meksyk, stał się nieco bardziej cywilizowany niż za czasów pochłaniającej wszystko niczym szarańcza konkwisty, Durimil natychmiast otworzył w mieście placówkę, postawił kamienny magazyn ze skomplikowanym systemem piwnic i rozpoczął masowy zalew Latynosów swoimi lateksowymi balonikami na pensisy.
Magazyn przetrwał wojnę. Gruby, kamienny mur nie poddał się zjadliwemu działaniu czasu, promieniowania ani trudnych warunków klimatycznych, panujących na pustynnych obszarach Kalifornii. Co prawda wyższe kondygnacje zapadły się, zostały „zwiane” bądź rozebrane i wykorzystane do wznoszenia obronnych murów i parkanów otaczających miasto w nowym, post-apokaliptycznym świecie.
Jednak parter zachował się względnie nietknięty i szybko został zaadoptowany pod nowe cele. Kiedy zapasy gumowych kondomików – mogące z powodzeniem służyć każdemu żołnierzowi armii Chińskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej przez każdy dzień na przestrzeni stu czterdziestu jeden lat ewentualnej wojny – zaczęły się za sprawą ustawicznych kradzieży, podpaleń i innych czynników bestialskiej części ludzkiej osobowości, kończyć, magazyn zarósł warstwami pyłu, piasku i kurzu, zaś po kilkudziesięciu latach od Wielkiej Wojny, nikt już nie chciał w nim mieszkać i niewątpliwie podzieliłby los wielu opuszczonych i porzuconych w post-apokaliptycznym świecie budynków, gdyby nie lokalni menele, włóczędzy i bezdomni, którzy gremialnie przerobili go na swój własny skłot i nazwali domem.
Dom ten poza względnie zachowanym parterem posiadał również skomplikowany system piwnic, o którym wspomnieliśmy powyżej. Większość podziemnych pomieszczeń została już dawno zasypana, albo zaanektowana przez szczury.
Jednak nie wszystkie. Znajdujące się pod północnozachodnią ścianą schody prowadziły w dół do „lochów”, które ktoś jeszcze nazywał w swoim ekstrawertycznym usposobieniu domem.
78
Loxley przewodził lokalnej Gildii Złodziei. Na Gildię Złodziei składali się (poza nim): Jasmine, Cleo i Smitty. Wszyscy byli naturalnie złodziejami i zamieszkiwali dwa podziemne pokoje tworzące główną kwaterę wesołkowatej szajki.
Za sprawą swojego funduszu inwestycyjnego, Blaine wiedział, iż Loxley od dłuższego czasu poszukuje kogoś do wykonania dla niego jakiejś tajemniczej i opatrzonej najwyższą klauzulą poufności roboty. Wedle powszechnych opinii skorumpowanej części gliniarzy w Hub, Loxley oferował świetną forsę wszystkim, którzy dysponowali odpowiednio wysokim poziomem umiejętności złodziejskich, dyskrecją i relatywnie wytłumionym sumieniem.
Blaine od zawsze lubił gmerać przy zamkach. Kiedyś zakradł się do magazynu oficerów dyżurny ze służb ochrony Krypty i pod wpływem chęci sprawdzenia własnych umiejętności, zwinął kilka latarek, dwa Stimpaki i odznakę dowódcy „policji”.
Nikt nigdy nie powiązał go z tą drobną kradzieżą, zaś Blaine zachęcony nieudolnością i pobłażliwością aparatu porządkowego miejsca, które zawsze w jego sercu pozostanie domem, myszkował to tu, to tam i przez lata powiększał kolekcję swoich przedmiotów.
Naturalnie z przyczyn czysto asekuracyjnych, wszystkie łupy chował w jednym z wywietrzników w kącie drugiego poziomu kwaterunkowego. Sprawy szły gładko i po jego myśli, aż do momentu, kiedy udało mu się świsnąć kilka osobistych pamiątek z kolekcji Nadzorcy Jacorena. Wybuchła wrzawa przypominająca nieco nazistowskie kontrole na Żydach przez odziane w czarne mundury Hugo Bossa oddziały Gestapo.
Wtedy Blaine uznał, iż należy się nieco przyczaić i od tamtej pory jego życie stało się niezwykle trudne, ponieważ kradzieże nie były już takie proste, zaś nałóg kleptomanii, cóż, nałóg zawsze pozostanie nałogiem, a wedle słów Oscara Wilda: „jedyną skuteczną metodą na pozbycie się żądzy jest uległość wobec niej”.
Ale to było dawno. Bardzo dawno. Tamte lata, czasy, z wolna spowijała mgła teraźniejszości i postępująca fascynacja chłopaka z Krypty światem zewnętrznym. Jasne, początkowo bał się tego, z czym przyjdzie mu się mierzyć. Ciemność spowijająca jaskinię przy grodzi Krypty 13 niekoniecznie mieściła się w sferze jego wyobrażeń o pozytywnych doświadczeniach.
Nie mówiąc już o kalifornijskich szczurach jaskiniowych wielkości konkursowych bochnów na festiwalu największego chleba w Brignoles.
Wykorzystując swoje umiejętności nabyte we wczesnych latach dzieciństwa i młodzieńczości, pokonał trzy pary prowadzących do wnętrza Gildii Złodziei drzwi. Każdy z kolejnych zamków zdawał się być znacznie trudniejszy do otworzenia, zaś ostatni mógłby dla niektórych stanowić poważne i być może nawet niemożliwe do pokonania wyzwanie.
Jednak Blaine Kelly poradził sobie z nimi niczym wprawiony poławiacz ryb z patroszeniem dorszy.
Ochłap natomiast wykorzystując swoje psie powonienie, błyskawicznie wywęszył dwie miny pułapki, ulokowane w najbardziej kuszących punktach pokoju. Blaine klepiąc psa po karku uznał, iż dzielnie zwierzę raz jeszcze uratowało mu życie. Przedwojenne środki wybuchowe znajdowały się w miejscach, gdzie pokryta ciemną farbą warstwa podłogi została przetarta tworząc coś na kształt wąskiej ścieżynki. Ludzki umysł miał tendencje do podążania takiego typu ścieżynkami i gdyby nie wrodzona natura psa wąchacza, być może obaj spływaliby teraz z oskrobanych z tynku ścian piwnicy.
Złodzieje całkiem nieźle urządzili się w miejscu z dala od wścibskich oczu wymiaru sprawiedliwości. Urzędujący w pierwszym pomieszczeniu Jasmine, Cleo i Smitty w żaden sposób nie zareagowali na obecność intruza, który niczym Cujo w powieści Stephena Kinga wtargnął do wnętrza ich nory.
Jasmine wskazała tylko gestem ręki pomieszczenie znajdujące się najbardziej na południe. Zmierzający w stronę gabineciku Loxley’a Blaine wiedział, iż wstępny sprawdzian został zaliczony i jeśli wszystko pójdzie dobrze, wyjdzie stąd wzbogacony o kolejne zadanie. Pogromca Arbuzów z czczego marzenia stawał się powoli materialną rzeczywistością.