Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 36 страниц)
41
Ochłap przez pół nocy puszczał porywiste wiatry, których zapach poderwałby umarłego z grobu. Na skutek gęstniejącego w pokoju sztynku, Blaine i Lenore byli nad ranem zmuszeni wyprosić psa na korytarz. Odurzony, starając się przewietrzyć pomieszczenie otwartymi na oścież oknami, dopiero gdy słońce poczęło z wolna i nieśmiało wyłaniać się zza wschodniego horyzontu planety, Blaine zmrużył oko.
Nazajutrz, to znaczy około godziny jedenastej przed południem, ciemne chmury spowijające od kilkunastu dni Złomowo poczęły ustępować z wolna pękatym, maślanym Cumulonimbusom. Jasność zapanowała nad światem, lecz daleko jeszcze było jej do dni, kiedy Blaine przemierzał pustynię na odcinku od Krypty 13 do Krypty 15 i zastanawiał się, czy dostał udaru raz, trzy czy tysiąc razy.
Wychodząc z Noclegowni zamienił kilka słów z Marcelles. Dziewczyna zdawała się podekscytowana i nieustannie posyłała Blainowi pełne podziwu i uwielbienia spojrzenia. Nie było wątpliwości, że kiedy on spał, całe Złomowo mówiło o wydarzeniach poprzedniej nocy. Dźwięk pobrzękujących w mieszku kapsli przypominało mu, że nie był to tylko płonny sen, lecz twarda rzeczywistość.
(Chociaż równie dobrze te pełne uwielbienia spojrzenia mogły wynikać z rozmowy z opuszczającą jedynkę przed świtem Lenore. Kumplujące się baby, jak to baby, zdążyły zapewne pięciokrotnie przekazać sobie pikantne szczegóły z nocnych harców, zapasów i tego, czym Blaine zasłynął do tej pory w Złomowie).
Twarda rzeczywistość dawała jednak znać o sobie również za pośrednictwem zjawisk, które z perspektywy Blaina wcale nie były takie przyjemne jak pobrzękujący dźwięk zainkasowanej forsy.
Ochłap okazał się zdrajcą. Stojąc w drzwiach prowadzących na zewnątrz, Blaine gwizdał na niego trzy razy, ale pies uznał, że tego dnia zostanie w Noclegowni. Marcelles rozłożyła bezradnie ręce posyłając Blainowi nieco sardoniczny uśmieszek. Chłopak obiecał sobie, że jeżeli najbliższej nocy chociażby wyda mu się, że ktoś celowo zanieczyszcza powietrze, wyrzuci Ochłapa za okno i każe mu warować na zewnątrz.
A zważywszy na wydarzenia mające nastąpić dnia dzisiejszego i niedobór snu z ostatniej nocy, Blaine zamierzał spać jak kamień przynajmniej do osiągnięcia przez słońce zenitu.
Szybko jednak zapomniał o powyższych drobnostkach. Jak do tej pory plan uporządkowania ciążących nad Złomowem spraw okazywał się być niemalże perfekcyjny. Jasne, kiedy Ochłap poprukiwał rozkosznie wydzielając do atmosfery jedyne materialne resztki pragnącego pozbawić Sinthię życia najeźdźcy, Blaine miał mnóstwo czasu by przemyśleć sobie to i owo. Trochę ciążył nad nim los Neala. Gorzej jednak było z Bogu winnym Ismarckiem, którego oczy pechowo ujrzały coś, co zapewniło mu błyskawiczny bilet w jedną stronę do świata, do którego żaden z nas się nie śpieszy.
Chociaż to wszystko nie wyglądało aż tak tragicznie. Powodem, dla którego Blaine nie mógł w nocy spać – tuż obok bezceremonialnych grzmotów Ochłapa – był oczywiście fakt, że coraz częściej zdarzało mu się powodować sytuacje, w których ktoś musiał zginąć, a on skwapliwie i z dojmującym uczuciem spełnienia pociągał za spust częstując szczodrze ołowiem.
Przypuszczał, że taka była po prostu jego natura, skrzętnie deprawowana przez wywrócony do góry nogami, przewartościowany świat zewnętrzny. Wszystko zaczęło się chyba od Iana, chociaż po głębszym namyśle Blaine przyznał sam przed sobą, że problem po raz pierwszy zaistniał w Krypcie 15, kiedy po zabiciu kretoszczura śmiał się i zwijał w niepohamowanych spazmach zdając się popadać w obłęd coraz dalej i dalej.
Zupełnie jak Marcowy Zając i Zwariowany Kapelusznik w Alicji w krainie czarów, Lewisa Carrolla.
Raz jeszcze przyszło mu na myśl, że Nadzorca Jacoren musiał dokonać bardzo skrzętnej selekcji spośród potencjalnych kandydatów do opuszczenia Krypty. Zląkł się, że jego mordercze, socjopatyczne instynkty były zagrożeniem dla stabilności mieszkańców wyściełanego betonem wnętrza jednej z masywnych gór Coast Ranges.
Nieco chłodniejszy powiew wiatru wyrwał go z zamyślenia. Jarzący się nasuwającą skojarzenia z burdelem czerwienią neon o dużych, ostrych literach układających się w imię „GIZMO” migał w nieco stłumionym przez Cumulonimbusy świetle dnia.
Blaine przełknął ślinę, skrzywił się i ruszył do środka. Czas najwyższy pozamiatać do końca.
42
Wnętrze kasyna wypełniał zaduch, smród spoconych po pracy w polu ciał, gwar i zdająca się nie mieć końca kakofoniczna fala dźwięków składających się z szeleszczących kart, słów wypowiadanych przez krupierów, okrzyków radości (z rzadka) i znacznie częściej krzyków gniewu, skowytów załamania i uderzeń zwiniętymi w pięści dłońmi o blat stołów do gry, odgłos kręcących się ruletek i pomykających w ich wnętrzu kuleczek, rzucanych tu i tam kości, brzdąkających automatów, jednorękich bandytów i wszechobecnych, wydających radosne i miłe dla ucha metaliczne szczęknięcia kapselków.
Blaine chodził pomiędzy stołami i maszynami spoglądając na to wszystko z bezbrzeżną i na swój sposób niezdrową fascynacją malującą się na jego ogorzałej od słońca i pustynnego wiatru twarz. Raz po raz docierały do niego wulgarne przekleństwa, śmiechy, zimne, rzeczowe słowa nadzorujących gry pracowników kasyna i ukradkowe, acz czujne i świdrujące go do cna, próbujące rozgryźć, spojrzenia ochroniarzy Gizma.
Kasyno składało się z trzech pomieszczeń dostępnych dla wszystkich. Pierwsza, frontowa i niewielka sień oddzielała właściwą przestrzeń do uprawiania hazardu od świata zewnętrznego. Na dzień dobry, dwóch odzianych w metalowe zbroje w stylu Garla ochroniarzy-bandytów witało wchodzącego otaksowując go czujnym spojrzeniem i przypominając, że lepiej by było, gdyby broń – jakakolwiek, łącznie z pięściami – pozostała tam, gdzie niepotrzebnie nie przysporzy nikomu dodatkowych kłopotów. To mówiąc hardzi chłopcy poklepywali swoje MP9-tki zawieszone w ulokowanych na skórzanych pasach kaburach.
Bardzo podobnych do tej, którą miał przy sobie Blaine.
Kiedy już odwaga, bądź nałóg niosący potencjalnie nieograniczone perspektywy w sferze pomnażania własnej fortuny, zanosił człowieka na uginających się z podniecenia nogach dalej, właściwe kasyno uchylało przed nim swe demoniczne rozkosze.
Oczywiście Blaine po pierwszej fali fascynacji i wchłonięciu odpowiedniej dawki utrzymującej się we wnętrzu specyficznej atmosfery podniecenia i nadziei, stracił całkowicie zainteresowanie bazującymi na szczęściu rozrywkami i zaczął analizować strukturę budynku pod kątem zmasowanego taktycznego uderzenia żądnych dobrania się Gizmowi do dupy strażników Złomowa.
Perspektywa nie wyglądała za dobrze. Sień była wąska i stanowiła obudowaną trzema ścianami część pierwszego pomieszczenia do gier. Po bokach dużego pokoju znajdowały się okna, z których ufortyfikowani w środku ludzie mogliby prowadzić regularny ostrzał wszystkich, próbujących dostać się do środka. Zaś ci znajdujący się w sieni mieliby problem by dokonać szturmu do wnętrza. W ten sposób dochodziło do dość patowej sytuacji, kiedy obie strony strzelałyby do siebie jak na froncie I Wojny Światowej nie zyskując praktycznie najmniejszego skrawka terenu, ani go nie tracąc.
Naturalnie straty w atakujących byłyby niewspółmierne do tych poniesionych przez broniących się.
Dalej znajdowała się druga sala, we wnętrzu której stały trzy stoły. Jeden do kości i dwa do kart. Kilka automatów zwanych jednorękimi bandytami, jakieś krzesła, fotele, stołki, stoły i ławy. Niewprawiony obserwator uznałby zapewne, że są to zwyczajne elementy wystroju. Blaine jednak przyjrzał im się z bliska i przekonał się, że drewniane blaty są od wnętrza wyłożone grubą warstwą blachy. Nic tutaj nie było przypadkowe i nawet gdyby strażnikom jakimś cudem udało się wtargnąć do pierwszego pomieszczenia, zepchnąć chłopaków Gizma do drugiego, to ci mogli umocnić się tak, że nawet granaty na niewiele by się tu zdały.
Trzeci obszar, ten, gdzie najpewniej urzędował sam Gizmo, znajdował się za jedynymi zamkniętymi w tym przybytku uciech doczesnych drzwiami. Dwóch odzianych w zielonkawe jaszczurcze skóry strażników czatowało na zewnątrz nudząc się wyraźnie, lecz nie na tyle by swoje przepite twarze ćwierćinteligentów wyzuć z wrednego i groźnego wyrazu. Blaine uznał, że jego obecność i wnikliwa analiza strategicznych aspektów kasyna może wydać się podejrzana. Niepozornie, jak gdyby nigdy nic zwrócił się do jednej ze stojących przy ruletce krupierek i wypytał ją o opcje zakładu. Na koniec oświadczył, że nie ma ze sobą za wiele gotówki i musi wrócić po resztę do domu. Potem chętnie wpadnie i przepuści kilka kapsli.
Kobieta krupier przyjęła jego kłamstewka z pełnym powątpienia uśmiechem. Najpewniej w mieście takim jak Złomowo każdego dnia słyszała dziesiątki wykrętów i próśb, byle tylko przymknąć oko na aktualne braki szmalu pośród lokalnej ludności farmerów.
Wychodząc z powrotem na zewnątrz Blaine tchnięty jak za sprawą uderzającego niespodziewanie i znikąd pioruna obszedł kasyno dookoła. Starał się odwzorować rozmiar i długości pomieszczeń z zewnętrznymi metalowymi ścianami. Jeżeli nie pomylił się w obliczeniach, to wynikałoby, że najkrótsza ściana umiejscowiona od strony północnej, to ta oddzielająca prywatne kwatery Gizma od reszty miasta. Dwa oszklone okna, zakryte kratownicami z drewnianych okiennic umożliwiały dyskretne, niepostrzeżone zapuszczenie żurawia.
Pierwszy pokój to niewątpliwie sypialnia. Duże, naprawdę duże i wyglądające na mocno zapadnięte łóżko. Regał, półki i jakiś metalowy kufer, który do złudzenia przypominał te znajdujące się w magazynach Krypty 13.
Być może nawet wyglądał tak samo, a to mogło oznaczać, iż Gizmo trzyma w nim swoje małe skarby.
Zbliżając się na paluszkach, cicho niczym lis o puchatej kicie podchodzący pełen kur kurnik, Blaine zerknął przez drugie okno łypiąc tylko jednym okiem.
Błyskawicznie schował się kładąc rękę na dudniącym we wnętrzu klatki piersiowej sercu. Zupełnie jakby miało mu to w jakikolwiek sposób pomóc, albo jakby wydawany przez jego pikawę dźwięk mógł dotrzeć do uszu tej tłustej góry mięcha i cholesterolu siedzącej na wysokim, wyściełanym aksamitnymi okuciami krześle – najpewniej z dębowego drewna.
Gabinet Gizma znajdował się w północno zachodniej części budynku mieszczącego w swoim wnętrzu kasyno. Pomieszczenia tej północno-zachodniej części były jednocześnie styczne ze ścianami zewnętrznymi i stanowiły kres należącego do Gizma terytorium.
Jak na ironię, sam tłusty skurwiel ulokował się w najdalszym rogu najdalszego zakątku, tuż obok zasnutego drewnianą, perforowaną okiennicą okna. Blaine czuł zza ściany jego obecność. Czuł jak człowiek Jabba oddycha dysząc, sapiąc i świszcząc donośnie. Zdawało się, że pochrapywał zapadnięty w swoim fotelu jak wrośnięty w tron despotyczny władca.
Blaine zebrał się na odwagę i raz jeszcze zerknął do środka. Gizmo faktycznie spał, ale w pomieszczeniu był ktoś jeszcze. Czarny, wysoki i wyglądający na zadbanego i wysportowanego facet w metalowym pancerzu z trzema spiczastymi kolcami wystrzeliwującymi z lewego naramiennika. Siedział czytając magazyn o bordowej okładce z czarnym, wyglądającym na zalotnego, kotem.
Albo kocicą.
Blaine ukucnął za ścianą. Odległość oddzielająca go od Gizma wynosiła nie więcej niż pół stopy. Te pół stopy przy uchylonym okienku, które musiało chyba chłodzić wiecznie przegrzanego tłuściocha, to wszystko, czego potrzebował.
Wyciągnął wręczony mu przez Killiana dyktafon. Jeżeli stojąc za zewnątrz wyraźnie słyszał niezbyt donośne pochrapywanie Gizma, to istniała duża szansa, że kiedy tłuścioch zacznie gadać, kręcąca się i rejestrująca wszystkie dźwięki szpula nagra to, co niezbędne by raz na zawsze przyskrzynić jego dupsko i wykopać ze Złomowa.
Ale Blaine, co jeżeli ochroniarze zrobią obchód i znajdą podsłucha akurat w chwili, kiedy ty będziesz w środku? Załatwią cię i nikt już nie będzie miał wątpliwości, że odwiedzający Złomowo wędrowcy dziwnym zbiegiem okoliczności wspinają się na dach kasyna i sami z siebie spadają z niego łamiąc sobie karki.
Blaine zaczął się rozglądać za czymś, co mogłoby mu pomóc zakamuflować dyktafon. Co prawda nie widział by kiedykolwiek ktokolwiek kręcił się od tej strony kasyna. Niewiele tu już było, a chłopaki Gizma wyglądali na tak leniwych i tak pewnych siebie, że dawno już zaprzestali patrolowania okolicy skupiając się tylko na wnętrzu kasyna.
Jeżeli w ogóle kiedykolwiek to robili.
Blaine poukładał jakieś rozrzucone nieopodal szmaty, kępy suchej trawy i kilka kamyków wokół wkopanego delikatnie w ziemię urządzenia. Nie było widoczne i przy odrobinie szczęścia wszystko powinno się udać.
Raz jeszcze ruszył do kasyna.
43
Okazało się, że za brzęczący radośnie mieszek z kapslami po Nuka-Coli, można było nabyć w kasynie praktycznie wszystko. Kobieta krupier widząc zmierzającego w jej kierunku Blaine uśmiechnęła się zawieszając na chwilę wzrok na pokaźnym woreczku. Jednak Blaine wyminął ją nie zaszczycając nawet ukradkowym spojrzeniem. Jego wzrok był utkwiony na jednym z ochroniarzy warujących pod prowadzącymi do gabinetu Gizma drzwiami.
Kategoryczne „nie” w suplice o prywatną rozmowę z właścicielem padło jeden raz i chyba tylko dla zachowania formalnych pozorów. Większy – wyglądający na bardziej rozgarniętego, dominującego i władczego po tej stronie drzwi – strażnik otaksował Blaina z góry do dołu, a kiedy dotarł do trzymanego w prawej dłoni brzęczydełka, uśmiechnął się soczyście przy jednoczesnym pomniejszeniu źrenic swoich błękitnych oczu.
Przekraczając próg prywatnych kwater Gizma, Blaine był lżejszy o czterysta kapsli zarobionych na wymłóceniu najgroźniejszego gangu nastolatków w Złomowie. Mimo to czuł, że jak tylko złowi siedzącą na swoim dębowym tronie złotą rybkę, inwestycja zwróci mu się z nawiązką.
Gizmo był człowiekiem chorobliwie otyłym. Przypominał toporną górę obleczonej pulchną skórą galarety o konsystencji tłuszczu, która z każdym świszczących gdzieś w głębi oskrzeli oddechem poruszała się w absolutnie każdym możliwym kierunku. Jedynym nieruchomym obiektem składającym się na całość pochodzącego z Gwiezdnych Wojen Jabby była głowa. Zdawało się, że ciało Gizma stanowiło cokół, na którym ktoś umieścił zimne, niewrażliwe popiersie o dwóch świńskich, przeszywających na wskroś oczach.
Tłusty właściciel kasyna, znany w Złomowie pod przezwiskiem tłustego skurwiela, wpatrywał się w Blaina zza swojego antycznego, zastawionego gangsterskimi szpargałami biurka. Stylu z lat 20-stych dodawał mu sprany, wyświechtany i prześmiardnięty ostrym, kąśliwym potem garnitur. Poluźniony, zwisający z szyi krawat sprawiał wrażenie jakby Gizmo regularnie poszerzał utworzony przez przypominające smycz wiązanie okrąg. Typowa męska ozdoba bardziej już opierała się na tłustych barkach bandziora, niźli na jego opasłym karku. Blaine uznał, że bardzo niewiele dzieli Gizma od zerwania tego łańcucha raz na zawsze.
I właśnie to zamierzał zaproponować temu pachnącemu jak przedziurawiona wątroba potworowi.
Lecz niespodziewanie, nie mogąc najwyraźniej znieść przedłużającej się ciszy, a może wiedząc już o Blainie wszystko, co te kaprawe, świdrujące oczka zdążyły mu powiedzieć, to właśnie Gizmo przemówił jako pierwszy:
– Czego chcesz? Jestem zajętym człowiekiem, a ciebie nie powinno tu być.
Blaine spojrzał na sterczącego obok niczym kołek murzyna. Metalowy pancerz lśnił tak jak należące do jego właściciela gałki oczne. Ochroniarz nie spuszczał wzroku z Kelly’ego.
– Przyszedłem ci powiedzieć, że twój zabójca zawiódł.
Nawet jeżeli słowa Blaina zrobiły na Jabbie jakiekolwiek wrażenie, ten nie dał tego po sobie poznać.
– Masz jaja przychodząc tu, gdzie nikt cię nie zna i nikt ci nie pomoże. Masz jeszcze większe jaja mówiąc mi coś takiego prosto w twarz.
Gizmo zamilkł upodabniając się na chwilę do stojącego obok czarnucha. Wciągał chrapliwie powietrze nosem świszcząc przy tym jak przedmuchiwana dysza. Ręce miał splecione na poruszającym się w górę i w dół brzuchu. Jego tłuste cielsko podrygiwało delikatnie, lecz twarz, posągowa, zasuszona w zgryzocie i nienawiści twarz pozostawała nieruchoma tak jak należące do wieprza chciwe oczka.
Być może gdzieś w głębi siebie kalkulował, czy bardziej opłaca mu się pokazać Blainowi dach kasyna, a potem cichaczem i bez własnego udziału zepchnąć go w dół, czy może raczej wysłuchać tego, co ma do powiedzenia i zobaczyć, co stanie się dalej. Jeżeli ostatnim razem jakiś obwieś ze wschodu próbował pokrzyżować mu plany, to ten tutaj wyglądający na taką samą szumowinę jak poprzedni właściciel Ochłapa, mógł przyczynić się do ostatecznego rozwiązania wszystkich nękających Gizma problemów.
Poza tym zeszłej nocy ktoś sprzątnął Czachy. Bez Czach Gizmo miałby pewne trudności w dyskretnym rozwiązywaniu problemów. Nie chciał angażować swoich chłopaków w jakiekolwiek zabójstwa. Killian tylko czekał na pretekst by przyskrzynić ich wszystkich.
– Gdyby mnie to dotyczyło – podjął po dłuższej przerwie – pewnie kazałbym moim chłopaków kulturalnie cię stąd wyprosić. Tyle, że… widzisz… ja nie mam pojęcia, o czym gadasz.
Blaine ujrzał kwitnący na tłustych fałdach pokrywającej twarz tkanki uśmiech. Przypominał ten, którym tak hojnie Grinch obdarzał wszystkich miłośników świąt.
Tuż przed tym jak przechodził do fazy knocenia ich planów.
– Cóż – podjął Blaine czując jeżące się na jego karku włoski – rozważmy taką hipotetyczną sytuację…
– Taaaaa? – odparł przeciągle Gizmo sugerując, że niemalże umiera z ciekawości.
– Cóż, powiedzmy, że ktoś próbowałby pozbyć się kogoś mącącego mu w interesach. Przypuśćmy, że ten ktoś nająłby zabójcę, by ten rozwiązał problem. Niestety okazałoby się, że ten durny czarnuch o kozim pysku, bez obrazy! – dodał pospiesznie Blaine zaszczycając ochroniarza Gizma szczątkowym spojrzeniem. Murzyn pokraśniał, zaś Gizmo w tym samym czasie rozpromieniał, a goszczący na jego twarzy uśmiech wyglądał jak dojrzały, wygięty w łuk banan. – dał ciała. To by oznaczało, że w takiej czysto hipotetycznej sytuacji, ten ktoś potrzebowałby nowego zleceniobiorcy… profesjonalisty.
– Cha-cha-cha – Gizmo śmiał się długo, aż jego śmiech przeszedł w charkot, a potem kaszel i skrofuliczne krztuszenie. Odziany w metalowy pancerz ochroniarz pochylił się nad szefem klepiąc go czule po plecach.
– Niech zgadnę, pozwól mi – podjął, kiedy odzyskał zdolność mowy – tym profesjonalistą jesteś… ty?
– Mogę go zabić szybciej niż ty zdążysz splunąć.
– Tak jak zabiłeś Czachy i Neala?
– Profesjonalizm, mówiłem ci. Teraz nie tylko przejmiesz bar, ale również pozbędziesz się swojego największego zmartwienia.
Gizmo ponownie zamilkł i skinął ręką na ochroniarza. Facet – swoją drogą nazywał się Izo – nachylił się nad szefem i przez chwilę słuchał z poważną miną tego, co ten skrzeczał mu do ucha.
– Potrafisz, profesjonalny chłopcze, wymienić choć jeden powód, dla którego miałbym tobie zaufać?
– Jestem na miejscu. Nikt mnie tu nie zna. Ty masz kłopoty z Killianem. To straszny bufon i do tego ostrożny. W jego sklepie zawsze są strażnicy i ciężko byłoby coś mu zrobić. Pewnie dlatego temu poprzedniemu się nie udało. Pomyślałem, że to może być dobra okazja, żeby zarobić trochę forsy. Facet zarządzający największym kasynem na zgliszczach Zachodniej Kalifornii na pewno szczodrze wynagrodzi odwagę i pomoc otrzymaną od obcego w tym miejscu człowieka. Mogę ci się przyznać otwarcie, że to ja wykosiłem dla Killiana Czachy. Zyskałem tym samym jego zaufanie. Kiedy poślę go do piachu, nie będzie nawet wiedział, co się właściwie stało.
Gizmo mruknął niczym na wpół ukontentowany kocur, który namyśla się, czy chce by dalej go pieszczono, czy może raczej wolałby teraz dla odmiany coś lub kogoś podrapać. Np. do krwi i najlepiej ze skutkiem śmiertelnym.
– Nieźle, koleś, ale obawiam się, że twoje słowa to nie wszystko. Izo, sprawdź go!
Izo jak na komendę ruszył w kierunku Blaina. Blaine uznał, że nie ma sensu się zapierać obnażając w jakikolwiek sposób swoich prawdziwych intencji. Poza tym dyktafon stał zbunkrowany tuż za plecami Gizma, a pluskwę Blaine zostawił tego dnia w jedynce.
Pozwolił by murzyn czynił swoją powinność i kiedy został już namiętnie wymacany, zaś jego plecaczek przeczesany, Izo odwrócił się w stronę szefa i skinął jednoznacznie głową.
– Dobra, koleś – podjął po chwili namysłu Gizmo. – Dam ci szansę. Ale pracujesz – zatrzymał się podkreślając z przesadną emfazą i unosząc tłusty, okryty lśniącym potem palec wskazujący prawej dłoni – dla mnie i lepiej wiedz, że jak ktoś spróbuje wyruchać Gizma, to nie pożyje na tyle długo żeby się tym faktem nacieszyć. Łapiesz?
Myśli Blaina powędrowały w kierunku porannego snu.
– Jasne. Masz moje słowo. Killian zdechnie przed wschodem słońca. Pozwolisz, że przejdziemy do szczegółów?
Ustalenie wysokości zapłaty oraz tego, co musiało zostać zrobione poprzedzając śmierć Killiana Darkwatera, nie trwało długo. Blaine obiecał przynieść Gizmowi nieśmiertelnik, który burmistrz nosił zawsze na szyi. Gizmo natomiast zobowiązał się zapłacić mu tysiąc dwieście kapsli, a potem każdy pójdzie w swoją stronę.
– Jest jeszcze jedna sprawa – rzucił Blaine na koniec. – Dlaczego właściwie…
44
Dzień dwudziesty dziewiąty ( przed zachodem słońca)
Sprzątanie Złomowa,
Muszę przyznać, że fortel udał się wyśmienicie. Gizmo rozpruł się przede mną jak parciana lalka w kształcie pękatego misia z klapniętym uszkiem i urwanym oczkiem guziczkiem. Dyktafon zaś zarejestrował wyrok śmierci na Killiana głośno, wyraźnie i przede wszystkim czysto. Był to wystarczający dowód, aby przegonić z miasta tego tłustego skurwiela i całe towarzyszące mu tałatajstwo przydupasów.
Killian posłał po Larsa. We trójkę ustaliliśmy plan. Żaden z nas nie miał najmniejszych wątpliwości, że Gizmo nie odpuści po dobroci i pod żadnym względem nie da się zaciągnąć do więzienia. Poza tym, karcer był dość mały i pewnie nawet nie zmieściłby się w drzwiach.
Należało więc załatwić tę kwestię nieco inaczej.
Dlatego skrzyknę liśmy chłopaków (i dziewczyny), a potem w yłożyliśmy im skrzętnie, co zrobimy dzisiejszej nocy. Przy odrobinie szczęścia, Gizmo, Izo i reszta jego bandziorów nigdy nie ujrzą kolejnego wschodu słońca. Około trzydziestu uzbrojonych gliniarzy z dowódcą straży, burmistrzem, kimś takim jak ja i mój Ochłap to siła, która – gdy tylko obsiądzie kasyno - spali je na popiół, a wraz z nim wszystkich w środku.
Wrośnięty, nieruchawy Gizmo został tym samym na mocy prawa Złomowa skazany na śmierć. Można powiedzieć, iż wyrok podpisał na siebie sam, a wszystkie męskie i żeńskie gardła dobrych ludzi sprawujących pieczę nad tym starającym się przetrwać w post-apokaliptycznym świecie miejscem, krzycząc dobitnie i entuzjastycznie potwierdziły, iż czas siania przez tego tłustego sku rwiela fermentu kończy się dziś.
Teraz czekamy, aż się ściemni. Kiedy już zapadnie noc, poczekamy jeszcze trochę nim na dwie godziny przed wschodem słońca Złomowo zasnuje się w głębokim, niezmąconym niczym śnie. Równo o czwartej nad ranem, skryci pod sprzyjającym nam płaszczem nocy, wedrzemy się do kasyna i wymierzymy sprawiedliwość.
Oczywiście, ja jako osoba spoza Złomowa, uczestnicząca w tym najeźdźcie właściwie tylko z własnej i nieprzymuszonej woli, zainkasuję za mą odwagę pokaźną sumkę.
Wszystko powinno się udać. Killian, Lars i ja nie przewidujemy żadnych przeciwności.
Absolutnie żadnych.
To będzie kaszka z mleczkiem. Ko lejny wpis zamieszczę po akcji. Teraz powinienem spróbować nieco się zdrzemnąć. Ochłap już od dawna śpi, ale ze względu na swoje problemy gastryczne , Lars wywalił go z posterunku s trażników. Pies fuknął pogardliwie nosem i zdawał się dąsać przez moment, ale z uwagi na dosyć czyste niebo i brak deszczu, szybko przemieścił się na dwór.
PS Tej nocy również spotkałem Lenore . Ze względu na obecność w „barakach” kilkudziesięciu innych osób, nasza relacja ograniczyła się do zdawkowej wymiany zdań dotyczących taktyki uderzeniowej operacji o kryptonimie: „Koniec tłuściocha”.
45
Ciemność nocy okrywała maszerującą grupę swoim skrytobójczym całunem. Na niebie pojawiły się nadciągające z zachodu chmury. Gdzieniegdzie spomiędzy wolnych przestrzeni pary prześwitywały migoczące gwiazdy. Księżyc pozostawał głęboko skryty, a otaczający ludzi mrok dodawał wszystkim pewności siebie.
Killian, Lars, Lenore, Blaine, Ochłap i cała reszta służących Złomowie gliniarzy była podekscytowana i przekonana o szybkim i bezwzględnym zwycięstwie. Tak jak podczas odprawy na posterunku, tak i teraz nikt nie przewidywał żadnych komplikacji. Wszyscy przemierzali ciepłą noc z żarliwym przekonaniem, że cokolwiek by się nie stało, ustrzelą tego tłustego kaszalota i wszystkie problemy skończą się raz na zawsze.
Kiedy grupa dotarła do północnych rejonów miasta, Lars wydał komendę wykonując kilka ruchów prawą dłonią. Wszyscy przycupnęli kryjąc się za jednym z pobliskich budynków. Killian, Lars, Blaine, Ochłap i pięciu innych gliniarzy znaleźli sobie dobre miejsce rozpoznawcze przy załomie ściany niewielkiej szopy ze szpargałami należącymi do jednego z lokalnych rolników.
Kasyno zdawało się wymarłe. Rozświetlone zazwyczaj okna, wnętrze, bijący z otwartych na oścież drzwi odór patologii i hazardu, odgłosy radości, krzyki, dźwięki ruletek, kości i brzęczących jednorękich bandytów, nawet obracający się wokół własnej osi czerwony neon z napisem „GIZMO” – wszystko pozostawało bez życia.
Killian spojrzał podejrzliwie na Larsa. Lars na Killiana, a potem na Blaina. Ochłap obserwował wszystkich przekrzywiając na boki głowę. Wyczuwał chyba narastające w ludziach napięcie, wypełniające ich pogłębiającymi się z wolna wątpliwościami i lękiem.
Przybytek Gizma działał praktycznie przez całą dobę. Zatwardziali hazardziści grali do późna w nocy, a jeszcze bardziej hardcorowi i ci, którzy w jakiś sposób zapożyczyli gdzieś forsę o poranku, wracali gdy tylko mogli i w ten sposób swoją głupotą, nałogiem i płonną nadzieją, praktycznie nieustannie napełniali sakwę nienażartego wieloryba.
Jednak jest taki czas, kiedy i miejsca funkcjonujące dwadzieścia cztery godziny dziennie nieco spuszczają z obrotów i zapadają w swój własny, osobliwy letarg. Tak jak balanga w Norze Szumowin. Początkowo było drętwo, ale kiedy pompujące wódę serca zaczęły sponiewierać umysły biesiadników po całości, zaczynało robić się naprawdę wesoło. Gwar, swawola, krzyki i okrzyki nie miały końca, aż do chwili, kiedy nastrój i energia wpadały w jakąś własną wyrwę, a nad wszystkimi pojawiało się czające gdzieś od dawna przerażające widmo nadciągającej szybko i brutalnie rzeczywistości.
Wtedy dochodziło do rozrób. Statystycznie. Ostatnim razem Człowiek-Pterodaktyl przylutował Trishy, a Neal posłał go za to do piachu. Kiedy już ostatnie, desperackie próby podniesienia ciśnienia wycofywały się daleko poza linię frontu, nadchodził marazm, letarg i towarzyszące im powszechnie lęki.
Potem nadciągał nowy dzień.
Kasyno Gizma tak jak wszystko żyło swoim własnym biorytmem. Końcowa, najspokojniejsza faza przychodziła z reguły między godziną trzecią w nocy a szóstą nad ranem.
Tyle, że nawet wtedy pobrzękiwały maszyny, kości stukały o sukno, a przechodzące z rąk do rąk kapsle wywoływały entuzjastyczne westchnienia bądź desperackie nawoływania.
Teraz zaś nie było nic poza martwą ciszą.
Zupełnie jakby…
– Myślicie, że się nas spodziewa? – zapytał Killian ze wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi frontowe.
– Gizmo zawsze był paranoikiem – rzucił Lars zaciskając ręce na własnym Remingtonie. – Może coś podejrzewać, ale żeby zamknął kasyno?
– Blaine, mówiłeś, że kiedy mnie załatwisz?
– Przed wschodem słońca.
– Świnia pewnie siedzi za biurkiem i czuwa nie mogąc się doczekać, kiedy ktoś przyniesie mu dobre nowiny – wtrącił Lars.
– Tyle, że nawet coś takiego jak moja śmierć – podkreślił Killian wciąż nie odrywając oczu od drzwi frontowych – nie byłoby wystarczającym powodem by zakręcić kurek, z którego płynął niekończący się strumień kapsli… Coś tu nie gra.
Jak gdyby dla potwierdzenia słów burmistrza, głównego szeryfa, właściciela wielobranżowego sklepu i dobrego człowieka w jednej osobie, Ochłap szczeknął dyskretnie.
Blaine natychmiast złapał psa za pysk i unieruchamiając mu paszczę w kurczowym uścisku zmierzył groźnie wzrokiem. Pies spokorniał, spuścił oczy i zdawał się głęboko przeżywać własną niefrasobliwość.
Killian nakazał czwórce czatujących za drugim budynkiem gliniarzy obejść kasyno. Po kilku minutach wrócili z powrotem. Według raportu nigdzie nikogo nie było. Wszystkie okna zostały skrzętnie zatrzaśnięte, zabite deskami bądź zasnute w inny sposób. Gabinet Gizma pod żadnym względem nie odstawał od całości, a okno przez, którego Blaine zapuszczał żurawia, było zamknięte.
Krótko mówiąc, wiedzieli, co się święci i ufortyfikowali się w środku.
– Dobra – oświadczył autorytarnie Killian wydając rozkaz. – Lars, ustaw ludzi z długą bronią na zewnątrz. Niech kryją te dwa okna od frontu. Jeżeli ktoś zacznie z nich strzelać, będą nas osłaniać. Reszta za mną, powoli, nie robiąc hałasu. Podchodzimy pod ściany, ustawiamy się w linii, a potem sprawdzamy sień i jeśli wszystko będzie w porządku, wchodzimy do środka.
Grupa szturmujących skrytobójczo kasyno gliniarzy zaczęła manewrować wedle ustaleń szeryfa. Sześć osób pozostało na zewnątrz kryjąc się za dużym budynkiem i szopą. Wszyscy mierzyli w wyznaczone przez Killiana punkty z precyzyjnych Remingtonów. Reszta podzieliła się na dwie grupy: jedna pod wodzą Larsa, druga Darkwatera. Blaine i Ochłap ruszyli za Killianem i zbliżyli się do frontowych drzwi. Lars i Lenore pozostał z tyłu, czekając na odpowiedni moment by uderzyć.
– Dobra, na razie dobrze – rzucił szeptem człowiek burmistrz. – Mike, uchyl powoli drzwi. Jack, zajrzyj przez szparę do środka.
Pchnięte z wolna w tył skrzydło drzwi zaskrzypiało dobitnie. Wszyscy instynktownie unieśli w górę ramiona, pochylili głowy i wykrzywili twarze spowite przez grymas.
– Czysto – oświadczył Jack konfidencjonalnie, jak gdyby w obliczu wydanego przez rzężące zawiasy dźwięku mogło to w jakikolwiek sposób poprawić sytuację.
– Wchodź… – szepnął Killian.
Kucający Jack zaczął powoli przemieszczać się z tyłkiem przyciśniętym do ziemi. Kulił się w sobie, rozglądał wnikliwie starając dostrzec cokolwiek w ciemności. Prawą dłoń trzymał uniesioną na wysokości głowy. Miał w niej MP9-tkę.