355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 11)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 36 страниц)

– To paranoik – podjęła policjantka towarzysząca Blainowi w jego krótkim spacerku do sklepu Killiana. – Ale w gruncie rzeczy miły facet. Dobrze, że ma ten problem z głowy. Dzięki za pomoc!

– Nie ma za co – odparł Blaine. – Wiesz może, gdzie tu można wynająć pokój na noc?

Oczy strażniczki rozbłysły w dobrze nam już znany sposób. Tak samo skrzyły się źrenice Martina, Garla, Aradesh’a i Tandi, kiedy wszyscy z nich dowiadywali się o czymś, co syciło ich wewnętrzne żądze.

Jednak Blaine Kelly tym razem nie widział oczu swojej odwróconej do niego bokiem interlokutorki. Policjantka, które nazywała się Sophie, wyjaśniła mu, że najlepszym miejscem do tego będzie noclegownia. Zasugerowała nawet pokój numer 1 – nieco droższy od innych, ale największy, najbardziej komfortowy i przede wszystkim z duuuużym, wygodnym łóżkiem.

Blaine podziękował skinieniem głowy i uśmiechnął się sam do siebie. Kiedy cała trójka zbliżyła się do wielobranżowego sklepu Killiana, w powietrzu unosił się zapach burzy, a woda miała lada moment lunąć z nieba sprowadzając na mieszkańców Złomowa niechciane kłopoty. Blaine i Sophie uścisnęli sobie dłonie. Ochłap – bo tak teraz brzmiało nowe imię psa, którego poprzedniego imienia nikt nigdy miał już nie poznać – szczeknął radośnie i kiedy tylko Sophie oddaliła się w stronę baraków strażników, Blaine założył się w myślach sam ze sobą stawiając pięć kapsli po Nuka-Coli, że cokolwiek nie wydarzy się jeszcze tego dnia, na końcu czeka go bardzo miła noc.

Ale jak to często bywa w świecie zewnętrzny, sarkastyczny los szykował jeszcze całe tony ciskanych w Blaina przeciwności. Przed nastaniem najbliższej nocy, czekały go jeszcze, co najmniej dwie.

Zaś każda z nich mogła zakończyć się rychłą śmiercią poszukującego hydroprocesora podróżnika i ponownym „osieroceniem” biednego Ochłapa.

25

Największy i jedyny w Złomowie sklep Wielobranżowy – nazwany w prosty, acz sugestywny sposób: „U Killiana” – był pilnowany przez dwóch stróżujących na zewnątrz gliniarzy. Wyglądali oni dokładnie tak samo jak wszyscy policjanci stojący murem na granicy pomiędzy miastem prawa, a totalnym bezprawiem rodem z dzikiego zachodu. Ich jaszczurze skóry lśniły pierwszymi kropelkami nadchodzącej nawałnicy. Deszcz coraz zapalczywiej łupał o blaszany dach nasuwając skojarzenia z uderzającą kawalkadą pocisków gdzieś na alaskańskim froncie Wielkiej Wojny, nim Chiny i USA na dobre zadecydowały o wypaleniu Ziemi bronią masowej zagłady.

Jak na ironię strażnicy musieli sterczeć na deszczu. Wielobranżowy sklep Killiana z wielkim, pyszniącym się nawet pośród deszczowej nocy billboardem oświetlanym przez kilkudziesięciu watową żarówkę, oferował podobno wszystko, czego dusza pragnęła, ale najwyraźniej potrzeby ochroniarzy burmistrza nie były, aż tak istotne.

Nikt nie pomyślał o rozłożeniu wspartej kilkoma deskami płachty brezentu nad ich głowami. Mimo nietęgich min i równie nietęgich perspektyw (Blaine przypuszczał, że w systemie zmiennej wachty dyżurują przed sklepem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę) skinęli chłopakowi delikatnie głowami. Było już dosyć późno, lecz gdy Blaine i Ochłap przekraczali próg sklepu, żaden nie próbował ich zatrzymać. Najwyraźniej dla Killiana Darkwatera każdy czas na interesy był dobry.

Wnętrze sklepu oświetlało jasne światło. Blaine zatrzasnął za sobą drzwi i przywitał jeszcze jednego, znacznie lepiej ustawionego niż ci na zewnątrz, gliniarza znajdującego się po przeciwnej stronie pomieszczenia. Lekkim ukłonem głowy przekazał, że nie ma złych zamiarów. Ochłap jak gdyby dla potwierdzenia słów swego pana, szczeknął dwukrotnie w radosny sposób.

To właśnie to psie szczeknięcie spowodowało skrzypnięcie prowadzących na zaplecze drzwi. Gdzieś na zewnątrz uderzył piorun, a deszcz jak na komendę zaczął łupać o blachę dachu jeszcze mocniej. Killian Darkwater wyłonił się z niedostępnych dla większości rejonów swojego przybytku i wycierając dłonie w białą niegdyś szmatkę, przywitał podróżnika:

– Witaj! Trochę późna pora na interesy i mało sprzyjająca aura – oznajmił podając Blainowi rękę i potrząsając nią kilkukrotnie ostentacyjnie, acz życzliwie. – Ale jak to powiadają, kapsle do kapsli ciągną, zaś tam, gdzie są kapsle, jest też Killian Darkwater ze swoim wielobranżowym sklepem. Rozejrzyj się swobodnie, mamy tu mnóstwo towaru. Co, prawda nie jest to Hub – mrugnął okiem – ale każdy znajduje coś dla siebie. Nowy w Złomowie?

Blaine Kelly skinął głową i zachowując maksymalną możliwą powściągliwość w słowach, streścił swoją historię.

– Północ? – zdziwił się Killian marszcząc nieco podejrzliwie brwi, kiedy usłyszał o miejscu pochodzenia Blaina. – Niewiele tam jest prócz pustyni i Cienistych Piasków. Pochodzisz stamtąd?

– Nie – odpowiedział Kelly i trzasnął tę samą historię, którą zastosował na wspólnym negocjacyjnym gruncie z przywódcą Chanów, Garlem. – Pochodzę z Krypty, która leży nieco na zachód.

– O, ta, jasne, że tak! – pogodny i zazwyczaj życzliwy Killian, o którym wszyscy mówili, że jest po prostu dobrym człowiekiem i w gruncie rzeczy właśnie na takiego wyglądał, zasępił się wyraźnie i przyjął nieco asekuracyjną postawę wobec Blaina, obdarzając go przy tym podejrzliwym i pełnym powątpienia spojrzeniem. – A w niemowlęctwie twoim kojcem był sejf…

Jakaś drewniana skrzynia spadła z łoskotem na podłogę. Stojący pod północno wschodnią ścianą gliniarz ani drgnął. Jednak Killian odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Ochłap zgrywał niewiniątko siedząc na kuprze i dyszał z rozdziawionym pyskiem posyłając wszystkim swoje najbardziej ckliwie spojrzenie. Jednak drgający, pomerdujący nieznacznie koniuszek ogona zdradzał go nad wyraz dobitnie.

– Ochłap! – Blaine posłał reprymendę w stronę skrzyżowanego z wilczurem kundla o smukłych, strzelistych łapach, szaro-czarnej sierści z białawą, ciągnącą się wzdłuż grzbietu pręgą, masywnym, mięsistym ogonem i spiczastym pysku zakończonym czarnym nosem oraz dwóch, głęboko osadzonych w oczodołach, nad wyraz rozumnych oczach.– Nie zachowuj się jak rozwydrzone, żądne wrażeń szczenię!

– To twój pies? Wygląda mi znajomo.

– Teraz już tak…

Opowiedziana przez Blaina historia rozwiązania wilczego problemu rolnika Philipa uspokoiła Killiana. Jego asekuracyjna i przezorna postawa uległa zmianie, nie na tyle jednak, by Killian zaprzestał drążenia tematu dotyczącego pochodzenia Kryptyjczyka.

– To co z tą Kryptą?

– Stanowiła ochronę po Wielkiej Wojnie. To jeden wielki atomowy bunkier, w którym do dziś mieszkają tysiące ludzi. Całkiem bezpieczne miejsce i wbrew pozorom nie tak rzadkie w Zachodniej Kalifornii. Niedaleko Cienistych Piasków, nieco bardziej na wschodzie, leży splądrowana przez najeźdźców Piętnastka. W wiosce rozmawiałem z Katriną. Niegdyś mieszkała w takich samych warunkach, co ja.

– Słyszałem o takich miejscach. Nie sądziłem jednak, że kiedykolwiek spotkam kogoś, kto faktycznie urodziłby się i wychował we wnętrzu schronu. Powiedzmy, że na razie ci wierzę. To w gruncie rzeczy nie najgorsza historia, jaką tutaj słyszałem. Był kiedyś taki facet, który podawał się za uciekiniera z jakiejś tajnej wojskowej placówki. Miał wyraźnie nierówno pod sufitem i cały czas jęczał o jakiś kadziach na zachodzie. Kadzie, kadzie i kadzie! Chciał przedostać się przez masyw Coast Ranges i wysadzić zbiorniki. Twierdził, że zła, żądna władzy nad światem armia tworzy tam jakiś genetycznie zmodyfikowanych bandytów, którzy już niebawem zawładną całą planetą.

– Jezu…

– No właśnie, ale to jeszcze nic…

Killian Darkwater opowiadał, opowiadał i opowiadał. Deszcz rzęził o pordzewiałą, cienką blachę chroniąca skupionych w sklepie ludzi przed szalejącą na zewnątrz nawałnicą. Im dłużej Blaine rozmawiał z burmistrzem Złomowo, tym więcej przekonania nabierał, jakoby był to naprawdę porządny i obyty facet. Zupełne przeciwieństwo nieporadnego króla kloszardów z lekkim kuku na muniu.

Darkwater opowiadał Blainowi o Złomowie i panującej w nim sytuacji. Blaine nie dowiedział się właściwie niczego nowego ponad to, co do tej pory powiedział mu Lars i miasto samo w sobie. Gliniarze pod przewodnictwem Killiana starali się utrzymywać porządek i bezpieczeństwo. Gizmo jako wielki i niezależny antagonista dążył do przejęcia kontroli nad wszystkimi i wszystkim. Czachy od czasu do czasu sprawiały kłopoty, ale w gruncie rzeczy koegzystowali z miejską społecznością i wszyscy zdawali się ich akceptować.

No może poza właścicielem Nory Szumowin, z którym główny „herszt” gangu miał jakieś osobiste zatargi. Killian nie chciał się jednak zagłębiać w szczegóły.

Dodatkowo Blaine dowiedział się, co nieco o położonym kilka dni na południe Hub. Ogromna, tętniąca życiem metropolia z licznymi cechami kupieckimi, handlarzami zaopatrującymi połowę znanego pustkowia w wodę, karawanami gromadzącymi się na głównym placu, uzupełniającymi towary i wysyłającymi je praktycznie do każdego istniejącego dziś na mapie miasta. Do tego mnóstwo ludzi, miejsc, sklepów, organizacji i możliwości. Jeżeli Blaine liczył na znalezienie hydroprocesora, bądź chociaż zdobycie informacji na jego temat, było to niewątpliwie miejsce, które podczas swojej wędrówki musiał odwiedzić w najbliższym możliwym terminie.

Killian niestety nie wiedział nic o pożądanym przez Kelly’ego hydroprocesorze do kontrolowania i automatyzowania procesów oczyszczania wody w Krypcie. Miał jednak dość ciekawy asortyment własnych towarów i Blaine spędził dłuższą chwilę przeglądając strzelby, pistolety, kupując nieco amunicji i żywności. Handel i targowanie się z Killianem były przyjemnością samą w sobie i pod koniec tego wszystkiego, Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, że facet byłby znacznie lepszym Nadzorcą Krypty niż zramolały, przerażony wszelkimi myślami o świecie zewnętrznym, pragnący zachować status quo z samym sobą na czele Jacoren.

Jednak jak to zwykle bywa w świecie zewnętrznym, kiedy coś idzie zbyt dobrze, los natychmiast interweniuje dając wszystkim do zrozumienia, że życie w post-apokaliptycznych warunkach to nie jest letni piknik nad jakimś mało uczęszczanym potoczkiem, najlepiej gdzieś po kanadyjskiej stronie Gór Skalistych, gdzie w skrzącej się na słońcu wodzie połyskują tęczowe pstrągi.

Gdy tylko Killian i Blaine zaczęli wymieniać informacje o koczujących na północy od Złomowa klanach: Chanów, Żmij i Szakali – trafnie określając wszystkich (z Garlem na czele) grupami nieludzkich pomyleńców, gdzieś ponad ich skrytymi pod blachą dachu głowami zadudnił grom, a zmęczony buszowaniem między stołami z towarami, leżący teraz nieopodal wejścia Ochłap, uniósł się obnażając kły i nasrożył przypominając najeżoną kolczatkę tuż przed tym, jak ta staje się czyimś obiadem.

W tej samej chwili drzwi prowadzące na zewnętrzną nawałnicę uchyliła się z ginącym pośród wyładowań atmosferycznym skrzypnięciem i do wielobranżowego sklepu „U Killiana” wszedł wrednie wyglądający czarnuch…

26

Wyobraźcie sobie, że jesteście w najlepsze pochłonięci najprzyjemniejszą i najbardziej ludzką rozmową, od kiedy zupełnie zieloni i nieprzygotowani jak dobierający się pierwszy raz w życiu do dziewiczych majteczek prawiczek, opuściliście swój znany i bezpieczny świat i zostaliście ciśnięci wprost w pandemonium czegoś, gdzie nie ma żadnej logiki i nawet Terminator szybko by skapitulował.

Wyobraźcie sobie, że siedzicie w ciepłym sklepie, gdzie atmosfera jest tak-kurewsko-wspaniała i rozluźniająca, że gdyby ktoś stanął przed wami i oznajmił, że gdzieś na zewnątrz giną ludzie, gdzieś ktoś cierpi głód i gdzieś taki Garl gwałci obite na mielonkę zniewolone samice, które przez całe życie starały się być dobrymi matkami i żonami pielącymi grządki zmutowanej kapusty i kukurydzy, parsknęlibyście zapewne w pierwszym odruchu śmiechem, potem śliną, a na koniec powiedzieli, iż jest to absolutnie niemożliwe.

Teraz wyobraźcie sobie, że po raz pierwszy od miesiąca pozwoliliście sobie, by wasza garda nieco opadła ze stanu wiecznego napięcia. Killian w najlepsze zajmuje was rozmową. Na zewnątrz stoją gliniarze, a kolejnego macie w środku. Wasz wierny, acz nowy pies Ochłap czuwa dodatkowo nad wspólnym bezpieczeństwem, a szalejąca na zewnątrz burza zdaje się być odległa i pochłonięta swoimi własnymi sprawami.

I po tym wszystkim za waszymi plecami pojawia się bosy, plaskający stopami, ubrany w podziurawione, niedbale i nieudolnie pozszywane jeansy ze sprutymi nogawkami, czerwoną, rolniczą koszulę z płótna i z postawionym na sztorc kołnierzem, murzyn o łysym łbie, pożółkłych, potłuczonych zębach ze spękanym szkliwem, szerokim, rozpłaszczonym nosie głośno wciągającym powietrze ze świstem i oczach ostatecznego potępieńca, gdzie tli się już tylko desperacja, nienawiść i wizja kilkuset skorodowanych kapsli po Nuka-Coli, które zapewne w przeciągu kilku dni zostaną wymienione na młodociane dziwki i pędzony z podejrzanych lokalnych składników, otumaniający bimber metylowy.

Co byście zrobili w takiej sytuacji, gdybyście usłyszeli, jak zawieszona na konopnym pasku spluwa (stary, źle utrzymany Remington) zostaje odbezpieczona, najpewniej skierowana w waszą stronę, a wszystkiemu towarzyszą odbijające się pośród rzężących o dach kropel deszczu słowa wypływające z przegniłych ust spaczonego umysłu zaklętego w ciele czarnego człowieka: „Gizmo przesyła pozdrowienia!”.

27

Wszystko wydarzyło się w zwolnionym tempie. Czas jak gdyby zupełnie się zatrzymał, a każdy ruch, każdy dźwięk, każdy szmer i raban, każda myśl i towarzyszące jej działanie, każda chwila, każdy impuls z przejmującego kontrolę pnia mózgu, każdy oddech i każdy odruch, wszystko zdawało się rozciągać w nieskończoność.

Kiedy tylko czarny człowiek wykrzyknął swoją nasyconą zemstą groźbę, wydarzyło się wiele rzeczy i wszystkie one były niemalże jednoczesne.

Na zewnątrz błysnął rozjaśniający świat na biało piorun.

Gliniarze moknący na deszczu sięgnęli po kabury z bronią i zawijając przez ramię ruszyli do środka.

Stojący pod północno-wschodnią ścianą ochroniarz obniżył się klękając na jedno kolano i wyciągając w tej samej chwili broń.

Killian Darkwater krzyknął i siłą uderzenia fleku przewrócił stojący najbliżej niego stół ze sklepowym towarem. W tej samej chwili rzucił się próbując znaleźć schronienie za utworzoną naprędce fortyfikacją.

Blaine Kelly odwrócił się, a gdy wykonywał kwadrant ze swojego stu osiemdziesięcio stopniowego obrotu, wyciągnął MP9-tkę i odbezpieczając ją wymierzył prosto w okalający serce zamachowca mostek.

Czarnuch z zawieszonym nad cynglem palcem musnął czuły spust sprowadzając na jedną z zebranych w pomieszczeniu osób widmo śmierci.

Czający się za jego plecami, niezauważony do tej pory Ochłap z dzikim wilczym rykiem rzucił się do łydki napastnika i zatopił swoje zwierzęce kły w jednej z jego pięt, przegryzając skurwielowi ścięgno Achillesa.

Czarnuch krzyknął i przechylił się do tyłu. Jednak jego przerażony mózg nie był już w stanie skorygować wyprowadzonego do palca impulsu i siłą bezwładności cyngiel został pociągnięty, a rdzewiejący Remington wypalił.

W tym samym momencie Ochłap wypluł fragment krwawiącej pięty. Jednocześnie trzy celnie wyprowadzone przez Blaina kule roztrzaskały mostek i przebiły serce murzyna. Kolejna wymierzona przez znajdującego się wewnątrz sklepu gliniarza rozłupała czaszkę zabójcy obryzgując wbiegających do środka strażników krwią, kawałkami kości, płynów ustrojowych i mózgu.

Pocisk wystrzelony z Remingtona wyłupał pokaźną dziurę w rdzewiejącym dachu. Do środka zaczęły wsączać się strugi chłodnego deszczu.

Gdzieś na zewnątrz rozległ się grzmot wywołany rozbłyskującym wcześniej piorunem.

Wszyscy trwali przez moment w absolutnym napięciu i milczeniu.

Jedynie czarny lump zdawał się już zupełnie odprężony. Wokół niego narastała gęsta plama oleistej krwi w kolorze buraków.

28

Dzień dwudziestu ósmy

Kto by przypuszczał, iż ten dżdżysty i zimny dzień chluśnie z rozpostartych ponad nim czarnych chmur taką masą kłopotów. Kłopotów, które w swój głęboko ironiczny sposób również były czarne i w tej jednej chwili uosabiały się pod postacią pakowanego do celofanowego wora truchła oszalałego murzyna-zabójcy o wyłupiastych, nieco koźlich oczach. Doktor Kostuch, który po moich bliższych obserwacjach wydał mi się podejrzanie podekscytowany perspektywą kolejnego, trafiającego do niego na przestrzeni kilku ostatnich dni ciała, stwierdził pospiesznie zgon i równie pospiesznie wyniósł resztki. Zakonotowałem w moim Pipku (uznałem, iż tą pieszczotliwą nazwą będę od teraz zastępował nieco nazbyt formalne określenie PipBoy’a), żeby mieć się na baczności, gdybym kiedyś nieopatrznie bądź bezwolnie trafił do lokalnego szpitala.

Kilian zniósł zamach na swoje życie ze stoickim spokojem. Właściwie to był nawet na swój sposób podekscytowany . Naturalnie tego samego nie można było powiedzieć o dwóch gliniarzy, sterczących przez większość wieczoru na deszczu, którzy w chwili nadciągającego zagrożenia mogli wykazać się jedynie tym, że zostali od stóp do głów zroszeni resztkami czarnuszka (też pieszczotliwie, prawda?) w efekcie czego jeden z nich upadł na kolana, złapał się za brzuch i również postanowił okrasić otoczenie płynną zawartością samego siebie. Wzniesiony przed atakiem bojowy okrzyk całkowicie obnażył tożsamość głównego prowodyra tego, co rozegrało się dz isiaj w wielobranżowym sklepie burmistrza . Gizmo, nad którym również zbierały się ciemne, gęste chmury, uosabiał wszystkie kłopoty nękające dobrych ludzi próbujących każdego dnia budować nowy lepszy świat, wznosząc spośród wypalonych nuklearną wojną przyszłe kolebki amerykańskiej cywilizacji. Jeżeli coś miało zostać zrobione, to należ ało zrobić to jak najszybciej. Lecz niestety, wedle słów Killiana, nie wolno było wykraczać poza prawną moc obo wiązującą na terenie miasta.

Killian poprosił mnie o pomoc. Co miałem zrobić? Siłą jakiegoś przypadkowego zrządzenia losu zostałem wciągnięty w sam środek toczącej się w Złomowie wojny. Jeżeli poprzedni właściciel Ochłapa próbował w jakiś sposób przywrócić równowagę i rozprawić si ę z Gizmem, to znaczy, że i on i pies musieli być dobrymi ludźm i” .

Ja nie mogłem tego samego powiedzieć o sobie. Przez ostatnie cztery tygodnie bezcelowej wręcz tułaczki po świecie zewnętrznym nauczyłem się, że dobro i zło jest w tym miejscu kwestią bardzo płynną i otwartą. Owszem, ciążył mi los Iana, lecz z drugiej strony nie mogłem czuć się na tamte wydarzenia bardziej obojętny. Cieszyłem się ze śmierci człowieka w czarnej skórze, którego Czachy zrzuciły z dachu kasyna, ponieważ dzięki temu zyskałem – być może – najwierniejszego przyjaciela i kompana, który bezinteresownie pójdzie za mną na koniec świata. Nie miałem również wątpliwości, że nasłany przez Gizma zamachowiec, gdyby tylko udało mu się rozprawić z szeryfem, ustrzeliłby mnie, mojego psa i pilnujących porządku gliniarzy, a w niedługim czasie Złomowo pogrążyłoby się w otwartych walkach i de facto ponad prawem i porządkiem stanęłaby uzbrojona banda prymitywnych, chciwych, ukierunkowanych tylko na własne żądzę złoczyńców.

Być może gdyby sytuacja dotyczyła Cienistych Piasków i tego popapranego, krygującego się na Bóg jeden raczy wiedzieć kogo, komandora Seth’a z równie nieudolnym i oderwanym od gruntu sołtysem oraz tą małą, rozpieszczoną pizdą, postąpiłbym inaczej i sam zaczął strzelać wyżynając wszystkich w pień, aż po małej, spokojnej mieścinie nie pozostałoby nic poza dymiącymi zbrojeniami okraszonymi białym tynkiem budynków i długim, przemieszczającym się powolnie marszem zniewolonych wieśniaków, kobiet i dzieci.

Garl byłby przeszczęśliwy. Jednak G izmo to nie Garl, a Złomowo ma tyle z Piaskami wspólnego, co górski borsuk z pędzącą przez kosmos lodową asteroidą. Poza tym Killian Darkwater był naprawdę porządnym facetem i jako pierwszy od dawien dawna pozwolił mi zapomnieć na chwilę o tym, co się tu właściwie dzieje i gdzie podział się prosperujący niegdyś świat pełen szczerych uśmiechów.

Dlatego przystałem na jego prośbę. Zgodziłem się dostarczyć mu dowód. Ostateczny dowód winy Gizma, tego tłustego, opasłego skurwiela jak to go tu wszyscy nazywali i raz na zawsze wyplenić infekujące Złomowo zło.

Strasznie patetyczne to moje dzisiejsze pierdolenie, nie? Chyba powinienem zaszyć się z dala od ludzi w Noclegowni. Atmosfera barów tak na mnie działa. Wszędzie pełno ludzi, harmider, zabawa, alkohol i ogólna aura niesprzyjająca jakimkolwiek czynnościom niezwiązanym z niosącym na fali radości i wyzwolenia melanżem.

Niemniej jednak, będę już powoli kończył. Burmistrz Złomowa wręczył mi pluskwę i dyktafon. Wybór był prosty, albo wetknąć podsłuch gdzieś w biurze Gizma, albo zmusić go do przyznania się, kto stoi za zamachem na życie Killiana. Oba rozwiązania były kurewsko wręcz trudne i ryzykowne. Należało wejść do należącego do Gizma kasyna. Przeprawić się przez trzy pomieszczenia przepełnione stołami do gry, hazardzistami i co najgorsza strażnikami, a potem jakimś cudem wyprosić „audiencję” u jego ekscelencji, zobrazować mu jasno sytuację i przekonać, iż ja, Blaine Kelly, będę lepszym asasynem niźli ten gryzący ziemię czarny chwast, przyjąć zlecenie na życie Killiana i na koniec, nie wzbudzając niczyich podejrzeń tak poprowadzić rozmowę, by Gizmo sam z siebie oświadczył głośno i wyraźnie, dlaczego ON tak bardzo pragnie, by Killian Darkwater trafił do gabinetu doktora Kostucha w czarnym, zapinanym na ekler celofanowym worze.

Potem zapewne czekałby nas nalot na kasyno. Ani Giz mo, ani jego uzbrojone po zęby pachołki nie sprzedaliby tanio skóry. Przy tej interwencji Killian będzie potrzebował wszystkich ludzi. Szykowała się niezła forsa, a zważywszy na moją misję i panujące w Hub zwyczaje oraz powszechną miłość, chciwość i magiczną moc kapsli od Nuka-Coli, nie mogłem przepuścić żadnej wpadającej w moje szpony okazji do zarobienia odrobiny gotówki.

Naturalnie, na każdym etapie skrzętnie nakreślonego planu, mogłem zginąć, albo co gorsza chyba nawet, trafić do lazaretu doktora Kostucha w roli rekonwalescenta .

Sam nie wiem, co gorsze…

Teraz zapewne rozumiecie, dlaczego siłą rzeczy, zakończyłem ten wieczór w barze?

29

– Dawaj, Trish, skarbie! Jeszcze jednego!

– Odwal się, kapucynie! Jak nie masz czym zapłacić, to możesz się, co najwyżej uraczyć deszczówką na zewnątrz.

Mieliśmy szczęście, prawda Blaine? Ochłap, cały ten zamach, a teraz droga do baru i akurat przestało padać!

Mimo starającego się pokrzepić go na wszystkie możliwe sposoby głosu swojej rozbrykanej niczym młody kucyk podświadomości, Blaine nie zważał na nic poza dobiegającymi z wnętrza baru odgłosami.

– Tooooo staalloooowaaaaaa KLAAAATKAAAA!!! La-la-la-la-lalali!

Jesteś pewny, że chcesz wejść do środka ? Przecież tam rządzi alkohol, a ty nigdy nie piłeś…

– Może i nie piłem – mruknął Blaine nad wyraz cicho – ale tutaj można by zasięgnąć nieco języka. Kapsli mi nie brakuje. Założę się, że w środku siedzi mnóstwo pijaków, którzy za kilka kieliszków popsioczą trochę na Gizma.

Jak chcesz. Upewnij się tylko, że Ochłap będzie blisko i w razie czego stanie w twojej obronie.

Blaine spojrzał na warującego tuż przy jego nodze psa. Skrzyżowany z nie-wiadomo-do-końca-z-czym wilczur czekał tylko, aż drzwi uchylą się, a on będzie mógł wskoczyć do środka.

– To co, piesku? Wchodzimy?

– Hau!

Drzwi zaskrzypiały. Blaine poczuł owiewające go gorące powietrze przepełnione smrodem wódy, potu i nadciągającej awantury. Lokale, bary, a właściwie speluny takie jak Nora Szumowin słynęły z tego, że ciągnęły do nich wszelkiego rodzaju ćmy, męty i wyrzutki, które szukając dodatkowych rozrywek w swoim mitrężonym ustawicznie życiu, za cenę kilkunastu kapsli kupowali sobie nieco czasu w specyficznej, acz cenionej przez nich atmosferze. Czas ten upływał pod hasłem „pijaństwo!” i prędzej czy później oferował nieprzewidziane atrakcje, pośród których praktycznie zawsze zdarzała się jedna i ta sama określana mianem:

Rozróby.

Gdy tylko Blaine przekroczył oddzielający go od brutalnego świata próg drzwi i znalazł się w środku świata równie podejrzanego i nieprzewidywalnego, co ten znajdujący się za jego plecami, obsługująca ludzi kelnerka (chyba nazywała się Trish, a przynajmniej tak krzyczał jeden z biesiadujących w środku meneli) natychmiast podniosła lament:

– O, nie, kurwa, koleś! To coś tu nie wchodzi!

Blaine czuł, że nim na dobre zasmakował upojnej atmosfery Nory Szumowin, obowiązkowa rozróba z odległej przyszłości zbliżyła się na niebezpieczną odległość „teraz”.

Wskazał palcem na prześlizgującego się radośnie między stolikami Ochłapa, robiąc przy tym niewinną minę.

– Słyszałeś, zabieraj go stąd, kurwa. To nie jest psi bar!

– Mój pies chodzi tam, gdzie chce.

– Neeeeaaaalll! – rozwrzeszczała się dziewczyna trzymająca na jednej ręce tacę i natychmiast straciła zainteresowanie Blainem i jego psim problemem.

W tej samej chwili zza barowego kontuaru rozległ się głęboki, tubalny i nieco chrapliwy głos. Zupełnie jakby właściciel Nory Szumowin lubił częste i wnikliwe inwentaryzacje zalegających na lustrzanych półkach trunków.

– Koleś! Albo pies wypierdala, albo ty! Decyduj!

– Ochłap! – zawołał Blaine gwiżdżąc przedtem dwoma wetkniętymi w kąciki ust palcami. – Ochłap!

Pies spoważniał i zatrzymał się tuż obok baru. Przez moment on i Neal (lubiący sobie strzelić jednego, dumny właściciel Nory Szumowin) wpatrywali się sobie w oczy. Blaine dopiero teraz zauważył, jak podejrzliwie cicho zrobiło się w barze za sprawą nadciągającej niczym trąba powietrzna „rozróby”. Trwał przez moment wyczekując reakcji psa. Ku własnej uldze i głębokiemu rozczarowaniu wszystkich zebranych, draka znów przesunęła się na linii czasu w bliżej nieokreślone „kiedyś”.

Ochłap poczłapał w stronę pana. Pan ukucnął, wytarmosił psa czule za „bokobrody” i kazał mu zaczekać na zewnątrz. Ochłap sprawiał przez chwilę wrażenie nadąsanego, a kiedy zmierzał w kierunku drzwi, nie omieszkał zatrzymać się i raz jeszcze spojrzeć w stronę triumfalnie unoszącego brew Nela.

Potem zniknął w roztaczającej się na zewnątrz ciemności. Odgłosowi zamykanych drzwi towarzyszył dźwięk grzmotu. Bez dwóch zdań nadciągała kolejna fala burzowej nawałnicy.

Blaine ruszył do kontuaru i usiadł za barowym stołkiem. Po drodze zaczepił go pijak o czerwonym, kartoflowym nosie i spowitej siatką spękanych naczynek twarzy. Przypominał nieco Seth’a, tylko tak o trzydzieści lat starszego i skrajnie już umęczonego pracą na roli. Jego drelichowy strój śmierdział nawozem, a przynajmniej na to liczył Blaine. Pijaczyna mógł równie dobrze zwalić się w gacie.

– Panie, kilka kapsli? Na kolejkę…

Blaine machnął ręką niczym zniesmaczony, stroniący od plebsu francuski markiz. Nawet ktoś tak prosty jak orzący całe życie w polu pijaczyna zrozumiał wymowność jego gestu i skwaszonej twarzy i bucząc coś pod nosem oddalił się do swojego stolika w ciemnym kącie sali.

– Mam nadzieję, że nie masz mi za złe – zaczął Neal, kiedy już Blaine na dobre usadowił się na stołku. – Nie chcę, żeby pies kogoś pogryzł albo napaskudził. Nie wpuszczam do środka zwierząt.

Jasne, nie licząc trzech czwartych chlającego tu po nocach tałatajstwa. Wydawało mi się, że jeden koleś miał zaostrzone zęby...

– Nalej mi coli.

Neal spoglądał przez moment prosto w ciemne oczy Blaina. Zdawało się, że zamarł, a z wetkniętą w duży kufel ścierą wyglądał dość kosmicznie. Kelly z trudem stłumił prześmiewcze parsknięcie. Neal również z trudem tłumił bezwolne reakcje własnego ciała. Jednak w jego przypadku nie był to bynajmniej śmiech.

– Masz kapsle? – zapytał mrużąc oczy podejrzliwie.

– Powiedziałem, żebyś mi nalał.

Neal bez słowa odkorkował błękitną butelkę. Zgięty kapsel odskoczył, a z wnętrza szklanego lejka wydobył się sykliwy dźwięk ulatujących do atmosfery bąbelków. Po chwili stojąca przed Blainem szklanka była w połowie pełna.

– Trójka.

Kelly od niechcenia sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej czarnej skóry i wyciągnął trzy pordzewiałe kapsle. Cisnął je nonszalancko na kontuar, zaś Neal skrzętnie zgarnął swoją masywną dłonią i zajął się własnymi sprawami.

Blaine uniósł szklankę przyglądając się przez moment bulgoczącym na tafli napoju pęcherzykom dwutlenku węgla.

– Panie – usłyszał za swoimi plecami bełkotliwy rechot pijaka, którego spławił kilka chwil temu – kilka kapsli na wódkę?

– Bob, co ci do chuja mówiłem? – uaktywnił się Neal grożąc Bobowi brudną szmatą. – Wypierdalaj do kąta, a jak nie masz kasy to na zewnątrz!

– M-mam forsę – bełkotał niebywale wręcz urżnięty kmiot. – P-prze… przecież wiesz, Neal.

– Jak masz to przestań żebrać! To porządny lokal. Jeszcze jeden raz i wypierdolę cię na deszcz, a w tym stanie wątpię, żebyś doczłapał do tej swojej pilśniowej dziury!

Bob odwrócił się, mruknął coś pod nosem i chwiejąc na boki jakby przemierzał właśnie pokład walczącego ze sztormem statku ruszył z powrotem w stronę swojego stolika.

Blaine raz jeszcze uniósł szklankę i niepewnie siorbnął łyk Nuka-Coli.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю