Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 36 страниц)
Hmm… cholera, niezłe! Naprawdę niezłe!
To prawda. Błękitny, bąbelkowy napój o nieznanej recepturze był cholernie słodki i ujmujący. Blaine naprędce stwierdził, że jeszcze nigdy w życiu nie pił czegoś tak dobrego. Opróżnił szklankę w kilku haustach i z brzękiem uderzającego o drewniany blat szkła, postawił ją przed sobą żądając od Neala dolewki.
Impreza zaczynała się z wolna rozkręcać…
30
Przybliżmy może nieco panującą w tej urokliwej mordowni atmosferę?
Facet do którego należała Nora Szumowin, stojący za blatem starszy skurwysyn, który przegnał Ochłapa na deszcz, to Neal. Neal był jednym z pierwszym mieszkańców Złomowa i wraz z Killianem uczestniczył we wznoszeniu miasta spośród znajdujących się na tutejszym wysypisku śmieci. Od przeszło dwudziestu lat prowadził bar. Było to jedyne miejsce w Złomowie, gdzie za odrobinę kapsli można było łyknąć coś mocniejszego. Oczywiście stacjonujący nieopodal w swojej fortecy Gizmo łasił się na lukratywną perspektywę przejęcia przybytku. Przypuszcza się, iż znajdująca się teraz w stojącej na krańcu kontuaru złoconej urnie – zaklęta pod postacią proszku – żona Neala wcale nie umarła z przyczyn naturalnych, jak to twierdził doktor Kostuch. Chodziły plotki, że nie mogący dojść do porozumienia z Nealem Gizmo wystosował nieco mocniejsze argumenty. Ale mimo to stary, lubiący-sobie-od-czasu-do-czasu-łyknąć Neal nie miał najmniejszej ochoty przekazywać własnej krwawicy w łapy tego „tłustego skurwiela”.
Siedzący w ciemnym kącie, śmierdzący nawozem i krowim gównem rolnik to Bob. Bob przez całe życie pracował w polu. Kiedy przed kilkoma laty zmarła jego żona (najwyraźniej ku wielkiej uldze mężów, małżonki padały w Złomowie jak spryskane Raidem muchy), Bob popadł w depresję i zaczął pić. Pił właściwie przez tyle czasu, co pracował w polu, ale kiedy opuściła go Dolores, rozbuchał się jak pracujący na pełną parę hutniczy piec i właściwie jakakolwiek myśl o wyjściu z ciągu jawiła się tu – również i przede wszystkim dla znających Boba ludzi – jako czysty i wulgarny absurd. Nie było go stać na opłacenie frajera od ciągnięcia chomąta, tak więc niewielkie uprawiane przez niego poletko zarosło chwastami, a pośród gnijących resztek buszowały myszy i robaki.
Trish, mała, krzykliwa i brzydka jak siedem nieszczęść kelnerka pomagałą Nealowi obsługiwać gości. Właściwie jej praca nie wymagała jakiś specjalnych kwalifikacji, co nie znaczy, iż była łatwa. Od godziny szóstej wieczorem do godziny bliżej nieokreślonej o poranku musiała kursować pomiędzy stolikami zaopatrując spragnione ćmy w kolejne porcje gorzały, pozwalającej przetrwać trudy życia i braki perspektyw. Do tego dochodziły umizgi, podszczypywania, klepania po dupie, łapanie za cyce i dobieranie się do tego, co Trish skrywała za brudnymi pantalonami i jak domniemywał Blaine, równie brudnymi majtkami. Neal miał naturalnie zachomikowaną pod kontuarem spluwę, ale jak dotąd nigdy nie było aż tak niebezpiecznie, by kilka ostrych słów zastąpić ołowiem.
Dwóch kolesi i jedna panienka, wszyscy odziani w skóry jaszczurek, to ewidentnie Czachy. Chlali najwięcej, warcholili się, darli mordy i wiwatowali nieustannie dopraszając się o wpierdol. Wyglądali jednak groźnie i wszyscy, łącznie z Nealem zdawali się ich akceptować. Jeden koleś miał spiłowane zęby i kiedy się uśmiechał, przypominał prehistorycznego pterodaktyla.
Tuż za nimi, w równie ciemnym kącie, co ten znajdujący się za plecami Blaina, siedział wyglądający na wagabundę starszy facet. Miał gruby pancerz ze skóry jaszczurki (skąd oni je biorą?!), płaszcz, plecak i maskę przeciwgazową, którą na czas ucztowania uniósł do góry przesuwając na czoło i czubek głowy.
Jego winchester o ściętych lufach z nadanym najpewniej imieniem „Obrzyn” stał grzecznie oparty o pobliską ścianę.
Warto zauważyć, że facet jako jedyny pił z gracją i kulturą. Co prawda kilkanaście stojących na stoliku kieliszków świadczyło, że albo jest już napierdolony w trzy dupy, albo ma kurewsko twardy łeb. Tak czy siak należało się z nim liczyć, zwłaszcza, że przez cały czas milczał obserwując otoczenie.
Ostatecznie w kącie za nim, tuż pod zabitym dechami oknem, garbił się Ismarc. Ismarc był wędrownym obieżyświatem, który kursował od baru do baru i oferował spragnionym słuchaczom piękno swojego głosu…
– TWOOOJAAAA GŁOOOOOWAAAA TO CZAAAASZAAAAA!!!
To próbka jego liryki. Barwę głosu i zdolności wokalne możecie sobie wyobrazić. Chociaż, może lepiej tego nie róbcie…
– JEEEEESTTTT OOOOKRĄĄĄĄGŁAAAAAA NICZYM PIEEEEPRZYYYYYK!!
Blaine sypnął mu garstką kapsli, tylko po to żeby wkurwić kłębiące się przy stoliku obok Czachy. Jednak okazało się, że Ismarc – fatalny śpiewak – wcale nie jest taki kiepski jeśli chodzi o udzielanie informacji. Za dwie kolejki, kiedy siedział cicho i pił, poinformował Blaina, gdzie do tej pory gościł i gdzie muzykowanie wychodziło mu najlepiej.
Hub wszyscy znali, tak więc to pominiemy.
Bractwo Stali, to tajemne, wzbudzające szacunek samą już tylko nazwą stowarzyszenie wydawało się Blainowi jakąś potężną frakcją o znacznych wpływach w post-apokaliptycznym świecie. Pamiętał jak na wzmiankę Martina, Chanowie w obozie Garla pobledli i rozpierzchli się byle tylko uniknąć patrolu na terenach należących do Bractwa. Po rozmowie z Ismarckiem okazało się, że Kelly niewiele się pomylił. Leżące nieopodal Bractwo Stali faktycznie stanowiło silną frakcję, która dysponowała przedwojenną wiedzą, technologią i świetnie wyszkolonymi, odzianymi w pancerze wspomagające żołnierzami.
Blaine uaktualnił mapę Pipka. Naniósł na nią również niejakie Adytum, Gruzy czy coś podobnego. Ismarc wspominał, że leżały na terenie dawnego Los Angeles. Jednego z wielu miejsc, gdzie termojądrowe głowice kitajców spopieliły praktycznie wszystko. Stwierdził jednak, że nie bardzo mu się tam podobało.
– WOOOLAAAAŁBYYYYM SMAAAAŻYYYYĆ!!!
Boże, skąd on bierze te teksty?
– Nie mam pojęcia – burknął przesłodzony od Nuka-Coli Blaine. Po chwili otrząsnął się akurat by spojrzeć w stronę krzątającego się za barem Neala.
Właściwie to nie krzątającego się. Neal stał tak jak wtedy, kiedy usłyszał, co właściwie ma nalać odzianemu w czarną, zawadiacką skórę podróżnikowi. Jednak tym razem głowę miał mocno przechyloną do przodu, a spojrzenie zdawało się mówić, że widywał tu już gorsze rzeczy, ale zawsze w wykonaniu pijaków. Trzeźwi zazwyczaj zachowywali się normalnie.
– Neal – zwrócił się do niego Blaine używając swojego najbardziej czarującego i ujmującego tonu – czy mógłbyś dolać mi jeszcze szklaneczkę?
Gdy tylko półczarne, pękające bąbelki zaczęły wytryskiwać z szklanki niczym płynne fragmenty skał z rozpalonego do czerwoności wulkanicznego stożka, Kelly sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podał Nealowi pięć kapsli.
– Reszta dla ciebie.
Neal nie odpowiedział. Przez chwilę patrzył na forsę wiszącą w garści Blaina niczym papuga w podsufitowej klatce. Sięgnął po nią i skinął lekko głową.
– Powiedz mi, Neal, co to za trofeum tu na blacie?
Właściciel Nory Szumowin zmierzył go srogim spojrzeniem księdza rugającego profanujących ołtarz ministrantów. Niewielki, złoty pucharek z uchwytem i brązową plakietką stał natomiast niewzruszony tam, gdzie znajdował się przez cały wieczór.
– To nie trofeum, tylko urna. Zawiera prochy mojej żony. Poza barem jest to najcenniejsza rzecz jaka mi w życiu została.
Bardzo ciekawe, Neal. Bardzo ciekawe. Blaine mógłby to samo powiedzieć o swoim Ochłapku…
– STAAAALOOOOWAAAA KLAAAATKAAAAAA!!!
Ismarc darł się dalej w najlepsze. Mimo to w jego głosie powoli zaczynała niknąć werwa. Było już dosyć późno. Na zewnątrz hulał wiatr, zaś rozpędzone krople deszczu pędziły z impetem ku ziemi rozbijając się w otoczce głośnego dźwięku o szczelny dach Nory Szumowin. Lokalna i nielokalna menażeria wypiła już, co swoje i wyszczekała się. Nastrój powoli ulegał sposępnieniu. Dla wszystkich barowych ciem, zaprawionych w sztuce wnikliwej oceny panującej w takich przybytkach sinusoidalnej aury, był to najlepszy moment by chcąc uniknąć rozróby opuścić tonący statek.
– Te, Trish – przepity, zdarty głos kolesia przypominającego prehistorycznego pterodaktyla był oznaką, że Blaine i kilka innych osób przegapiło ten moment. – Cho no tutaj i weź powiedz temu sterczącemu w kącie chujowi żeby w końcu zamknął mordę!
Żebyś nie miał wątpliwości, Blaine, ty do tego doprowadziłeś.
– Niiiiżżżż zapłaaaaa…
Ismarc urwał w pół słowa jak pod wpływem przecinającego mu struny głosowe noża. Mimo to Czacha o naostrzonych, spiłowanych zębach nie zamierzał odpuścić.
– Trish, do kurwy nędzy! Mówiłem, żebyś tu przyszła! I przynieś jeszcze, co nieco!
Niechętnie, pod bacznym spojrzeniem Neala i całej reszty zebranych w Norze s(S)zumowin, Trish podeszła do okupowanego przez pseudo-gang stolika i postawiła na nim trzy brudne, minimalistyczne kieliszki.
– To jeszcze nie wszystko, kotku – rzucił lubieżny pterodaktyl i złapał ją w pół pasa usadzając na swoich kolanach po czym bezceremonialnie zaczął macać po cycach i cipie.
– Puszczaj mnie! Puszczaj mnie ty śmierdzący skunksie!
Śmierdzący skunksie?
Martwą, pełną wyczekiwania ciszę zalegającą we wnętrzu baru – nie licząc oczywiście sapiącej Czachy i szamoczącej się Trish – przerwał bardzo dyskretny i niemalże niezauważalny dźwięk przesuwanego po drewnie metalu.
Kiedy łobuz zamachnął się i przyrżnął kelnerce w żuchwę, Blaine przezornie zasłonił uszy. Całe szczęście znajdował się w najdalszym możliwym miejscu od zgrai nastoletnich wichrzycieli. Tylko dzięki temu uniknął bliskiej relacji z tym, co pozostało z Pterodaktyla, kiedy Neal raz, a celnie, pociągnął za cyngiel swojego 14 milimetrowego pistoletu…
31
– Co o tym myślisz, Ochłapku?
Wilczur mieszaniec z pręgą białej sierści biegnącej wzdłuż kręgosłupa posłał swojemu panu ukradkowe i bardzo pospieszne spojrzenie. Ochłap miał teraz ważniejsze sprawy na głowie niż podziwianie leżącego w wielkim, wysokim, dwuosobowym łożu z metalowym, fikuśnie kształtowanym wezgłowiu Blaina.
– Nie mam pojęcia, gdzieś dorwał to kopyto, Ochłap, ale jak ktokolwiek dowie się, że to twoja sprawka, poszczują nas widłami i tyle będzie z mojej forsy…
/ Spoko, nie martw się! – pomyślał pies wciąż pałaszując, co lepsze fragmenty mięsa na odgryzionej w stawie biodrowym krowiej nodze – Nikt się niczego nie dowie! Właściwie, to gdybym ci powiedział, skąd wytrzasnąłem ten smakołyk, pewnie wyrzuciłbyś mnie na deszcz, jak ten okropny facet w barze… /
– Upewniłeś się przynajmniej, że nikt cię nie zobaczy? Miałem wystarczająco problemów, żeby przemycić ci tego gnata pod bacznym spojrzeniem Marcelles. Wygląda na to, że w tym mieście nikt nie lubi psów. Dasz wiarę, że twoja obecność tutaj i uczta kosztowały mnie pięć kapsli więcej?
/ Wielkie mi rzeczy, jakieś bezużyteczne kapsle. Nawet nie da się ich zjeść. A to? To tutaj? Smakowity kawałek kości i mięska. Jak dobrze mi pójdzie, ogryzę ją po całości, a potem rozłupię na pół i dobiorę się do szpiku. Żebyś ty wiedział, jakie to jest dobre. Łapy lizać! I pomyśleć, że taki rarytas leżał na stercie śmieci i odpadków na tyłach rzeźni… /
Wynajęty za dwadzieścia pięć kapsli (plus dodatkowa piątka za Ochłapa) pokój w Noclegowni na dłuższy czas spowiła cisza. Do uszu Blaina dobiegały, co prawda systematyczne i powtarzalne odgłosy ześlizgujących się po kości psich zębów jak również mlaśnięcia, fuknięcia i dobiegające zewsząd uderzenia eksplodujących o blaszaną powierzchnię dachu burzowych kropel.
Pokój numer jeden był jedynym pokojem w całej Noclegowni, gdzie przed światem zewnętrznym chroniło coś więcej, niż zbutwiałe, niekiedy nierówno ułożone deski. Blaine był prawdziwym szczęściarzem i po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu dni zażywał luksusów normalnego życia. Wyciągnął się na szerokim małżeńskim łóżku. Ręce ułożył pod potylicą, a stopy splótł na wysokości kostek. Nakrywająca go kołdra była, o dziwo, czysta i bardzo przyjemna. Chłonął każdą chwilę nasłuchując deszczu, psa i własnych myśli.
Musiał przyznać sam przed sobą, że sytuacja zaczynała się robić poważna. Jasne, jego wyprawa po hydroprocesor i chwilowa „banicja” (tak, nie bójmy się użyć tego słowa) były ex aequo priorytetami numer jeden i praktycznie przez cztery ostatnie tygodnie spędzały Blainowi sen z powiek. Teraz jednak kolejne problemy i zmartwienia rozrastały się przed nim niczym zaczarowane grzyby po deszczu. Cieniste Piaski ze swoimi problemami jawiły mu się jak mało poważna prowincja, gdzie kilku oszalałych i znudzonych życiem i biedą chłopków wyszukuje problemy, byle tylko coś się działo. Tutaj wszystko było zupełnie inne. Bardziej światowe, wyszukane na swój sposób i niebezpieczne. Gizmo rozgrywał poważny interes, a po drugiej stronie stał Killian. Jeden i drugi stanowili dla siebie śmiertelne zagrożenie i nie było najmniejszej szansy by załatwić tę sprawę polubownie. Nie po tym jak oszalały kozi murzyn o wyłupiastych gałach wparował do składu Killiana z obnażonym Remingtonem i wykrzykując litanię grozy zaczął walić do dachu jak do stada tłustych kaczek.
A przynajmniej próbował.
– Dałem się wpuścić w niezłą kabałę, Ochłap.
Ochłap nie reagował pochłonięty zaspokajaniem jednego ze swoich dwóch najistotniejszych życiowych instynktów.
No właśnie, dałem się wpuścić w niezłą kabałę, pomyślał Blaine i przeciągnął się dobitnie przy tym ziewając. A do tego, kontynuował, są przecież jeszcze Czachy i Neal…
Czachy mocno przypominały Blainowi Chanów. Tyle, że tamci byli jak krwiożercze pantery, a ci tutaj to zaledwie mało groźne hieny, które rzucają się na swoje ofiary tylko w sytuacji, kiedy mają liczebną przewagę co najmniej dwudziestu do jednego.
– Można by ich odwiedzić, jak myślisz, Ochłap?
/ Rany, jakie ty masz problemy! Wiecznie coś analizujesz. Ciesz się chwilą. Jadłeś kolację? /
W sumie pomysł był całkiem realny. Zważywszy, że ich baza wypadowa znajdowała się na tyłach Noclegowni, Blaine mógłby po dobrze przespanej nocy i obfitym śniadaniu, udać się rekreacyjnym spacerkiem przez główny hol i pogwizdując przy tym jowialnie pogadać z kimś, kto umożliwiłby rozmówienie się z hersztem tego lokalnego motłochu.
– A wtedy, Ochłap…
Wtedy można by zemścić się na Nealu. Ten stary, prowincjonalny kmiot zamieszkałby w złotym naczyniu i dołączył do ukochanej żony. Oboje staliby pyszniąc się dumnie na barowym kontuarze, a Czachy miałyby w końcu miejsce dla siebie. Miejsce, gdzie mogliby się łajdaczyć, pić, ćpać, prześladować klientelę i uprawiać do woli sodomię.
– Myślisz, Ochłapku, że ten barowy ćwok podpisał na siebie wyrok śmierci z chwilą, kiedy kazał ci zwijać ogon pod siebie i wynosić się gdzie pieprz rośnie?
Albo lepiej, gdzie zimna, lodowata i odpychająca woda leje się z nieba. Gdyby udało się podwędzić mu tę cenną urnę, można by sprowokować jego i Czachy do konfrontacji. Gdyby jeszcze dowiedział się o tym Gizmo, Gizmo mający wielką ochotę na przejęcie jedynego w Złomowie baru, pewnie byłby zachwycony wiedząc, że może sobie okręcić Czachy wokół małego palca, albo swojego równie małego fiuta, i manipulując nimi czerpać korzyści praktycznie ze wszystkiego, co znajduje się na północy Złomowa.
Naturalnie w oczach tego „tłustego skurwiela” Blaine zyskałby uznanie i szacunek. No może bez przesady, ale na pewno Gizmo spojrzałby na niego jak na kawał użytecznego mięcha. To mięcho mogłoby zaproponować załatwienie Killiana i rozwiązanie nękających Gizma problemów raz i na zawsze. Potem Blaine wyciągnie z tłuściocha motywy stojące za kolejnym zamachem na życie burmistrza Złomowa…
– Myślisz o tym samym, co ja, Ochłapku?
Ochłap kończył właśnie posiłek. Udało mu się rozpołowić bramini udziec, a raczej łysą już kość i dorwać się do słodkiego, czerwono-brązowego i nieco zgranulowanego szpiku. Wyjadał go z obłędnym ogniem w oczach.
– Tak, to jest naprawdę niezły plan! – oznajmił radośnie Blaine, po czym dumny z siebie wyciągnął się jeszcze bardziej odprężając tak, jak miał to w zwyczaju robić w bezpiecznym pokoju znajdującym się gdzieś na północy pod jednym z górskich szczytów należących do rozległego masywu Coast Ranges.
Puk-puk-puk…
Ochłap oblizał pysk i odtrącając nosem wyczyszczoną do cna kość, nastawił uszu i przez moment trwał nieruchomo wpatrzony w drzwi wejściowe prowadzące do pokoju numer jeden.
Puk-puk… – rozległo się pukanie, nieco bardziej stanowcze, niż za pierwszym razem.
– A kto to może być, Ochłapku?
/ Ta, jasne, rżnij głupa. Dobrze wiesz, tak samo jak ja /
– Jak myślisz? – ciągnął Blaine wstając z łóżka. Miał na sobie tylko slipki i skarpetki: czyste pary (oszczędzał na specjalną okazję). Obie produkcji Vault-Tec.
/ Otwórz drzwi, to się przekonasz. Ale chyba nie wyrzucisz mnie na zewnątrz? Bardzo podoba mi się twój plan rozpracowania Neala. Dwunogiemu f iutowi należy się kara, za to co, mi zrobił, ale ty chyba nie będziesz taki sam?! /
Blaine nacisnął na klamkę. Drzwi otworzyły się do środka. Na korytarzu było dość ciemno. We wnętrzu pokoju numer jeden płonęła oliwna lampka i trzy świeczki.
– Mogę? – głos dziewczyny był spokojny i pewny siebie. Jednocześnie bardzo miły dla ucha.
Blaine odsunął się zapraszając samicę do środka. Była to strażniczka, która pomagała Philowi rozwiązać jego kilkudniowy problem z Ochłapem.
Na imię miała Lenore.
Ochłap wydał z siebie dźwięk zwodniczo przypominający westchnienie. Zdążyliście już zauważyć, że jak na kundla włóczęgę był całkiem mądry, co było naturalnie zasługą długotrwałej ekspozycji jego i jego przodków na panujące na zewnątrz promieniowanie. Dobrze więc wiedział, że kiedy jego nowy pan i ta ładna, młoda pani będą zajęci tym, co stanowiło drugi z najważniejszych życiowych instynktów każdego ssaka, nikt nie zwróci już na niego najmniejszej nawet uwagi.
Tej nocy łóżko skrzypiało i ustawicznie przesuwało się to w jedną, to w drugą stronę. Blaine sapał, dyszał i machał biodrami jak oszalały przyjmując najróżniejsze pozycje, która z perspektywy czworonożnego Ochłapa stanowiły czystą abstrakcję. Lenore natomiast krzyczała, piszczała i nieustannie domagała się więcej, mocniej i niekiedy podkreślała: „o, tak! Tak, tak, tak! Właśnie tu! Tutaj!”.
Starając się nie słuchać nieustających odgłosów miłości, rozkosznych jęków, szaleńczych uniesień (co w wypadku psa o czułym słuchu było trochę problematyczne), Ochłap nakrył oczy uszami, westchnął raz jeszcze po czym ziewnął kilkukrotnie i najedzony, na swój sposób szczęśliwy, przeniósł się do krainy, gdzie wszystko było zawsze tak, jak chciały jego najskrytsze marzenia, a braminie nogi i pulchne schabiki leżały rozrzucone to tu, to tam i czekały, by ktoś w końcu wybawił je od ciężaru obecności w niniejszej powieści.
32
PUK-PUK-PUK!!!
Po ciężkiej i na swój sposób wyczerpującej nocy, Blaine Kelly spał w najlepsze. Pomimo, iż mocno strudzony i nakryty kołdrą, przewalał się z boku na bok bardzo usatysfakcjonowany, puszczając przy tym bąbelki nosem. Lecz im bliżej poranka, tym bardziej nękające go sny stawały się mroczne i przerażające.
PUK-PUK-PUK!!!
Teraz dla przykładu śniło mu się, że w nocy ktoś dobijał się do drzwi. Nie było to subtelne, zwiastujące cielesne rozkosze pukanie w stylu Lenore.
Nie.
W jego śnie był to złowrogi łomot zwiastujący obecność oddziału nazistowskiego Gestapo owładniętego manią nienawiści dla wszystkich, którzy trzymali w swoich domach czworonogi. Blaine pamiętał, że poprzedniego dnia udało mu się przekupić Ochłapa tym samym zyskując dozgonną i trwającą najpewniej do śmierci przyjaźń i uznanie w jego oczach.
PUK-PUK-PUK!!!
Wyważone drzwi. Ktoś wdarł się do środka. Banda oprychów odzianych w metalowe pancerze. Takie sam jak ten, który miał na sobie gwałcący wszystko, co się rusza, Garl. Pochwycili Blaina, wsadzili mu spluwę Desert Eagle .44 do buzi i kazali siedzieć cicho. Po chwili przez wyłupaną siekierą framugę drzwi wtoczyła się taczka. Na taczce zaś siedział Jabba z Powrotu Jedi.
– Ghisssmhooooo! – bełkotał Blaine z wypełnioną stalą jadaczką.
– Myślałeś, że możesz mnie wyjebać w dupę, co cycku? Zapamiętaj sobie jedno, w tym mieście to GIZMO jebie w dupę! A nie odwrotnie!
To mówiąc (swoją drogą Blaine świetnie już rozumiał, dlaczego wszyscy w Złomowie mówią na Gizma ten „tłusty skurwiel”) właściciel lokalnego kasyna uniósł obie ręce. W jednej trzymał Mausera. Musiał to być niezwykle rzadki i cenny oryginał z czasów drugiej Wojny Światowej. Takie cacka stanowiły okazy jeszcze przed Wielką Wojną. Blaine nie miał pojęcia skąd Gizmo wytrzasnął jeden w świecie zniszczonym przez konflikt atomowy.
Jednak pistolet nie zasnuł umysłu Kelly’ego tak przerażającymi wizjami, jakie wdarły się do niego pod wpływem tego, co ujrzał w drugiej, tłustej i przypominające napompowany wodą balon, dłoni „tłustego skurwiela”.
Hydroprocesor…
– Ooooo Pppposzzzee!
– Wiesz, co to jest, durniu? Oczywiście, że wiesz. Dla mnie to tylko kawał złomu, jak wszystko w tym mieście – Gizmo wybuchnął żabim rechotem falując przy tym niczym góra galaretki – ale dla ciebie, dla ciebie kutasiku, to jest życie albo śmierć tysiąca ludzi…
BANG!
Mauser wypalił, a ciśnięty przez Gizma w kąt hydroprocesor, rozpadł się na tysiące malutkich drobinek. Jeżeli kiedykolwiek działał, teraz był w jeszcze gorszym stanie niż ten znajdujący się we wnętrzu Krypty 13.
– Chyba jednak wszyscy zdechną, dzidowaty chuju! Gizmo zawsze wygrywa! Zapamiętaj to sobie! Chłopcy! – rzucił do czterech trzymających Blaina obwiesiów – Zdejmijcie mu majtki. Zobaczymy, kto tu kogo wydyma…
Dobywający się z drzwi łomot ustał. Owładnięty mglistymi i okrutnymi wizjami Morfeusza Blaine miał wrażenie, że coś zachrobotało w zamku. Potem jak przez nadrzeczną mgłę dotarł do niego cichy, zniekształcony dźwięk szczęku rygla i po chwili poczuł jak czyjaś dłoń łapie go za ramię.
– Zbudź się! Zbudź się, na Boga! Słyszysz mnie?! Zbudź się!
/ Kurwa / – pomyślał wylegujący się w kącie Ochłap po czym odwrócił się na grzbiet, zgiął wszystkie cztery łapy w kolanach tworząc z nich zawinięte ku dołowi „L-ki” i puszczając ordynarnie głośnego i smrodliwego bąka po wczorajsze wieczerzy złożonej z krowiej skóry, ścięgien, mięsa, nerwów, żył, pomniejszych naczyń krwionośnych, torebek stawowych, chrząstek, fragmentów drobniejszych kości, granulowanego szpiku i kilku innych przysmaków wyciągniętych z wysypiska śmieci, o których wątpliwym składzie i jakości informował teraz rozchodzący się po pomieszczeniu zapach metanu, przekręcił mordę wystawiając jęzor i zachrapał starając się raz jeszcze przenieść gdzieś, gdzie jest nieco więcej ciszy i spokoju.
– Zbudź się, słyszysz? Do kurwy nędzy, ZBUDŹ SIĘ CZŁOWIEKU!
Blaine opornie uchylił powieki. Przez moment wydawało mu się, że jest w swoim pokoju w Krypcie 13, a jedna z czołowych buntowniczek, rudowłosa Teresa pastwi się nad nim krzycząc mu do ucha:
– MUSISZ MI POMÓC!!!
– Kurwa… – mruknął zupełnie zdekoncentrowany i oszołomiony Blaine. – Nie uwierzysz, co mi się śniło…
Jednak Marcelles, recepcjonistka z Noclegowni miała gdzieś nocne historie Blaina. Chlusnęła mu w twarz miską z wodą, która pojawiła się znikąd.
Blaine Kelly poczuł natychmiastowe otrzeźwienie. Woda była lodowata i na jego nieszczęście wpadła mu do ust pozostawiając w nich obrzydliwy posmak mydlin.
Zerwał się na równe nogi z krzykiem.
– Co do…?! ZWARIOWAŁAŚ?!
/ Kurwa, no nie dadzą pospać. Nawet moja tajna broń ich nie zniechęca /
– Przepraszam, ale potrzebuję twojej pomocy!
Blaine przecierał oczy dygocząc z zimna. Marcelles podała mu ręcznik, który tak jak miska z wodą, wyczarowała najwyraźniej z nicości. Blaine wycierał się rozglądając wokół. Nigdzie nie mógł dostrzec Lenore.
Nie ma co się dziwić. Gdybyś wiedział jak rozpocznie się dzisiejszy dzień, też byś stąd zwiał. Swoją droga… co to za zapach?
– Jakiej pomocy? – wybełkotał w końcu Blaine, kiedy w miarę suchy zakładał swój regulaminowy, błękitny kombinezon i narzucał na wierzch czarną skórę z urżniętym rękawem.
– Jakiś szurnięty gość trzyma Sinthię jako zakładniczkę. Musisz nam pomóc!
– Świetnie – syknął Blaine po czym poprawił zmierzwione włosy ruchem dłoni i zagwizdał na swojego psa. – Ochłap! Do nogi!
/ Banda wariatów / – pomyślał pies i chcąc nie chcąc wypełniając przysięgę wierności ruszył za swoim panem i rozhisteryzowaną recepcjonistką Noclegowni.
33
Dzień dwudziestu dziewiąty, który zaczął się tragicznie i miał być jednym wielkim pasmem tragedii (Bogu dzięki, nie dla mnie) – tutaj Blaine narysował przypominającą twarz kulkę z kpiącym uśmieszkiem, pochyloną głowa i dwoma, niewielkimi, zdającymi się dopiero, co kiełkować różkami na czole. Kulka wystawiała przekornie jęzor.
Oglądając stare filmy, czytając stare książki, przeglądając archiwa komputerów bibliotecznych i oferty rozsianych po całym świecie hoteli, zawsze odnosiłem wrażenie, że cała ich idea polega na zdzieraniu astronomicznych cen za czas pobytu, co jedn ak przekłada się bezpośrednio na komfort, spokój i zaspokojenie wszelkich potrzeb.
Niestety jak pokazały mi wydarzenia z lokalnej Noclegowni, sprawiające na pierwszy rzut oka pozytywne wrażenie Złomowo okazało się kolejnym spaczonym przez atom i ludzi miejscem. Niewątpliwie degradujące wpływy promieniowania przenikały dalece poza organizmy żywe, atakując swoją bestialską i nienawistną siłą wszystko, co pozostało w t ym wypalonym do rdzenia świecie.
Poza tym nigdzie nie mogłem znaleźć Lenore. Marcelles wspominała coś o jakiejś Sinthi. Nie miałem pojęcia kim ona jest, a czasu na wytłumaczenia nie było. Modliłem się tylko, żeby nie był to jakiś… nie wiem… roboczy pseudonim Lenore. Jeżeli gnieżdżący się w pokoju sąsiadującym z moim szaleniec trzymał ją na celowniku i tak jak większość odtrąconych przez współczesny świat ludzi, nie miał za wiele do stracenia, mogło się okazać, że i ja straciłbym w tym dniu znacznie więcej, niż byłbym w stanie przypuszczać.
Dzięki Bogu okazało się, że Sinthia to jedna z najętych, albo raczej zniewolonych, siłą ujarzmionych i zatrudnionych przez Gizma dziwek. Swoją droga, co to w ogóle był za sen? Nie pamiętam szczegółów, ale wydaje mi się, że z Gizmo wyszedł w nim niezły kawał skurczybyka. Powinienem poważnie i jeszcze ze sto razy zastanowić się nad tym, czy nie lepiej byłoby po prostu zawinąć manatki i wypieprzać z tego przepełnionego materialnym i moralnym złomem miejsca…
Ale z drugiej strony, zainkasować tyle forsy…
Dobra, bez zbędnych dygresji. Marcelles zaprowadziła mnie do pokoju obok …
34
Wnętrze pomieszczenia było dość przytulne. Duże, acz nieco mniejsze niż w jedynce, łóżko, regał ze szpargałami, zjedzonymi przez wielkie szczęki czasu książkami i drobnymi bibelotami, które w swojej naturze z reguły są drobne. Dwa obrazy: pierwszy przedstawiający kobietę w sepii z kusząco i jednoznacznie rozchylonymi ustami. Usta te były wymalowane czerwoną, bijącą po oczach szminka. Drugi wypełniał wnętrze pokoju ckliwymi emocjami rozsiewanymi przez wzbijające się do lotu z jeziora stado dzikich kaczek. Na tle majaczyły blado pomarańczowe promienie słońca, zaś ptaki były całe czarne i przypominały osmolone cienie. Do tego dwa fotele, nieco nadprute i połatane niechlujnie. Gdzieniegdzie wystawały z nich fragmenty wysuszonej, kruchej gąbki. Wyglądały jednak na wygodne, a rozdzielający je kawowy stolik wzbudzał skojarzenia z przyjemnym aromatem świeżo zmielonych ziaren. Na podłodze zaś leżał rozłożysty dywan w świąteczne renifery i typowo norweskie wzory przypominające chyba nieco za bardzo powiększone płatki śniegu.
Pokój był luksusowy i przepełniony post-apokaliptycznym, tandetnym na swój sposób i zużytym przepychem. Jak na dwójkę prezentował się jednak nieźle. Ogólne wrażenia zaburzał nieco stojący centralnie po środku najeźdźca z wytatuowaną na szyi żmiją o rozdziawionej paszczy i tryskających zielonym jadem kłach.
Facet był wysoki, straszliwie umięśniony (bardziej nawet niż Lars) i nosił brudną, pooraną grubymi bruzdami skórę jaszczurki. Miał sprane, brązowe spodnie, które mogły niegdyś epatować niemożliwym do określenia dziś kolorem. Buty ze skóry bramina przypominały kalosze z wysokimi cholewkami, które odstawały luźno od ciała. Do tego jak to zwykło bywać w zniszczonym przez Wielką Wojnę świecie zewnętrznym, koleś był uzbrojony, a jego łysy łeb o fizjonomii portowego oprycha zaprawionego we wszelkich możliwych trudach pustynnej żeglugi zdradzał wyraźnie, że cokolwiek nie zostanie powiedziane, wykonane czy zaproponowane, jedynym realnym, słusznym i prawdopodobnym scenariuszem jest wersja, w której spoczywający na cynglu kolta 6520 palec wskazujący wykona delikatny, niewymagający najmniejszego wręcz wysiłku ruch. Ruch za którym na swój sposób stoi nie lada odwaga bądź czysta złośliwość i okrucieństwo.
A potem BANG i biedna, młoda i wciąż atrakcyjna dziwka o imieniu Sinthia straci trzy czwarte twarz, rozdziawi luźną żuchwę i w oparach parującego mózgu i krwi runie na podłogę ujmując uroku pokojowi numer dwa Noclegowni miasteczka Złomowo.
– Starczy, koleś! – wrzasnął autorytarnie żmija, aczkolwiek w jego głosie dało się zauważyć nieco histerii i jakiegoś głęboko skrywanego błagania by jednak powstrzymać jego zdający się kontrolować sytuację palec wskazujący. – Nie podchodź ani kroku bliżej! Skasuję tę kurwę! Przysięgam!
Blaine Kelly uniósł nieznacznie spoczywającą przy jego prawym biodrze dłoń. Ochłap natychmiast zrozumiał komendę swojego nowego pana i klapnął sobie spokojnie przy ścianie oddzielającej wejście do pokoju numer jeden od pokoju numer dwa. Marcelles natomiast ani drgnęła stojąc pośrodku korytarza. Blaine, będący w tej chwili jakieś trzy kroki od futryny drzwi dwójki, odpiął klamrę skórzanego paska i zrzucił kaburę z MP9-tką na podłogę. Potem uniósł ręce przed siebie i oznajmił:
– Spokojnie! Nie musisz tego robić!
Oszalały żmija napięł się w sobie potrząsając niebezpiecznie wycelowaną w tył głowy Sinthi bronią. Dziewczyna, młoda, ładna z buzi o długich, ciemnych włosach sięgających jej mniej więcej do połowy tułowia, odziana w krótką spódniczkę (z wielką mokrą plamą na poziomie krocza) odsłaniającą dygoczące kolana i ciasno opinającą jej ciało bluzkę o dużym wcięciu na wysokości piersi, płakała zaciskając kurczowo powieki. Jej policzki były czerwone i błyszczały od tego, co wypływało z oczu. W panice zgrzytała zębami, zaś wargi swoich dziewczęcych ust wykrzywiała w jakimś przerażającym paroksyzmie.
Skamlała przy tym jak patroszona żywcem króliczka.