355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 35)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 35 (всего у книги 36 страниц)

Blaine Kelly nabrał powietrza w płuca. W jednej chwili, decydującej chwili, kiedy cały znany mu świat i przyszłość ludzkiej rasy, stanęły na włosku, czuł, że za sprawą przewrotnego, nierozumianego wielokrotnie w przeszłości losu, któremu ustawicznie złorzeczył, znalazł się we właściwym miejscu i właściwym czasie; wypełniając własne, dawno utkane złotymi nićmi przeznaczenie.

– Bardzo bym chciał. Wygląda jednak na to, że w twoim planie tkwi pewien problem.

Mistrz zmarszczył srodze resztki pobrużdżonego czoła. Oko na szypułce zamrugało kilkukrotnie i niczym osobny, niezależny twór, odchyliło się spoglądając na głowę w pełnym efemerycznego, ulotnego lęku przerażeniu.

– Doprawdy? A jakiż to?

Głos należał do rozhisteryzowanej kobiety.

Dobry znak, pomyślał Blaine. To coś się boi, iż jego nieskazitelny geniusz nie jest do końca taki kryształowy, jak mu się wydaje.

– Tak się składa, iż wiem, że twoi mutanci są bezpłodni.

Podmuch chłodnego, wzdrygającego powietrza dobył się z ulokowanych po bokach centrum dowodzenia szybów wentylacyjnych. Przez moment w pomieszczeniu zapanowała martwa cisza, a po chwili okupujący miejsce Nadzorcy potwór zaczął wydawać z siebie różne mechaniczne, zdigitalizowane dźwięki. Oko na szypułce zmrużyło powieki w pełnym pogardliwego zaprzeczenia spojrzeniu.

– TO NIEDORZECZNE! – głos Mistrza wciąż należał do osobowości rozhisteryzowanej kobiety. – Wirus FEV nie unicestwia organów rozrodczych tych, których mutuje.

– Być może informacje zapisane w moim PipBoy’u rzucą nieco światła na naturę naszego małego poróżnienia.

Blaine Kelly uśmiechnął się cynicznie. Richard Grey przez chwilę lustrował go wzrokiem, jak gdyby doszukując się w jego słowach jakichkolwiek przekonywujących znamion oszczerstwa. Skinął głową w bok. Blaine podszedł do wyjątkowo czystego slotu jednego z bocznych komputerów centrum i wsunął w niego łącze swojej maszyny.

Pamiętacie holodysk, który Blaine zwinął z biurka przełożonej skrybów w Bractwie Stali? Zawierał dokładne wyniki autopsji, której został poddany jeden z przechwyconych przez Cytadelę mutantów. Spostrzeżenia Vree zamykały się w konkluzji, iż wirus FEV przekształcał każdego poddanego jego działaniu osobnika w egzemplarz męski. Sterylizował również organy rozrodcze, a proces ten był nieodwracalny.

Mistrz trwał w pełnym napięcia i niedowierzania skupienia, przerabiając zaserwowane przez Blaina dane. Mina na jego twarzy przypominała tę, którą przyjmowali notoryczni, wieloletni kłamcy, ostatecznie osaczeni przez grupę swoich znajomych, którzy przypierając ich do muru, wywlekli na wierzch wszystkie grzeszki i konfabulacje.

Tak jak większość z nich, Mistrz nie miał zamiaru odpuścić. Wybuchł atakując Blaina swoim niskim, męskim głosem:

– TO KŁAMSTWO! SPREPAROWAŁEŚ DANE, ŻEBY MNIE OSZUKAĆ! TO NIE JEST MOŻLIWE!!!

Blaine nie dał się ani zastraszyć, ani wytrącić z równowagi. Z ujmującym, pełnym przekonania o słuszności własnych myśli, uśmiechem, zasugerował:

– Być może zapytasz w takim razie, któregoś ze swoich mutantów płci żeńskiej?

Richard Grey, Mistrz zamarł mrużąc pod wpływem targających jego ciałem i umysłem paroksyzmów oczy. Przez moment szperał w najgłębszych zakamarkach własnej wieloświadomości, łącząc się z poszczególnymi jednostkami tworzących jego armię Supermutantów. Nagle oprzytomniał, wpatrując się w roztaczającą wokół pustkę. Jego oddech był płytki, ale prowadzące ku tyłowi cokołu rury rzęziły, jak gdyby lada moment miał eksplodować w szaleńczej histerii.

– To… nie może być prawdą. Nie – zaprzeczał niczym małe, nadąsane dziecko, które spotkała sroga, wymierzona przez matkę kara. – To nie może być prawda!

– Przykro mi. Twoja rasa wymrze po jednym pokoleniu.

Mechanizm na tyłach piedestału zaświszczał złowrogo. Oko na szypułce przymknęło się, kuląc w sobie. Richard Grey zatracił całą werwę i apodyktyczność we własnym głosie. Przemówił cienko, z trudem konstruując słowa. Uświadomiwszy sobie, co właściwie się stało, był na granicy załamania.

– Ale to nie może być prawda! To by oznaczało, że cała moja praca była wykonywana na próżno. Wszystko, czego starałem się… – wrzasnął po męsku. – TO PORAŻKA!!! – i ponownie przyjął cichy, pokorny głos. – To nie może być prawda. Prawda. Prawda… praaaawdaaaaaa…

– Nie możesz dłużej zaprzeczać faktom. Ty i wszyscy tobie podobni jesteście skazani na zagładę. Jeżeli przeniesiesz to na cały ludzki gatunek, po stu latach nie będzie nikogo, kto mógłby odbudowywać świat!

Wydawało się, że Mistrz chciał jeszcze coś powiedzieć. Nie silił się jednak na jakiekolwiek obalenie usłyszanych argumentów. Wyglądał raczej… niemalże jak człowiek. Być może w tamtej chwili był bardziej Richardem Grey’em, niż kiedykolwiek wcześniej. Uświadomił sobie własny obłęd, który przez tyle lat pochłaniał go zmuszając do destrukcji i bezmyślnego cierpienia na wszystkim, co śmiało mu się przeciwstawić. Blaine Kelly powiedziałby, że przez jedną krótką chwilę, dostrzegł w jedynym znajdującym się oku Richarda perlistą, lśniącą w świetle łzę. Spłynęła po policzku skapując tam, gdzie wzrok Blaina nie sięgał. Oko na szypułce całkowicie skuliło się w sobie i zasnuło okalającą je powiekę.

– Ja… nie sądzę, żebym mógł kontynuować. Kontynuować? Zrobiwszy rzeczy, które zrobiłem w imię postępu i uzdrawiania świata. To było szaleństwo. Czyste, okrutne szaleństwo. Teraz to dostrzegam… Nie ma już niczego. Niczego, a ja utraciłem całą nadzieję…

Łodyga z gałką oczną przebudziła się i nachyliła nieco w stronę stojącego pośrodku pomieszczenia chłopaka. Zamrugała, po czym cofnęła się i przyjęła swoją poprzednią pozycję. Richard Grey wypowiedział swoje ostatnie słowa:

– Odejdź. Odejdź, póki wciąż jest w tobie nadzieja…

207

W całej Krypcie rozlegała się zagłuszająca wszystko syrena alarmowa. Czerwone światła ostrzegawcze migały rozświetlając panujący w korytarzach mrok światłem przyprawiającym o ataki epilepsji.

Blaine Kelly mknął przez wąski korytarz. Wbrew wcześniejszym obawom, żadne lęki czy upiory nie upominały się już o jego duszę. Zablokowane uprzednio drzwi, teraz dały się z łatwością otworzyć. Najwyraźniej w chwili aktywacji procedury autodestrukcji – poprzez detonację zalegającej na czwartym poziomie bomby atomowej – wszystkie grodzie i śluzy stawały otworem w celu umożliwienia ewakuacji.

Blaine w swojej brązowej, umęczonej szacie mknął wraz z tłumem. Odziani w szare kitle i gumowe buty technicy, Supermutanci i Mroczni, nawet roboty wartownicze – wszyscy ratowali życie nie zwracając na siebie nawzajem uwagi. Nikt również zdawał się nie przejmować faktem, że Blaine stanowił wroga numer jeden rozsypującej się właśnie Armii Jedności i na swój sposób, można mówić, iż był odpowiedzialny za obecny stan rzeczy.

Docierający z usytuowanych na ścianach głośników, proceduralny głos oznajmiał:

– Placówka ulegnie autodestrukcji za siedemnaście minut. Powtarzam, placówka ulegnie autodestrukcji za siedemnaście minut. Proszę kierować się do najbliższego wyjścia ewakuacyjnego!

Blaine Kelly wziął sobie do serca rozbrzmiewające w głowach wszystkich słowa i podwijając poły habitu, zaczął szybciej przebierać nogami. Gdzieś w głębi siebie czuł, że jest największym szczęściarzem, jakiego nosił świat. Nie miał również najmniejszych wątpliwości, że los nadal mu sprzyja.

Rozdział 19

Mariposa

208

Poranek po zniszczeniu Katedry

Jakkolwiek trudno uwierzyć w wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin, wbrew wszystkiemu udało się! NA BOGA, UDAŁO SIĘ! Cudem uniknąłem śmierci i dokonałem niemożliwego. Kiedy znalazłem się na ostatnim poziomie Krypty, żywiłem głębokie nadzieje, by wszystko poszło po mojej myśli . Gdy jednak okazało się, że głowica jądrowa wymaga specjalnego klucza aktywacyjnego, a ja nie mogę znaleźć żadnej alternatywnej metody jej detonacji, poczułem przerażający, odbierający wszelkie siły życiowe lęk. Szło zbyt łatwo. Zbyt łatwo. Wtedy to do mnie dotarło. Gdzieś w głębi siebie wiedział, iż decydując się na powrót, trafię prosto do otwartej paszczy czyhającego na mnie powyżej lwa.

Nie myliłem się. Kiedy ujrzałem ustawiony przede mną niczym pluton egzekucyjny oddział, poczułem jak grunt osuwa mi się spod stóp, a ja trwam w wyprostowanej postawie ostatkiem sił. Miałem nadzieję, desperacką nadzieję, że być może, za sprawą tego osobliwego i wypieranego przeze mnie tylekroć losu, ud a mi się jeszcze ujść z życiem.

Gdyby jednak miało okazać się inaczej, a jakaś zdroworozsądkowa, autodestrukcyjna część mnie, była przekonana, że to właśnie ona ma racje: pragnąłem, by śmierć była szybka.

Gdy jednak przebudziłem się w obrzydliwym, przepełniającym mnie jakimś atawistycznym, nieludzkim obrzydzeniem korytarzu, wiedziałem, że moja droga przez mękę będzie trwała, aż nie napotkam czekającego na mnie przeznaczenia.

Wszystko to wydaje mi się teraz niczym nierealny, rozpływający się tuż po przebudzeniu sen. Istota… to Coś, co wszyscy określali mianem Mistrza, przypominała najgorszą, żądną krwi i zniszczenia wszystkiego, co inne, zmorę.

Była również doszczętnie szalona i kiedy tylko znalazłem się z nią t ęte-ŕ-tęte, wiedzia łem, że czeluści Piekła rozstąpiły się pode mną, a ja nigdy już nie powrócę do znanego mi wcześniej świata.

Wiedziałem, że miejsce to, centrum dowodzenia znajdującej się pod Katedrą Krypty, pogrzebie wszystko, czym byłem i nie ma żadnej, absolutnie żadnej nadziei, bym wyszedł stamtąd „żywy”.

A jednak udało się. Udało mi się uciec. Za sprawą troszczącej się o mnie Opatrzności, za sprawą Siły, której istnienia nigdy wcześniej nie podejrzewałem, a z którą mocą i potęgą zetknąłem się po raz pierwszy poza grodzią Krypty 13, UDAŁO SIĘ!

Chyba zaczynam się robić religijny. Nigdy bym nie przypuszczał, że Blaine Kelly, będzie gorącym orędownikiem sprzyjającego mu Boga. Jednak po tym, jak spowity brunatnym szlamem, szczątkami ludzi i sączącym się ze ścian płynnym lękiem, ujrzałem na własne oczy żywe, fizyczne wcielenie Złego, jestem w stanie uwierzyć we wszystko.

Nawet w Boga. Zwłaszcza, że Mistrz, kimkolwiek niegdyś był, w ostatnich chwilach życia, zrozumiał własne szaleństwo i wynikające z niego cierpienie. Próbując naprawić błąd, uruchomił autodestrukcję. Coś, czego nigdy, żadna świadoma część mnie, nie byłaby w stanie przewidzieć. Gdzieś w głębi tej spowitej woalem ciemności i niszczycielskiej nienawiści istoty, tkwiła iskra dobra. Iskra, która w decydującej chwili przeważyła nad tym, jak będzie wyglądała przyszłość.

Zupełnie jak w tym starym filmie, Gwiezdne Wojny, kiedy Darth Vader…

Ach, czas to kończyć. W gruncie rzeczy nic z tego, co zapisuję w Pipku, nie ma najmniejszego znaczenia. Wątpię, by kiedykolwiek przeczytał to ktokolwiek poza mną. Moja misja nie jest skończona. Przede mną ostatnie zadanie. Ostatnia, decydująca bitwa, która uwarunkuje to, jak będzie wyglądał ten umęczony, ledwie dyszący, acz wciąż żywy świat.

Potem będę mógł wrócić do domu. Do domu… aczkolwiek gdzieś w środku czuję, że kres tej drogi będzie zupełnie inny, niż się spodziewam.

A może będzie właśnie taki, jaki oczekuję?

209

Ochłap niemalże pękł ze szczęścia, kiedy ujrzał, jak jego pan wraca w jednym kawałku. Rzucał się na mnie, podpierał łapami na moich nogach i z bezbrzeżnym wyrazem euforii spoglądał w moje o czy. Potem lizał mnie po twarzy i kąsał poły i rękawy brud nej, ufloganej w szlamie szaty.

Potem oczywiście, jak to Ochłap, zasikał wykładzinę w bibliotece Uczniów Apokalipsy. Nikt go jednak nie winił. Moje życie było efektem niewyobrażalnego splotu wypadków i przeczyło wszelkiej logice. Chyba nikt nie przypuszczał, że naprawdę uda mi się dokonać tego, czego dokonałem.

Ja sam w to nie wierzyłem.

Ku mojej radości (aczkolwiek nie tak wielkiej jak w przypadku Ochłapa) pośród pełnych książek regałów, czekała na mnie przebrana w skórzaną kurtkę, spodnie i buty Laura. Miała rozpuszczone włosy, a na jej twarzy widniał szeroki, promienny uśmiech. Uścisnęliśmy się w bardzo sugestywny sposób. Jej obecność była dla mnie wielką niespodzianką i szczerze cieszyłem się, że udało jej się wymknąć z Katedry.

Nicole poinformowała mnie, że Brzytwa przejęła całkowitą kontrolę nad Adytum. Od teraz, miejsce to nazywa się Nowe Adytum, a jej uzbrojony gang Ostrzy sprawuje pełną kontrolę i pieczę nad bezpieczeństwem mieszkańców. Podobno pseudo obozowe niewolnictwo zostało zniesione w chwili, w której Brzytwa wzniosła sztandar z własną flagą – wtykając jednocześnie urżnięty łeb Caleba tam, gdzie niegdyś wisiała głowa jej ukochanego . Ludzie wiwatowali i bili brawa. Regulatorzy zaś zostali wybici, co do jednego. Nicole uznała to za: „niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności”.

Wieści o destrukcji Katedry rozeszły się po Gruzach z prędkością podmuchu radioaktywnego. Ten na szczęście sam w sobie nie był problemem. Głowica eksplodowała głęboko pod ziemią. Widziałem miejsce po budowli, głęboki, podobny do tego z Blasku krater. Budynek i Krypta implodowały do środka, zapadając się w sobie. Atom okazał się w tej sytuacji łaskawy dla wszystkich.

Nicole zapewniła mnie również, że Brzytwa zawiązała sojusz ze Zbrojeniowcami. Oczywiście nikt nie wiedział, dla kogo naprawdę pracuje Brzytwa, a le realizując swoje „lokalne” plany wzięła pod uwagę dawne wytyczne z Cytadeli. Pod pretekstem bezpieczeństwa dla dawnego L.A., ona i Zbrojeniowcy mieli zająć się resztkami uciekinierów z Katedry. Podobno pierwszy, niewielki oddział Mrocznych został wyrżnięty, kiedy próbował przedrzeć się do Nowego Adytum.

Wraz z Nicole i Laurą ruszyliśmy w stronę Bractwa Stali. Wszyscy mieliśmy raporty do złożenia. Wszyscy również byliśmy zdecydowani i jednogłośni, co do tego, co według nas należało dalej robić. Spróbujemy przekonać Starszyznę o potrzebie zmasowanego ataku na północną placówkę Supermutantów. Teraz, kiedy ich Mistrz dołączył do faktycznej jedności i nie jest już dłużej obecny w świecie żywych, siły będą osłabione, zdekoncentrowane, a ich morale na granicy załamania. Nie nadarzy się lepsza okazja ku temu, by zaatakować.

Będę musiał sprawdzić teren wokół bazy. Generał Maxson liczy na mnie. Przy odrobinie szczęścia i za sprawą wprawnego nosa Ochłapa, uda mi się uniknąć bezpośredniego starcia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zaatakujemy mutanty i raz na zawsze poł ożymy kres ich chorej ideologii i utożsamianemu z nimi zagrożeniu dla pustkowi.

Droga do Cytadeli przebiegła spokojnie. Obie dziewczyny bardzo polubiły Ochłapa, aczkolwiek ten zdawał się nieco bardziej zżyty z Nicole. Było mi to jak najbardziej na rękę. Przez te kilka dni zbliżyliśmy się mocno z Laurą (Ochłap sprawia wrażenie zazdrosnego. Co za skaranie boskie mam z tym psem!) , a ja korzystałem z każdej okazji, by wysunąć się ze swojego Pancerza Wspomagającego. Pomimo jego licznych walorów, zaczynał mnie obcierać i chyba jednak wolałem nieco bardziej zwiewne, naturalne odzienie.

210

Wiadomości o wydarzeniach z południa wyprzedziły zbliżającą się ku Cytadeli grupę. Kiedy Blaine, Laura, Nicole i niemniej zasłużony Ochłap, dotarli do otoczonego ogrodzeniem z siatki bunkra Bractwa Stali, przywitał ich nie tylko Cabbot i nieodstający go na krok Darrell, ale również tłum przedstawicieli zakonu – złożony z paladynów, rycerzy, skrybów i rekrutów, którym tego dnia pozwolono wyjść na zewnątrz.

Blaine Kelly czuł się niczym prawdziwy pół-bóg. Skandujące jego imię kobiety i mężczyźni, poklepywania po plecach, okrzyki radości, jednoznaczne gesty rękami, powszechnie panujące na wszystkich twarzach uśmiechy i przede wszystkim podziw, niemalże nadludzki podziw skrzący się we wszystkich oczach żywym, mocnym światłem. Takiego powitania oczekiwał po powrocie do Krypty 13.

Jednak w przeciwieństwie do ludzi z Bractwa Stali, nikt w Krypcie 13 nie będzie miał prawa wiedzieć, iż Blaine w ogóle wraca. Większość mieszkańców przypuszczała w głębi siebie, że od dawna nie żyje, a tym samym schron skazany jest na zagładę. Abstrahując już od nieco osobliwego i nietuzinkowego sposobu, jaki Blaine Kelly obrał na swoje pierwsze entrée do dawnego domu. Prawie, że ślepy jak kret, ledwo wczołgał się do środka. Fakt, iż mu się udało, był dla niego tak samo zaskakujący jak jego obecność dla oficera dyżurującego przy głównej śluzie.

Niemniej jednak, teraz, kiedy jego czyny przeszły do historii, a sam Blaine stał się żywą legendą, miał zamiar czerpać z własnej sławy pełnymi garściami. Skwapliwie ściskał wyciągane ku niemu dłonie, uśmiechał się, odpowiadał na pytania, a poklepywania po stalowych, okutych w pancerz ramionach, przyjmował znacznie bardziej życzliwie i tolerancyjnie, niż te, którymi tak ochoczo obdarzali go mieszkańcy Gruzów.

Blaine Kelly, człowiek, o którym jeszcze kilka miesięcy temu nie słyszał nikt, dziś był tym, który wysadził Katedrę w powietrze, pokonał Mistrza Supermutantów i uratował pustkowia od rychłego widma terroru.

A wszystko to pod egidą Bractwa Stali.

Całkiem nieźle, jak na kogoś, kto nie skończył jeszcze trzydziestu lat.

211

Nikogo nie dziwiło, iż żaden z członków Starszyzny, nie pojawił się na powierzchni. Powitanie bohatera było nieoficjalne i poza wzmianką w dzienniku Bractwa, nie odnotowano żadnych innych. Nikt również nie wyraził na nie zgody, ale z drugiej strony, nikt też kategorycznie nie zabraniał i wedle rzymskiej maksymy: „co nie jest wyraźnie zabronione, jest dozwolone”, większość osób należących do Bractwa, wzięło udział w tej niewielkiej celebracji.

Oczywiście Starszyzna nie miała zamiaru wyściubiać nosa na zewnątrz. Czterech starszych panów pozostało w swoich prywatnych kwaterach na najgłębszym, czwartym poziomie Cytadeli. Każdy z nich przeczuwał podświadomie, iż jego opór i próby dalszego powstrzymywania śmiałych planów generała Maxsona (który również należał do grona Starszych) są już tak naprawdę daremne. Starszyzna zostanie postawiona w sytuacji, w której widmo agresji ze strony Supermutantów, stanie się zbyt jawne, zbyt oczywiste i zbyt definitywne – a wszystko to równa się rychłej śmierci. Tym samym generał Maxson przeforsuje własne plany, a reszta będzie musiała na nie przystać.

Bractwo Stali ruszy na wojnę. Starszyzna chciała za wszelką cenę uniknąć wojny. Nikt nie dysponował konkretnymi danymi dotyczącymi liczebności, organizacji i zasobów Armii Jedności. Nikt również nie znał jej prawdziwych intencji.

Cóż, przynajmniej do teraz. Teraz, kiedy Blaine Kelly pokonał Mistrza, kiedy złożył obfity raport na ręce wysokich oficjeli w Cytadeli, nie było najmniejszych wątpliwości, iż zagrożenie ze strony Supermutantów, było realne.

Ale czy jest nadal? Był to jeden z najistotniejszych i kluczowych elementów przemawiających za zbrojną interwencją. Wszyscy przyjęli sprawozdanie Blaina z należytym uznaniem i nikt nie śmiał nawet kwestionować jego wiarygodności. Jednak Mistrz został pokonany, a trzon jego planu legł w gruzach.

W przenośni i dosłownie.

Stąd nie było pewności, jak właściwie zareaguje północ. Starszyzna uczepiła się tego argumentu, nie dając za wygraną. Generał Maxson (wspierany przez Rhombusa i Blaina) raz jeszcze został postawiony w bardzo niekorzystanej dla siebie i dla całego Bractwa sytuacji.

Plany kontr inwazji zostały odroczone i pomimo wszystkiego, co ostatnimi czasy zrobił Blaine Kelly, starszy mężczyzna o srogich i surowych rysach twarzy, przypomniał mu, że wciąż nie otrzymał od niego raportu dotyczącego aktywności na północnym zachodzie.

Należało sprawdzić bazę. Blaine Kelly wiedział, że prędzej czy później do tego dojdzie. Początkowo planował spędzić kilka dni w Cytadeli. Zebrać siły, odpocząć, wykorzystać nieco ze swojej sławy i wielkiej sympatii, jaką ostatnimi czasy obdarzyła go Laura. Pod twardym, żołnierskim spojrzeniem Maxsona, uznał jednak, że wszystko musi zostać odsunięte na później, a on niezwłocznie uda się na przeszpiegi. Jeżeli pozwoli sobie na rozluźnienie, będzie miał poważne problemy z motywacją na przyszłość. Teraz zaś, kiedy jego zaserwowana przez przeznaczenie misja, dobiegała końca, Blaine Kelly był po prostu zmęczony i ponad wszystko pragnął powrócić do domu.

Dzień po przybyciu do Cytadeli, wsunął się w swój pancerz wspomagający, zabrał prowiant i niezbędne wyposażenie – łącznie z Pogromcą Arbuzów i Wietnamskim Rozpruwaczem – po czym wymykając się chyłkiem o poranku, ruszył w stronę znajdującej się na wybrzeżu placówki wroga.

Towarzyszył mu Ochłap.

212

Można powiedzieć, iż wspominane wielokrotnie wcześniej przeznaczenie, zaciskało nad Blainem obręcz swego uchwytu wprost proporcjonalnie, do następujących po sobie chronologicznie wydarzeń. Początkowo Blaine nie zauważał wpływu jakiekolwiek siły na jego los. Teraz, kiedy wszystko chyliło się ku końcowi, troska i opieka zdawały się oczywiste, a maszerujący przez pustynie Blaine, był w pełni świadom, iż na dobrą sprawę nic złego nie może mu się przytrafić, zaś cała ta historia, skończy się dobrze.

Przypuszczalnie każdy, kto wyszedłby cało z opresji czających się w głębi Katedry, kto spojrzałby w oko, oczy i nie ugiął się pod demonicznym, pełnym abominacji obliczem najbardziej zmutowanego człowieka na świecie, mógłby czuć się specjalnym wybrańców bogów.

Blaine Kelly miał ponadto na sobie pancerz wspomagający, model T-51b, Pogromcę Arbuzów, Wietnamskiego Rozpruwacza, plecak pełen jego ulubionych Stimpacków i wiernego, nieodstępującego go na krok psa. Można więc powiedzieć, iż dysponował pełnym prawem, by czuć się jak młody, niezniszczalny heros.

Armia Jedności złożona z Supermutantów i tego, co jeden ze strażników grodzi w Krypcia pod Katedrą, określał mianem: Pupilów, zdawała się również świadoma tego faktu. Przez kilka dni, które Blaine spędził w okolicach ich placówki, ani jedni, ani drudzy ani razu na siebie nie natrafili. Blaine napotykał jednak liczne tropy na pustyni. Wszystkie wskazywały na regularne patrole w liczbie od trzech do siedmiu mutantów. Zazwyczaj towarzyszyły im wielośladowe centaury i ich zupełne przeciwieństwo: pozostawiające jedną, prostą, smukłą linię wisielce.

Trzeciego dnia zwiadu, kiedy Blaine uzupełnił w swoim PipBoy’u 2000 prawie całą mapę okolicy, zdecydował się na zbadanie najistotniejszego kwadratu, który zalegając pośród niewielkich wydm przypominających plateau, skrywał w swoich nierównościach to, czego istnienie wszyscy podejrzewali, a nikt do tej pory nie odważył się pozyskać jakichkolwiek wiarygodnych danych.

Była to wojskowa baza Supermutantów: Mariposa.

213

Blaine i Ochłap przyczaili się na niewielkiej wydmie za równie niewielką skalną formacją. Formacja ta przypominała wystrzeliwujący w niebo lejek, albo kopczyk ułożonych jeden na drugim kamyczków. Stanowiła dobrą osłonę przed ewentualnymi zwiadowcami i żołnierzami, którzy okupowali wieżyczki wartownicze.

Oko Kelly’ego spoglądało przez lunetę Pogromcy Arbuzów. Pomimo, iż on i Ochłap znajdowali się jakieś półtora kilometra od bram bazy, widzieli wszystko jak na dłoni i Blaine mógł poddać kompleks wnikliwym oględzinom.

Placówka znajdowała się na płaskim, kamienistym fragmencie pustyni. Ten otwarty teren otaczał ją od południa i został skrzętnie ogrodzony grubą, kolczastą siatką wysoką na jakieś cztery metry. Dwie wieże obserwacyjne znajdowały się na łączeniach utworzonych przez ogrodzenie kątów. Każda była wykonana z zewnętrznego, stalowego szkieletu, stanowiącego wzmocnienie wewnętrznych, betonowych partii. Na szczycie znajdował się czterokierunkowy balkon tworzący punkt obserwacyjny. Po każdym z nich kroczył strażnik z przewieszonym na plecach karabinem snajperskim. Blaine nie miał wątpliwości, iż był to model DKS-501. Dwa dodatkowe, szybkostrzelne karabiny maszynowe, przymocowane na stałe do balustrady balkonowej, stanowiły niewiadomą i Blaine nie był w stanie określić ich typu.

Brama prowadząca na teren kompleksu wysuwała się na prowadnicach z prawej strony ogrodzenia. Pozostawała zamknięta, tak jak znajdujący się przed nią szlaban pozostawał opuszczony. Niewielka stróżówka z trójką wartowników wewnątrz i dwójką na zewnątrz, stanowiły dodatkowy element zabezpieczający. Wszyscy wyglądali na uzbrojonych w rusznice laserowe, a po bokach od bramy warowały dwie automatyczne wieżyczki z podwójnymi działkami obrotowymi.

Dziedziniec roił się od musztrowanych oddziałów. Oficerowie ćwiczyli wojsko, mobilizując podwładnych. Bez dwóch zdań nie był to jeden z typowych elementów typowego dnia placówki wojskowej. Przez szklaną soczewkę lunety Pogromcy Arbuzów, szkolenie wydawało się odległe, lecz Blaine bardzo wyraźnie rozpoznawał panujący na dziedzińcu rygor. Sierżanci Armii Jedności wyciskali ze swoich żołnierzy siódme poty. Wyglądało to tak jakby przygotowywali się do wojny. Blaine Kelly próbował skalkulować ilość oddziałów. Szybko jednak zarzucił koncepcję dokładnego liczenia i dokonał powierzchownych wyliczeń.

Wynik i tak był przerażający.

Jednak spośród tego ufortyfikowanego, obwarowanego i przepełnionego żądnymi krwi mutantami obozu zagłady, najbardziej przerażający był fakt, iż główna część placówki, mieściła się całkowicie pod rozciągającą na północy górską naroślą. Biały, wzmacniany stalą i betonem jednopiętrowy mur, stanowił zewnętrzną fasadę faktycznej bazy. Duża, stalowa brama dwuskrzydłowa wyglądała na jedyne wejście (nie licząc wywietrzników, jednak te były zbyt małe by przecisnął się w nich człowiek) prowadzące do środka.

Blaine Kelly nie miał wątpliwości, iż faktyczne, wielopoziomowe centrum znajduje się głęboko pod ziemią. Jakikolwiek atak z zewnątrz, bombardowanie przy użyciu artylerii czy uderzenie taktycznej głowicy jądrowej, nie wchodził w grę. Górski nasyp był zbyt wielki, a sama placówka praktycznie wyrastała spod góry, przypominając ostatnią, dolną warstwę wielopoziomowego tortu.

Poza tym, Blaine przypuszczał, iż Bractwo nigdy nie zgodzi się na użycie borni atomowej. Nie ze swoimi doktrynami rozwoju i szlachetną misją naprawy świata. Nie po tym, co wydarzyło się w trakcie Wielkiej Wojny.

Nie. Jedyne sensowne rozwiązanie, to zmasowany atak przy użyciu konwencjonalnej siły. Paladyni wyposażeni w pancerze wspomagające, broń plazmową i szybkostrzelną. Przy odpowiedniej strategii, rozmieszczeniu sił i efekcie zaskoczenia, być może udałoby się wyciągnąć część oddziałów na zewnątrz i podjąć z nimi walkę.

Jednak większość pozostanie w środku. To będzie rzeźnia. Eksterminacja na nieznanym terenie, zagłębianie się do środka, poziom po poziomie, pomieszczenie po pomieszczeniu.

Boże, pomyślał Kelly. Starszyzna nigdy się na to nie zgodzi. Maxson zostanie sam, a Cytadela nie zrobi nic, uznając, iż rozbita Armia Jedności nie stanowi dłużej zagrożenia, zaś placówka jest zbyt niekorzystnie ulokowana, a atak na nią (bez strat własnych) praktycznie niemożliwy.

Chyba, pokrzepił się Blaine, że dokonamy małego fortelu, który zmusi tych starych pierników do podjęcia odpowiednich kroków.

Odsuwając oko od lunety Pogromcy Arbuzów, Blaine zawiesił broń na rusztowaniu na plecach i uzupełniając dane w Pipku, schował go do plecaka, po czym ruszył w dół na południe.

Zmierzał do Cytadeli. W głębi siebie żywił nadzieje, że i tym razem mu się uda. Los, bądź, co bądź, wciąż towarzyszył mu wiernie – jak Ochłap.

214

Kiedy generał Maxson usłyszał o wykonaniu zadania, rozpromienił się na twarzy i tym samym odmłodniał o jakieś dwanaście lat. Objął mnie przyciskając mocno do piersi (nie miałem pojęcia, że w tych starczych rękach wciąż drzemała taka niedźwiedzia siła) i wycałował ckliwie w policzki niczym ojciec witający swojego powracającego z wojny syna.

Jak na ironię, my dopiero się na tę wojnę wybieraliśmy.

Naturalnie złożony przeze mnie werbalny raport stanowił wartość samą w sobie, lecz prawdziwa moc tkwiła w zawartych na PipBoy’u danych. Maxson słuchał z uwagą wszystkiego, co miałem mu do powiedzenia. Kiwał przy tym rzeczowo głową i co pewien czas spoglądał na swoją nie odstępującą go na krok asystentkę – Mathię.

Radość generała była wprost proporcjonalna do zasobu informacji wypływających z moich ust. Kiedy usłyszał o ufortyfikowanej na wybrzeżu placówce, złożył prawą dłoń w pięść i wykonał typowy, triumfalny gest. Powszechna mobilizacja i mordercze musztrowanie oddziałów na wewnętrznych dziedzińcach bazy, sprawiły, że na starej twarzy ponownie zagościł odmładniający uśmiech, zaś oczy rozszerzyły się jak u pobudzonego kocura, który lada moment rzuci się na niczego nie spodziewającą mysz.

Do tej pory wszystko, co mówiłem, było prawdą. Przyszedł czas na dodanie do sprawy odrobiny pikanterii. Wziąłem głęboki oddech i spoglądając wpierw na Mathię, później zaś prosto na pomnikową postać generała Maxsona, oświadczyłem, iż w trakcie mojej kilkudniowej wędrówki, natrafiłem na trzynaście uzbrojonych po zęby patroli Supermutantów, którym towarzyszyły stworzenia znane mi z Krypty pod Katedrą: wisielce i centaury. Ponadto, zaznaczyłem przyjmując możliwie najbardziej merytoryczny ton, byłem świadkiem zmasowanych ruchów na zewnątrz bazy. Setki postawionych w stan najwyższej gotowości żołnierzy ćwiczyło taktyczne manewry odpierające atak, lecz te stanowiły niestety tylko niewielki ułamek całości działań bojowych.

Kącik ust Maxson drgnął w tamtej chwili. Utkwił we mnie swoje taksujące spojrzenie i z zapartym tchem zbliżył się do mojej twarzy.

Poinformowałem go naturalnie, iż głównym elementem taktycznych harców Armii Jedności, był zmasowany atak na placówkę Bractwa Stali.

Maxson niemalże zapiał z zachwytu. Wraz z Mathią wpatrywaliśmy się oszołomieni w skaczącego po pomieszczeniu, odzianego w fioletowy habit starca, który raz po raz piszczał: „tak, tak, tak, tak!”. Żeby tylko wiedział, kogo mi wtedy przypominał.

W głębi siebie dziękowałem Bogu za jego reakcje. Miałem nadzieję, iż głęboki optymizm i wizja rozpętania swojej małej wojny, będą wystarczające, lecz niestety, generał poprosił mnie o dopełnienie niezbędnych formalności i potwierdzenie raportu informacjami zebranym i w moim przenośnym komputerze. Część była jak najbardziej wiarygodna, lecz to, co dodałem od siebie, stanowiło element nadprogramowy. Ja zaś nie dysponowałem żadnymi danymi na poparcie moich konfabulacji.

Na szczęście zawczasu pomyślałem o wszystkim. Zmierzając w stronę Cytadeli, zatroszczyłem się o uszkodzenie modułu pamięci, gdzie rzekomo zapisałem najistotniejsze dane. Maxson, Mathia i troje oddelegowanych przez Vree skrybów specjalizujących się w odzyskiwaniu zapisków z dysków twardych, było wielce niepocieszonych.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю