355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 19)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 36 страниц)

79

Kiedy nad największym miastem zjedzonego przez bomby atomowego świata zapadał mrok, Blaine Kelly uznał, iż czas na wykonanie zleconego mu przez przywódcę Gildii Złodziei zadania nie jest odpowiedni. Poczekał jeszcze kilka godzin i kiedy równo z wybiciem odwiecznej godziny duchów, księżyc spowiły gęste chmury zwiastujące zbliżającą się z wolna ulewę, wyległ z wynajętego w lokalnym motelu pokoju i pod osłoną nocy ruszył w stronę Wzgórz, gdzie wedle słów Loxley’a znajdowało się coś wartego trzy tysiące kapsli.

80

Muszę przyznać, iż kradzież należącego do małżonki Pana Wieżowca naszyjnika okazała się równie prosta, co przecięcie nożem rozmiękłej kostki masła. Loxley, sympatyczny facet, posługujący się przedziwnym i niespotykanym nigdzie akcentem, przez wiele lat współpracował z największym, najbardziej wpływowym i najbogatszym kupcem miasta Hub. Naturalnie współpraca ta trwała do dziś kwitnąc w najlepsze niczym różowe kwiaty wiśni na wiosnę. Pan Wieżowiec nigdy by niewątpliwie nie doszedł do swojej pozycji i wpływów, gdyby operował tylko w sferze legalnych i etycznych zasad handlu i bogacenia się. Loxley ze swoją małą złodziejską Ulicą Sezamkową stanowił jedno z jego licznych narzędzi załatwiania nierozstrzygniętych sporów handlowych, inwigilowania konkurencji i pomnażania majątku.

Loxley natomiast był człowiekiem elastycznym i jak na każdego fachowca w swojej branży, wyznawał zasadę oportunizmu. Kiedy tylko nadarzyła się okazja podwędzenia kryształowego, złoconego naszyjnika Pani Wieżowiec, od razu zaczął rozglądać się za kimś spoza Gildii, spoza miasta i najlepiej spoza sfery podejrzeń mogących paść na niego po dokonaniu tej mało szkodliwej spo łecznie, acz nikczemnej zbrodni.

Okazałem się wyśmienitym kandydatem i muszę przyznać, wcale mnie to nie dziwi. Po krótkiej rozmowie z moim tymczasowym „szefem”, zostałem odesłany do niebrzydkiej Jasmine o wystrzałowej figurze modelki. Wedle jej wytycznych naszyjnik miał znajdować się w południowo-zachodniej części domu, tuż za gabinetem Pana Wieżowca. Mieściło się tam ciasne pomieszczenie, schowek bądź skrytka z niewielką, stalową skrzynią opatrzoną konwencjonalnym zamkiem i najprawdopodobniej zaminowaną. Jasmine uznała najwyraźniej, iż może mi się przydać mała pomoc i wręczyła mi zestaw dwóch wytrychów. Wiedziałem, iż świetnie dam sobie radę ze swoim własnym sprzętem, ale mimo to nie pogardziłem wsparciem i korzystając z okazji puściłem dziewczynie uwodzicielskie oczko.

Tak jak pisałem powyżej, gwizdnięcie naszyjnika małżonki Pana Wieżowca okazało się banalnie proste. Skryty za chmurami księżyc prowadził mnie spokojnie do zachodniej dzielnicy Wzgórz.

Szedłem w samotności rozglądając się przezornie na wszystkie strony. Robiłem to jednak dyskretnie próbując nie wzbudzać nadmiernych podejrzeń. Nie było to trudne, ponieważ większość ciężko pracujących na swoje nadziane na patyk iguany mieszkańców Hub, spała po północny w najlepsze. Moja czarna skóra w stylu Mela Kaminsky’ego stanowiła dodatkowy atut.

Odgórnie planowałem, iż nie będę się wygłupiał używając drogich zabawek niewiadomego pochodzenia. Żywiłem głęboką nadzieję, że strażnicy Pana Wieżowca oddają się tym samym czynnościom, co większość strudzonych życiem Hubijczyków.

Jednak ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, okazało się, że wścibskie i wierne niczym psy (sorry, Ochłap) skurwysyny patrolują teren nawet pośród głębokiej nocy . Przeszło mi przez myśl, że Wieżowiec jakimś sposobem ożywił trupy, a te powstając z grobów zaprzysięgły mu niewolniczą służbę po wsze czasy, rezygnując ze snu i całej reszty należących do żywych przywilejów.

Przyczaiłem się za zakrętem wykonanego z czerwonej cegły budynku i dyskretnie, ze stoickim spokojem, nasunąłem na nadgarstek maskujące urządzenie firmy RobCo.

Nacisnąłem guzik i zniknąłem, a wraz z moim zniknięciem, zniknął również należący do pani Wieżowiec naszyjnik.

81

Pomimo, iż wszystko poszło zgodnie z planem, byłem nieziemsko wręcz wkurwiony. Loxley rzucił niezłą sumką za naszyjnik Pani Wieżowcowej. Trzy tysiące kapsli stanowiło fortunę i większość ludzi żyjących w dzisiejszych czasach gdzieś pośród bezkresnych pustkowi zawyła by rozkosznym rykiem domagającego się nagłej rui karibu, gdyby tylko taka ilość gotówki pojawiłaby się gdzieś w zasięgu ich szponów.

I ja powinienem się cieszyć. Na swój sposób, cieszyłem się. Możecie mi wierzyć, ale byłem też wytrącony z równowagi, zaś żądza Pogromcy Arbuzów i nie u gięta postawa Jake’a sprawiły, iż przeliczając mój majątek po raz czterdziesty siódmy, uznałem, iż wciąż nie mam nawet POŁOWY Z TYCH JEBANYCH SZESNASTU TYSIĘCY!!!

Będąc bardziej małostkowym: miałem osiem tysięcy dwieście jedenaście kapsli. Właściwie to dwieście dziewięć, ponieważ włócząc się nadąsany i rozeźlony niczym pszczoła, która właśnie straciła skrzętnie gromadzony od rana kwiatowy pyłek i żądło, kupiłem sobie na pocieszenie butelkę Nuka Coli.

Kosztowała mnie dwa kapsle.

Minęło sporo czasu nim, doszedłem do względnej równowagi. Ochłap próbował mnie początkowo pocieszać. Na odczepnego zwinąłem z kiści Boba kilka jaszczurek i rzuciłem je psu, żeby się nimi wypchał.

Bob, co wydało mi się jakimś surrealnym absurdem, zareagował agresją. O mały włos, a pozabijalibyśmy się w centralnym punkcie Śródmieścia Hub. Stojący po przeciwnej stronie ulicy oficer w pancerzu z zielonych płytek, już miał ruszyć w naszą stronę, kiedy Bob poszedł po rozum do głowy i machnął na całą sprawę ręką.

Jak Boga kocham, kiedyś zastrzelę tego patałacha. Mogłem go też przycisnąć, aby dał mi całość należnej kwoty za milczenie. Powiedzmy za sto lat milczenia. Może wtedy udałoby mi się uzbierać szesnaście tysięcy pieprzonych kapsli. Mimo to zaniechałem tego unikalnego i niezwykle śmiałego planu. Bob nie należał do osób majętnych. Nie mam wątpliwości, że dwie stówy, co pięć dni, mocno odbijały się echem w jego pustej niczym spustoszony przez szczury wór sakwie.

Nie mając nic lepszego do roboty, ruszyłem w stronę Sokoła Maltańskiego.

Tak za sprawą rozpościerającego nade mną pieczę losu, poznałem Kane’a, który całkiem przypadkiem słyszał o moich harcach w Złomowie. Kane natomiast przedstawił mnie Kafarowi. Zaś Kafar, cóż, Kafar szukał kogoś, kto wykona dla niego dwie małe robótki , warte w sumie siedem patoli.

Siedem pieprzonych patoli! Pogromco Arbuzów, przygotuj się! Jesteś już prawie mój!

82

Kafar był wielkim, gnijącym w piwnicy kartoflem o pysku buldoga, odstających uszach, pomarszczonym – od potężnej batalii jaką prowadził jako nastolatek z trądzikiem – podbródkiem i nosem przypominającym rozdętą od procesów gnilnych bulwę.

Mimo to Kafar ze swojej bazy w piwnicy trząsł całym podziemnym światkiem Hub. Jego wpływy były praktycznie nieograniczone i rozpościerały się na wszelkie aspekty działalności lokalnej ludności.

O ile tylko aspekty te brzęczały jak kapsle po Nuka Coli.

Forsa była dla Kafara najważniejsza. Jak mięso dla buldoga, stanowiła podstawowy element przetrwania i dawała możliwość realizowania własnego widzimisię w świecie spowitym przez atom. Aczkolwiek Blaine przypuszczał, że gdyby Kafar urodził się w jakimkolwiek innym czasie i miejscu na świecie, odnosiłby takie same sukcesy i trząsł wszystkim i wszystkimi wokół.

Wprowadzony pod eskortą ochroniarza rasy uległej buldogom, Kane’a, Blaine został przeszukany i postawiony przed obliczem Kafara, którego niegdyś pomylił z Rzeźnikiem. Pomyłka ta była praktycznie nieznaczna, bowiem Kafar ze swoim osobliwym urokiem wzbudzał dokładnie takie samo wrażenie, jak odziany w karmazynowy fartuch sprawca mordu w mięsnym sklepie z cielęciną.

Zaprawiony pustynnym życiem w świecie zewnętrznym Blaine, skulił się instynktownie i zupełnie mimowolnie, gdy lodowate, pozbawione duszy oczy Kafara łypały na niego niczym otumaniający kobrę flet czarodziejskiego fakira o złych intencjach. Do tego dochodziła cała wataha rozsianych po piwnicy ochroniarzy. Każdy jeden z osobna i każda jedna z osobna (to w odniesieniu do samic), rozsiewał wokół przerażający wdzięk. Zupełnie jak ich przepełniony szemranymi intencjami pan. Wszyscy razem tworzyli jakąś groteskową menażerię i kiedy Kafar w końcu przemówił, pod wpływem jego donośnego, hegemonistycznego głosu, Blaine paradoksalnie poczuł się nieco lepiej.

Tylko dlatego, iż w głębi siebie wiedział, że każde padające z ust buldoga słowo skraca czas dzielący go od ponownego znalezienia się na zewnątrz Maltańskiego Sokoła.

– Kane wspominał mi o tobie. Powiedział, że szukasz pracy – Kafar zamilkł by Blaine miał chwilę na poważne przemyślenie sobie reperkusji płynących z udzielenia dwóch możliwych w tej sytuacji odpowiedzi. – Słyszałem, że to ty załatwiłeś Gizma. Niezła robota. Temu tłustemu skurwielowi od dawna należało się manto.

Blaine skinął głową. Żałował, że Ochłap został na zewnątrz. Być może gdyby pies nie przejadł się jaszczurkami, byłby z niego jakiś pożytek. Jakieś wsparcie i podpora.

– No cóż, zważywszy na pewnego rodzaju unikalne walory, które niewątpliwie posiadasz, to bardzo dobrze się składa. Widzisz, mam małą robotę, którą trzeba by wykonać. Ach, ale zaraz, zaraz! Gdzie moje maniery. Jak masz na imię?

– Blaine.

– Blaine – Kafar przez moment ważył dalszą część swojego wywodu. – To dobre imię. Mocne – przerwał wpatrując się swoimi pustymi oczami głęboko we wnętrze jestestwa Blaina (a przynajmniej ten miał takie wrażenie). Kafar sprawiał wrażenie człowieka, z którym nie warto było obcować nawet za wszystkie kapsle i hydroprocesory świata. – No, ale dobrze. Skoro uprzejmości mamy już z głowy. Może chcesz posłuchać, co to takiego?

Blaine Kelly raz jeszcze skinął głową.

– Człowiek kilku słów, co? Podobna mi się to. Widzisz, Kane – Kafar kiwnął głową posyłając zaczepne spojrzenie swojemu pupilowi – powinieneś brać z niego przykład. Tobie jadaczka się nie zamyka. W kółko tylko beeeeczysz, beeeeczysz jak jakaś pieprzona koza!

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem. Człowiek buldog śmiał się najgłośniej, a kiedy przestał, reszta śmiechów umilkła jak ucięta cienką stalową linką. Naturalnie Kane był jedyną osobą, która w tej sytuacji zachowała milczenie.

– Nakreślę ci zarys sytuacji, Blainie Kelly. Nie dziw się, proszę. Mało kto przybywa do Hub i myszkuje sobie po okolicznych włościach wyciągając przy tym rożne skarby, bez mojej wiedzy. Dobrze wiem, kim jesteś i gdybym nie sprawdził cię na wszelkie możliwe sposoby, wierz mi, nigdy byśmy nie prowadzili tej konwersacji. Niemniej jednak, gdzieś moje maniery. Obiecałem nakreślić sytuację. Jest pewien kupiec… który… jakby to ująć, nie do końca współpracuje z podziemiem, rozumiesz? Nazywa się Daren Wieżowiec i – tutaj Kafar puścił oczko – myślę, że jest ci bardzo dobrze znany. Zważywszy na fakt, że znasz teren i wiesz jakie są zwyczaje jego ochroniarzy, wykonasz dla mnie proste i dobrze płatne zadanie. Pozbędziesz się Darena Wieżowca i jego małżonki oraz wszystkich, absolutnie wszystkich ludzi znajdujących się na terenie jego rezydencji. Czy to jasne?

Spróbowałbyś się nie zgodzić, Blaine. Facet wygląda na takiego, który zająłby się tobą lepiej niż Kostuch w Złomowie. Jak już on i jego wesoła zgraja sadystów skończyłaby, żałowałbyś, że nie wisisz jako szaszłyk w kramie wesołego Boba.

– Facet jest już zimny.

– Dobrze. W takim razie dostaniesz teraz pięćset kapsli. To na początek. Kolejne dwa i pół tysiące spłynie do ciebie, kiedy wykonasz zadanie. Kane odprowadzi cię na zewnątrz i wprowadzi w szczegóły. A teraz żegnaj, mam inne sprawy, którymi muszę się zająć.

Kiedy eskortowany przez Kane’a Blaine opuszczał teren Maltańskiego Sokoła, w głowie kłębiły mu się pierwsze myśli od czasów zmiany jaka zaszła w nim w Krypcie 15. Myśli te poddawały w wątpliwości moralne aspekty jego osobowości. Kradzież naszyjnika rozpieszczonej cipci, to było jedno, ale morderstwo z zimą krwią, to już zupełnie inny kaliber na drodze do życia wiecznego.

Blaine gwizdnął na Ochłapa, a kiedy przejedzony pies niechętnie poderwał się i podążył za swoim panem, obaj włóczyli się przez jakiś czas po mieście. Blaine próbował przetłumaczyć sam sobie, iż jego czyny nie są do cna przesiąknięte złem, a on sam wcale tak bardzo się nie zmienił. Wątpliwości jednak nie opuszczały go, aż do czasu, kiedy mijając sklep Jake’a, zerknął na odłożonego dla niego Pogromcę Arbuzów.

Cokolwiek by się nie wydarzyło, musiał mieć tę spluwę. Poza tym, przekonywał sam siebie, jak już wszystko będzie pozamiatane, pomogę wybawić to miasto od karaczanów takich jak Kafar. Coś mi się wydaje, że moją lśniącą DKS’kę-501 przetestuję w pierwszej kolejności właśnie na nim.

A pomyśleć, Blaine, że Garl wydawał się zły. Przy człowieku buldogu, nie był chyba aż tak zły. Pamiętasz, co pomyślałeś sobie, kiedy ujrzałeś dwie dziewczyny obite niczym dojrzałe śliwki węgierki? Przypomnij sobie, Blaine. Przypomnij sobie…

Jednak Blaine nie miał najmniejszej ochoty przypominać sobie o przyrzeczeniu jakie poczynił dawno, dawno temu, kiedy był jeszcze nieco innym i zdecydowanie bardziej naiwnym człowiekiem. Bał się, że gdyby tylko przyznał się sam przed sobą, że dawno już je złamał, byłby zgubiony.

A przecież, Blaine Kelly dźwigał na barkach bardzo ważne zadanie. Los Krypty 13 zależał od niego. Nie mógł sobie pozwolić na słabości.

Po prostu nie mógł.

83

Mój Boże, to była rzeźnia! Poszedłem tam… poszedłem na Wzgórza i skryłem się za polem maskującym urządzenia firmy RobCo. Jak gdyby to małe gówno mogło wymazać moje winy, tak j ak wymazało obraz mojej osoby ze świata.

Zabiłem wszystkich ochroniarzy. Czterech mężczyzn i jedną kobietę. Pod osłoną nocy ciąłem ich nożem jakby byli cienkimi kartkami wyrwanego z bloku papieru. Ich krew spływała chodnikiem, a kiedy zakradłem się do środka, do rezydencji Pana Wieżowca, zastałem gospodarzy w dwuosobowym małżeńskim łożu. Wbiłem ostrze przerdzewiałego noża prosto w krtań Darena. Kiedy umierał, niczym nienasycony wampir spijał swoją własną krew. Wyzionął ostatni oddech, a ja zająłem się jego niebrzydką żonką. Położyłem poduszkę zakrywając jej twarz, nos i usta, a potem trzymałem przyciśniętą obejmując jednocześnie w kurczowym uścisku jej szyję. Głupia, pierdolona pizda zdołała jakimś cudem strącić dłoń z poduszką i na mój widok (maskujące urządzenie RobCo musiało się w międzyczasie rozładować, a ja pod osłoną ciemności i żądzy krwi, zupełnie nie zauważyłem, iż raz jeszcze stałem się widzialny) krzyknęła niczym dwugłowy bramin, rżnięty piłą spalinową.

Walnąłem ją kilkukrotnie w twarz, aż jej mały, śliczny nosek zaczął przypominać miazgę, rozsadzoną od wnętrza wetkniętymi skrzętnie i głęboko w obie dziurki petardami.

Mimo to pizda kwiczała nadal. Wyciągnąłem nóż z krtani Pana Wieżowca i pozwoliłem jej posmakować nieco krwi małżonka. Po sześćdziesiątym siódmym pchnięciu w cyce, jej klatka piersiowa zaczęła przypominać świeżo zaoraną rabatkę z rododendronami, a ja straciłem rachubę…

Muszę przyznać, że kiedy wróciłem do Śródmieścia, czułem się zadziwiająco dobrze. Chociaż nie, właściwie to byłem lekko zdenerwowany. Odpiąłem pasek z urządzeniem firmy RobCo i wypierdoliłem je na stertę śmieci. Naprawdę liczyłem, że posłuży mi dłużej, ale małe gówno chodziło najwyraźniej na chińskich akumulatorach.

Rano, rozpoczynając trzeci dzień w Hub, spotkałem się z Kane’m. Wieści o moich nocnych rozbojach rozniosły się szerokim echem po całym mieście. Kafar, naturalnie, był wniebowzięty. Zainkasowałem dwa i pół tysiąca pieprzonych kapsli, ale to nie wszystko! Okazało się, że robota przy Wieżowcu to tylko mały, niewinny teścik, któremu poddał mnie człowiek buldog. Prawdziwy finał miał się dopiero zacząć.

Wizja czterech tysięcy kapsli odbijała się w moich czarnych oczach niczym docierające do nich światło świata zewnętrznego.

Pełen szczęścia, kupiłem – TAK, KUPIŁEM! – Ochłapowi sześć jaszczurek. Sam zjadłem jedną. Smakowała wyśmienicie. Była słodka, zupełnie jak wizja rozpościerającej się nade mną przyszłości.

W tym wszystkim nie mogłem wyjść z podziwu, z jaką łatwością udało mi się przejść do porządku dziennego po wszystkim, czego się dopuściłem.

Ale z drugiej strony, nie dajmy się zwariować. Z całą pewnością nie byłem najgorszym facetem w post-apokaliptycznym uniwersum. W każdej chwili wydarzały się rzeczy po milion razy gorsze niż jakieś drobne, niewinne grzeszki Blaina Kelly.

Poza tym, miałem pieprzonego Nadzorcę na karku. Wraz z nim dręczył mnie lodowaty dreszcz rychłego widma zagłady Krypty. Wszystko, absolutnie wszystko, co robiłem, miało na celu uratowanie moich przyjaciół.

Prawda?

84

Jak na ironię Dzieci Katedry ulokowały się w starym, acz dobrze zachowanym budynku kościoła. Wydaje mi się, że nie warto wspominać, iż budynek ten był przedwojenny. Bardzo niewiele nowych konstrukcji wzniesiono od chwili, kiedy na świat spadł kwaśny deszcz i pył przypominający do złudzenia śnieg. Podobno podczas dawnych testów broni jądrowej, w zamierzchłych czasach, kiedy to na licznych wysepkach Oceanu Indyjskiego detonowano jedną głowicę za drugą, latorośle okolicznych mieszkańców zjadały ten pył myśląc, iż jest to właśnie nic innego, jak tylko śnieg.

Naturalnie wszystkie dzieci zamieszkujące wysepki Oceanu Indyjskiego nigdy nie widziały śniegu. Mogły natomiast słyszeć legendy przekazywane przez swoich rodziców, szamanów czy wioskowych gawędziarzy bądź żołnierzy i marynarzy wywodzących się z „najczystszej” rasy kaukaskiej.

Dlatego gdy kilkaset kilometrów od ich tropikalnego raju, łupnęła termojądrowa głowica o sile czterdziestu megaton, niedługo potem nadeszła istna śnieżyca. Małe, niewinne dzieci o oliwkowej skórze i czarnych, nieco skośnych oczętach łapały spadające na ich dłonie płatki i w ogólnej atmosferze swawoli i szczęścia, pochłaniały niczym odkurzacze paproszki.

Niewiele trzeba było czekać, nim całe plemiona wyzdychały w męczarniach z powodu choroby popromiennej. Podobno dzieci, które najadły się najwięcej płatków śniegu, wymiotowały własnymi przełykami i żołądkami srając przy tym płynnymi fragmentami jelita grubego.

Dzieci Katedry próbowały wyjść na przekór wszelkiemu złu spowijającemu świat. Blaine Kelly nie zagłębiał się zanadto w towarzyszące im ideały filozoficzne, tudzież głębię religijnych dogmatów. Uznał tylko, iż jak na ironię, odziane w purpurę Dzieci zajęły budynek będący niegdyś kościołem wyznania rzymsko-katolickiego.

Co samo w sobie nie wróżyło za dobrze.

Była to typowa budowla z czasów kolonialnych, wykonana z kamienia w formie pękatego prostokąta ze spiczastym, pokrytym gontem dachem i wieżyczką dzwonnicą przypominającą górującego nad innymi domami grzyba truciciela, z którego co niedzielę w południe rozbrzmiewał dojmujący dźwięk miedzianego dzwonu.

Oczywiście dzwon dawno już został przetopiony na łuski do pocisków. Południowa ściana kwadratowej wieży zniknęła za sprawą brutalnego wtargnięcia odłamków spadających niegdyś licznie na Hub bomb, zaś dach gdzieniegdzie – jak gdyby dla równowagi – pokrywała tłusta, świecąca warstwa gumowatej smoły.

Zniknęły również wszelkie symbole chrześcijańskie, a na ich miejscu pojawiły się żółto-czarne znaki informujące o radioaktywności. Blaine uznał, iż do złudzenia przypominają wiszące na czerwonych, smukłych arrasach niczym nazistowski symbol szczęścia i dobrobytu swastyki.

Cały trzydziesty dziewiąty dzień swojego pobytu w świecie zewnętrznym, Blaine spędził obserwując kościół. Obszedł go od strony południowej, wschodniej, północnej i zachodniej, a potem raz jeszcze w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara i dla pewności proces ten powtórzył jeszcze piętnastokrotnie.

Potem odważył się zajrzeć do środka. Wnętrze było niewielkie, z główną salą służącą indoktrynacji umysłów licznych w Hub prostaczków. Rzędy drewnianych, zaniedbanych ław stały równolegle do niewielkiego podwyższenia, gdzie mieściła się opatrzona symbolem promieniowania mównica. Blaine zauważył, iż przy jednoskrzydłowych, niewielkich drzwiach wejściowych czatuje odziany w skórę z jaszczurki mężczyzna.

Najpewniej był to akolita-ochroniarz. Zdawał się znudzony i lekko senny, lecz posyłający mu ukradkowe spojrzenia Kelly uznał, iż jest to tylko teatralna zmyła. Facet dość czujnie taksował otoczenie i niewątpliwie obecność Blaina zaalarmowała go każąc mu zogniskować wszelkie swoje zmysły właśnie na nim.

No bo przecież poza Blainem i przeglądającym kartki z wystąpieniem facetem w kitlu, w pomieszczeniu nie było nikogo. Absolutnie nikogo wartego uwagi.

Dobra, nie do końca była to prawda. Na podłodze, miedzy kilkoma rzędami drewnianych ław o ustawionych pod kątem dziewięćdziesięciu stopni oparciach, leżało dwóch wieśniaków. Jeden spał głośno chrapiąc. Drugi natomiast buczał coś pod nosem, zaś z kącika ust ciekła mu stróżka żółtej śliny.

Wyglądali na pijanych, bądź odurzonych, bądź jedno i drugie. Blaine za równie prawdopodobne uznał, iż ktoś wypalił im mózgi kwaśnym atomem i przekształcając w bezmyślne zombie wcielił w szeregi krzewicieli nowej, podejrzanej wiary.

Był jeszcze twardy, odziany w metalowy pancerz ochroniarz. Twarz miał wredną, a oczy bezwzględne. Na spoconej głowie świeciła łysina.

Po zdających się trwać w nieskończoność oględzinach, Blaine cieszył się w głębi siebie, iż Kafar zlecił mu zadanie zabicia Jain. Jain była Najwyższą Kapłanką Dzieci Katedry i – jak to określił człowiek buldog – niebywałą wręcz SUKĄ zasługującą na śmierć.

Blaine nie miał sposobności z nią porozmawiać. Próbował ubłagać, przekonać, przekupić (na zastraszenie się nie odważył) strażnika w metalowym pancerzu, który pilnując drzwi po przeciwległej ścianie od tej z drzwiami wejściowymi, bez cienia wątpliwości zagradzał pospólstwu dostęp do zawiadującej sprawami kościoła kobiety-suki.

Udając, że modli się w jednym z drewnianych siedzisk – na tyle daleko od poniewierających się na podłodze kmiotów, by ich zapach nie przyprawiał go o nagłe spotkanie z torsjami – siedział i obserwował odzianego w blaszaną zbroję wykidajłę.

Przez długi, długi, naprawdę kurewsko długi czas, nic się nie działo.

Kiedy Blaine miał już powstać, obrócić się na pięcie i odejść zrezygnowany – czując w kieszeni ciężar tysiąca kapsli, które jako przedpłatę za wykonanie zadania wręczył my Kane – coś się jednak wydarzyło.

Drzwi prowadzące do zakrystii kobiety kapłana zaskrzypiały w swoich nieoliwionych od lat zawiasach i ze środka wyłonił się mały, krępy facecik z wąsikiem, pucołowatą buźką, okularkach w miedzianej oprawce i fryzują, która wyglądała jakby ktoś namaścił mu czubek głowy napromieniowaną wodą święconą, przez co wszelkie cebulki lśniących i puszystych niegdyś włosów wyparowały pozostawiając po sobie tylko łysy, gładki ugór.

Facecik przemknął pospiesznie do pomieszczeni znajdującego się za zakrystią. Blaine obserwował jak swoją tłuściutką i krótką dłonią wkładał kluczyk do zamka. Przez moment mocowali się niczym stary, sprośny dziadyga z młodą, trzynastoletnią dziewicą i kiedy zamek zaszczęknął ogłaszając, iż sezam się otworzył, mały, pucołowaty facecik wślizgnął się do środka i po chwili wyszedł mknąc raz jeszcze w stronę zakrystii.

U jego biodra podrygiwała skórzana torba. Z torby zaś wystawały plastikowe, zafoliowane strzykawki i stetoskop.

Blaine uznał, iż jest to bardzo dobry znak. Dziękując w myśli jakiemukolwiek z bogów otaczających troską gorliwie modlących się w kościele Dzieci Katedry, udał się na zewnątrz i korzystając z mocy swojego funduszu inwestycyjnego, zasięgnął języka u stróżującego na zewnątrz czarnego funkcjonariusza policji Hub.

85

Ku mojemu odurzającemu wręcz zadowoleniu, okazało się, iż funkcjonariusze policji w mieście Hub kierują się o wiele większym oportunizmem niż ich koledzy pilnujący wnętrza Kościoła Dzieci Katedry. Kilkadziesiąt pobrzękujących z rączki do rączki kapsli załatwiło sprawę i po kilku minutach wiedziałem, że Najwyższa Kapłanka Jain, zbliżająca się do menopauzy, zjadliwa suka, swoją niestrudzoną, harpiowatą postawą zapracowała sobie na słabowite serce. Jej jedyna pompeczka lubiła sobie od czasu do czasu zastrajkować, bijąc z coraz mniejszą regularnością, a kiedy miało to miejsce, wierząca w sprawiedliwość i rajskie wizje życia pozagrobowego, wpadała w panikę przemieszaną z nagłym atakiem furii.

Nie miała bynajmniej zamiaru pospieszać swego wniebowstąpienia.

Doktor Bombach – bo takie egzotyczne imię nosił niewielki, korpulentny kurdupelek za stetoskopem i zbawczą mocą strzykawek – pędził wtedy po znajdującą się w magazynie Kościoła torbę lekarską i z siłą nadciągającego tajfunu zgarniał igiełki, strzykaweczki i ampułki z żółta, przypominającą olej z wątroby błękitka, adrenaliną.

Muszę przyznać, iż opatrzność faktycznie prowadziła mnie jak mama trzymająca za rękę swoje jedyne dziecko. Nie potrzebowałem niczego więcej. Tej nocy, nocy zwiastującej nadejście czterdziestego dnia w świecie zewnętrznym, czterech tysięcy kapsli po Nuka-Coli i legendarnego Pogromcy Arbuzów, zakradłem się do magazynu Kościoła Dzieci Katedry i opróżniając wszystkie ampułki z adrenaliną, wlałem do nich pełen gąsior zbieranych skrzętnie przez cały dzień szczyn.

Szczyny pochodziły od rożnych altruistów z miasta Hub. Nie omieszkałem odwiedzić Kane’a i opowiedzieć mu, jak zamierzam wyeliminować Jain. Śmiał się do rozpuku, a kiedy Kafar usłyszał o moim lisim sprycie, pierwszy obdarował mnie kilkoma ze swoich złocistych kropelek.

Potem – przepełniony chciwością i bezwzględnością – wykorzystałem po moc Boba, Harolda (ten trochę świecił), Wujka Slappy ’ego i znacznej rzeszy zachlanych, zarzyganych , zasranych i zaćpanych lumpów ze Slumsów .

Nocą mój gąsior był pełny. Muszę przyznać, iż wymierzyłem idealnie, ponieważ napełniając ostatnią ampułkę po adrenalinie , kropelki złotego płynu przestały płynąć z e służącego mi wiernie naczy nia. Schowałem je do plecaka, z winąłem jedną z purpurowych szat, habitów – nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać – i pełen wewnętrznej radości oddaliłem się nieco od kościoła, pochwyciłem ciężki, pochodzący z gruzów, fragment cementu z żelaznym zbrojeniem i z szyderczym uśmiechem na twarzy cisnąłem go w jedno z okien należącego do Jain pokoju.

Przy odrobinie szczęścia, w przeciągu kilkudziesięciu najbliższych sekund, Jain zejdzie z tego świata. Wszystko było jednak w rękach Boga. Nie prowokując go dalej, udałem się do mojego pokoju w Śródmieściu.

86

Gdy tylko Blaine pojawił się w Sokole Maltańskim, Kane’owi błysnęły oczy. Szerokim, zamaszystym gestem uchylił prowadzące do piwnicy drzwi i razem udali się na spotkanie z Kafarem.

Kafar naturalnie tryskał energią niczym świeżo uruchomiona fontanna strumieniem wody. Klepał Blaina po plecach, opowiadał sprośne żarty i praktycznie przez cały czas wykrzywiał usta w przypominającym banana uśmiechu.

Wyglądał na szczęśliwego faceta. Musiał naprawdę nienawidzić tej suki. Kiedy dzisiejszego ranka doszły go wieści, iż Dzieci Katedry pogrążyły się w żałobie, o mały włos, a dołączyłby do Najwyżej Kapłanki za sprawą wyrzutu pozytywnych hormonów do mózgu.

Blaine również był szczęśliwy. Cztery tysiące kapsli zasiliło jego Arbuzowy fundusz. Wciąż brakowało mu około dziewięciuset kapsli, ale nie przejmował się tym. Kupił Ochłapowi jaszczurkę i z wsadzonymi w kieszenie skórzanych spodni rękami, udał się na posterunek policji Hub.

Szeryf Greene przyjął go niezwykle otwarcie i z uwagą wysłuchał wszystkiego, co denuncjatorska natura Blaina miała mu do oznajmienia.

87

Pamiętając wydarzenia z nalotu na kasyno Gizma w Złomowie, uznałem, iż nie mam najmniejszej ochoty ryzykować moje kupra (i kupra moje psa) w kolejnym rajdzie na kolejną jaskinię kolejnego ze złych, naprawdę złych ludzi pustkowi. Poza tym, jakkolwiek miłym człowiekiem nie okazał się Szeryf Greene, nie łączyła mnie z nim żadna, absolutnie żadna więź i doprawdy nie wiem, co musiałoby się zdarzyć, abym zyskał wobec niego pokłady sympatii, którymi darzyłem Killiana Darkwatera.

Nie miałem jednak oporów przed przyjęciem trzystu kapsli za złożenie zeznań i potencjalne pogrążenie Kafara w legislacyjnym bagnie procedur policji miasta Hub. Kiedy formalnościom stało się zadość, Greene zaproponował bym poszedł z nimi i rozpierdolił kutasa w drobny mak, ale ja miałem inne plany. Zamierzałem grzecznie przeczekać na posterunku; poświęcić nieco czasu mojemu Ochłapkowi i porozmyślać o Pogromcy Arbuzów.

Szeryf coś tam kwękał, ale ostatecznie powiedział: „to twój wybór”. Obiecał jednak tysiąc kapsli, ale tylko, jeśli uda im się dorwać Kafara i dostarczyć go przewożącemu zwłoki przez Styks Charonowi.

Niestety okazało się, że Szeryf Greene nie dotrwał do końca. Kane zasunął mu z Remingtona prosto w najbardziej witalny element ciała każdego człowieka; w głowę. Osobowość, historia, wspomnienia, marzenia i wszystko, co składało się na osobę Szeryfa Greena, rozbryzgnęło się po kamiennych ścianach mrocznej piwnicy Kafara.

Jednak jak to zazwyczaj bywa, po licjanci w obliczu śmierci jednego ze swoich, ma ją bardzo demokratyczne wyobrażenie sprawiedliwości.

Są też z reguły bardzo zgodni.

Kafar, Kane i cała reszta podziemnego tałatajstwa Hub została zawinięta w czar ne wory i wywieziona na pustynię . Pomimo, iż Greene nie był w stanie wywiązać się z naszej części umowy, jego zastępca: oficer Kenny, stanął dzielnie na wysokości zadania.

Mając całą kwotę, szesnaście tysięcy unurzanych we krwi kapsli, udałem się do Jake’a i kupiłem wymarzony karabin snajperski DKS-501. W prezencie otrzymałem pięćset naboi .

Czułem, że żyję.

88

Po zdobyciu upragnionego „Pogromcy Arbuzów”, Blaine Kelly dał sobie jeszcze dwa dodatkowe dni na zmitrężenie w największej post-apokaliptycznej metropolii świata. Pomyszkował trochę po Śródmieściu. Niepotrzebny sprzęt, między innymi MP9-tkę, Remingtona od Killiana, kilka Stimpaków i inne drobiazgi zamienił na gotówkę w należącym do Beth sklepie „Spluwy”. Za wykonanie zadania dla Butcha Harrisa otrzymał całkiem przyzwoitą zniżkę na amunicję do DKS-501, przez co zakupy były jeszcze przyjemniejsze. Zajrzał również do prowadzonego przez niewielkiego karła o komicznie pociągłej twarzy sklepiku o wdzięcznej i ujmującej nazwie: „Mydło i Powidło”. Nie znalazł tam jednak nic ciekawego i gdyby nie wciśnięcie Mitch’owi (właścicielowi) niezdatnego do użytku urządzenia firmy RobCo, uznałby wizytę w sklepie za zupełnie daremną.

Półtora tysiąca – brzdąkających wesoło jeden o drugi – kapsli w sakiewce bynajmniej nie wypełniało go uczuciem daremności. Chociaż, gdyby spojrzeć na ten szmal z perspektywy czasu jaki ostał się w jego jukach, niewątpliwie byłby to czas krótki niczym stosunek seksualny afrykańskiego lwa z lwicą. Tuż obok bowiem mieścił się sklepik pani Stapleton.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю