Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 36 страниц)
Blaine wyczuwał w nim strach. Nie było to dziwne. Tak jak nie było dziwne, iż Seth swoją pozycję zawdzięcza skradzionemu sercu jedynej chyba naprawdę znaczącej dziewczyny w Cienistych Piaskach.
Dziewczyny, która nieopatrznie i jakby zupełnie przypadkowo była córką Aradesh’a – króla kloszardów. Najwyraźniej mechanizmy czystego i pochwalanego przez wielu nepotyzmu nie uległy zmianie pod wpływem nuklearnej wojny i panoszącego się powszechnie promieniowania. Nawet miejsca nieskażone wpływami zewnętrznymi, takie jak Krypta 13, miałyby w tym temacie wiele do powiedzenia. Niedaleko trzeba szukać. Jacoren – Nadzorca – odziedziczył przecież swoją funkcję po zmarłym ojcu. Jeżeli nepotyzm miał się dobrze w ostatnich ostojach prawdziwej cywilizacji i intelektu, to wydawało się zupełnie naturalne, że zamieszkujące skażony świat tęgie kmioty w stylu Seth’a nie zostają dowódcami straży dzięki odwadze, umiejętnościom, charyzmie i zdolnościom przywódczym.
Nie, tęgie kmioty w stylu Seth’a dobierają się do majtek córek lokalnych sołtysów. A kiedy już ciężka praca związana z orką dobiega końca, zaczyna się należne zbieranie plonów.
Bo przecież, nie ukrywajmy, poza wystrzałowym ciałem, dzikim spojrzeniem i z pewnością równie rozbuchanym temperamentem, Tandi, tak jak Seth, nie była specjalnym materiałem na honorowego członka klubu Mensa. Z pewnością można było spędzać z nią czas. Z pewnością można było ją pieprzyć. Ale na dobrą sprawę, prędzej czy później następował etap dojrzałej stabilizacji w związku, kiedy należało zrobić użytek ze swojego intelektu. Ani Tandi, ani Seth, nie wyglądali na specjalistów w tej dziedzinie.
Naturalnie, Seth czuł się zagrożony. Ta żądna wrażeń nastolatka miała ewidentnie ochotę na Blaina. Bogate osobowości intelektualistów od zawsze fascynowały kobiety. Chociaż, być może były to tylko czcze nadzieje, które większość z nas, facetów, zna z własnych, gorzkich doświadczeń. Mimo to, czcze nadzieje czy nie czcze nadzieje, Seth mógł obawiać się, że Blaine (który przecież przewyższał go absolutnie we wszystkim i na dokładkę był zabójczo przystojny) zechce np. osiedlić się w Cienistych Piaskach. Ktoś, kto potrafi strzelać, ktoś, kto bez wątpienia wytnie w pień nękające osadę radskorpiony, ktoś, na kogo chrapkę ma jedyna i ukochana córeczka wodza… jak wiele czasu minie, nim ktoś taki upomni się o jakąś lekką, nobilitującą i prestiżową funkcję?
Ile czasu minie, nim ktoś taki zapragnie zostać dowódcą straży? Nie, nie dowódcą: pieprzonym, kurwa, KOMANDOREM.
– Już niedaleko – oznajmił niemy do tej pory dowódca strażników Cienistych Piasków.
Blaine kiwnął głową po czym kontynuował swój wywód zauważając, że ton Seth’a był dziwnie radosny i jak na tę sytuację zastanawiająco nienaturalny.
Wszystko bardzo ładnie, myślał rozpatrując, jakby to wyglądało i jak najpewniej wygląda z perspektywy Seth’a, jednak, co ja miałbym w tych Cienistych Piaskach robić? Wypasać braminy? Hodować kapustę? Stać do końca życia na bramie i wraz z przegrzaną od słońca Katriną witać gości?
Jakich gości, na Boga?
Lecz mimo to była jeszcze Tandi. Tandi, która miała równie porąbanego ojca, co cała reszta ludzi w tym zapomnianym przez cały istniejący panteon bóstw ze wszystkich wymyślonych do tej pory przez człowieka religii grajdole. Tandi, która na swój prymitywny i zwierzęcy sposób była tak kurewsko pociągająca, że jedyne, o czym mógł w jej towarzystwie myśleć Blaine, to jakby to było, gdyby w końcu zatkać jej ten gdakający dziób czymś, czym później pozatykałby jej miejsca znane na nieszczęście chyba tylko temu braminiemu wypryskowi, Seth’owi.
A gdyby tak Seth zginął. Powszechnie było wiadomo, że jest nieudolny. Ciekawe, co by się wtedy stało. Jak zareagowałaby na to Tandi, Aradesh i mieszkańcy Cienistych Piasków? Seth mógł przecież zostać nieopatrznie ukąszony przez radskorpiona.
Np. ze sto razy i to prosto w twarz, tak, że spuchłby od jadu niczym pękające wymię dwugłowej, mlecznej krowy.
Tyle, że śmierć Seth’a wywołałaby podejrzenia. Chociaż, ciągnął dalej Blaine, świat, gdzie normą są wspomniane przed chwilą dwugłowe krowy zdawał się wiele wybaczać.
A jeszcze więcej puszczał w zupełną niepamięć.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Seth, który musiał przystanąć, a bujający w obłokach Blaine zupełnie tego faktu nie zarejestrował.
Zatrzymał się, obrócił na pięcie i rozejrzał dookoła.
Jak każdy człowiek żyjący przez całe życie pod ziemią, miał mały problem z określeniem swojego aktualnego położenia w świecie tak rozległym i niepoznanym jak świat zewnętrzny. Zerknął więc na swojego PipBoy’a 2000, który raz jeszcze okazał się wiernie służącym przyjacielem przybywającym z pomocą.
Na wschodzie leżało górskie pasmo Coast Ranges.
Na zachodzie znajdowała się Krypta 15.
Na południu, o ile PipBoy się nie mylił, a mylił się niezwykle rzadko (albo nigdy) były Cieniste Piaski.
Na północy natomiast Blaine dostrzegł majaczące w oddali, niewyraźne kamienne szczyty. Ten obszar pozostawał dla jego komputera zupełnie czarny.
Poza tym byli pośrodku jałowej, wypalonej i zdającej się lśnić nawet pod warstwą gęstych i nisko wiszących chmur pustyni.
– Tutaj? Tu jest jaskinia radskorpionów?
– Nie-e – Seth pokręcił głową śmiejąc się przy tym sardonicznie. – Tu cię zostawiam.
Blaine Kelly nie zareagował na tę rewelację nawet najdrobniejszym przejawem zdziwienia na twarzy.
Poza krótkim i zwięzłym pytaniem, które zadał:
– Zostawiasz mnie?
– Tak. Pieczara radskorpionów jest tam – Seth machnął niedbale ręką wskazując niewyraźne pasmo górskich wzniesień na północy. – Jest tylko jedno wejście, więc nie będziesz miał problemów i na pewno znajdziesz je sam.
– Jasne, tego się spodziewałem, co potem?
– Potem? – Seth zmarszczył czoło, lecz w lewym kąciku jego ust Blaine wyraźnie dostrzegł subtelne, wyrażające satysfakcję drganie. – Potem wróć do Cienistych Piasków. Oczywiście, jeśli uda ci się przeżyć…
9
Blaine Kelly stał przez dłuższy czas spoglądając w zionącą z pieczary ciemność. Wejściowy otwór groty zdawał się zapraszać go w głąb. Blaine wiedział, że nie czeka tam na niego nic przyjemnego. Tylko gniazdo radskorpionów, zwłoki porwanych krów, ludzi, zapach śmierci i najpewniej walające się wszędzie kupska i fragmenty chitynowych pancerzy.
Był czas (kilka dni temu) kiedy Blaine przeraziłby się na myśl o przedzieraniu przez jaskinię pełną szczurów. Teraz jednak, uczony przez najsurowszego z najsurowszych nauczycieli: świat zewnętrzny, czuł w sobie o wiele więcej doświadczenia i nawet przed sobą samym nie obawiał się przyznać, że może już mierzyć się z nieco większymi przeciwnikami.
Np. nękającymi bezbronne (Seth był w końcu nieudolny i nie trafiłby nawet strumieniem moczu do Kanionu Colorado) wioski radskorpionami.
Przewiesił plecak luzując jego szelki tak by ten wisiał mu z przodu na wysokości brzucha, napił się łyk wody i sprawdził czy w odmętach pakunku wszystko jest tak, jak być powinno.
Było. Trzy wręczone mu przez „komandora” straży Piasków (jak to pięknie brzmi: Seth – strażnik piasków) flary spoczywały grzecznie tuż obok dziesięciu obwiązanych sznurkiem woreczków. Woreczki te były wypełnione kordytem, bezdymnym prochem, który Blaine zdołał wyłuskać z setki skradzionych gdzieś w Cienistych Piaskach pocisków 5,56 mm FMJ (naboje pośrednie pomiędzy kulami dum-dum a przeciwpancernymi). Tak zabezpieczony, zerknął jeszcze na spoczywający w kaburze kolt 6520 (załadowany świeżym, mieszczącym dwanaście pocisków magazynkiem) i uznał, że jest gotowy by wkroczyć prosto w paszczę lwa…
To znaczy radskorpiona.
Blaine wciąż jednak nie wiedział jak duże mogą być te zmutowane maszkary. Przezornie obmyślając najlepszą taktykę zdołał jednak zabezpieczyć się na każdą okoliczność. Postanowił wyciągnąć jednego na zewnątrz, załatwić go za pośrednictwem pistoletu, a w resztę (w razie ewentualności, gdyby kolt kiepsko sobie radził) rzucać skonstruowanymi zmyślnie bombami.
W końcu jak duży może być radskorpion?
Lecz kiedy zrobił pierwszy krok, usłyszał przesypujący się za jego plecami piasek. Zupełnie jakby coś kolosalnego chciało wypełznąć na zewnątrz.
Coś bardzo kolosalnego.
Blaine odwrócił się naprędce nadwyrężając sobie przy tym lewą stronę ulokowanego na wysokości karku mięśnia czworobocznego (który nota bene przypominał latawiec i był największym mięśniem w ciele człowieka, przez co wszelkie kontuzje były kurewsko wręcz bolesne). Zirytowany wyciągnął w jednej chwili pistolet.
Potem zaś ujrzał klekoczący szczypcami horror.
Horror, który był tak kurewsko wielki, co ból w mięśniu czworobocznym.
– Co do…?
Chciał rzucić, lecz nie zdążył, ponieważ radskorpion nie dał mu nawet chwili na reakcję. Od razu rzucił się do ataku, kąsając szczypcami i strzelając zakończonym jadowitym kolcem ogonem.
Blaine cudem uskoczył. Cudem również zdążył zrobić tylko jeden krok nim skorpion zaatakował go podstępnie od tyłu. Tym samym wciąż znajdował się poza jaskinią, gdzie boczne ściany umożliwiłyby mu ucieczkę tylko w jednym kierunku.
Głębiej do ukochanego domku tych przerośniętych poczwar.
Blaine wypalił trzykrotnie. Kolt 6520 zrobił tyleż samo delikatnych muśnięć mniej więcej w połowie długości chitynowego pancerza radskorpiona.
Poza tym nic się nie zmieniło. Bestia wciąż nacierała naprzód, próbując obciąć Blainowi nogi szczypcami i jednocześnie ukąsić go jadowym kolcem (ociekającym zielono-złocistą toksyną).
Jakby tego było mało próbowała również go staranować.
Blaine odwrócił się, co było w tej sytuacji znacznym ryzykiem, ponieważ te pół sekundy niezbędne na wykonanie półobrotu, mogło kosztować go którąś ze stóp, albo ukąszenie prosto w pośladek.
Zaczął uciekać.
Radskorpion zaczął go gonić.
Przez pewien czasu Blaine kręcił się zataczając koła. Słońce z wolna wyłaniało się zza rzedniejących już chmur. Nie chciał wystawiać się na jego piekące właściwości. Nie chciał również zostawiać jaskini. Bał się, że gdyby oddalił się od niej zbyt daleko, utraciłby całą motywację do ratowania Cienistych Piasków.
Kurwa, pomyślał. Cieniste Piaski. Jebać Cieniste Piaski! Po cholerę ja się mam tak narażać?
Radskorpion chyba uległ lekkiemu skołowaniu, ponieważ po kilku minutach zabawy w kotka i myszkę, czy tam chodzącego liska, stanął w miejscu i sam zaczął kręcić się w kółko.
Blaine również przystanął wyczuwając nadarzającą się okazję. Uniósł kolt 6520 i pamiętając stare, niezawodne motto snajperów (i wszystkich znerdziałych kamperów z gier online): najpewniejszy strzał, to strzał w głowę. Nic nie przeżyje błyskawicznego implantowania pięciu centymetrów ołowiu prosto w mózg, zawahał się przez moment zastanawiając, gdzie to brązowe, chitynowe kurewstwo może mieć mózg.
I czy w ogóle go ma.
Radskorpion składał się bowiem z mierzących po dwie stopy, klekoczących nieustannie szczypiec. Przypominały ostrza gilotyny, a ich właściciel niewątpliwie większość czasu spędzał na ich ustawicznym ostrzeniu (czego dowodził brak jakikolwiek wyszczerbień) i odbieraniu życia innym żyjątkom (liczne ślady zaschniętej krwi ofiar radskoprionów). Dalej miał coś, co wyglądało jak karbowany tułów, z którego wyrastało osiem zakrzywionych pod kątem ostrym, strzelistych odnóży (po cztery na każdą stronę). Na końcu zaś znajdował się wyglądający na mięsisty i wybitnie wręcz atletyczny ogon z napęczniałym od jadu czubkiem i ostrym, biologicznym kolcem – najpewniej z chityny i innych twardych materiałów, tak jak całość zewnętrznego egzoszkieletu.
Pośród tego wszystkiego, skryta za masywnymi szczypcami i lekko pochylona ku ziemi wyrastała malutka główka, a przynajmniej jakiś atawistyczny pysko-pipek z dwoma czarnymi, połyskującymi na świetle oczami i komicznymi na swój sposób szczękami.
No, właśnie, światło! Pomyślał uradowany Blaine. Te skurwysyny żyją w ciemności. Ten najwyraźniej oszalał oślepiony przez światło.
Grzejąca już po całości słoneczna gwiazda prześwitująca ze szpary pomiędzy chmurami, stanowiła jedyną nadzieję Blaina. Trafienie w dobrze osłoniętą głowę wydawało się na pierwszy rzut oka niemożliwe. Blaine przymierzył jednak i korzystając z nieformalnego i chwilowego tylko sojuszu ze słońcem, postanowił rozjuszyć radskorpiona wyprowadzając go doszczętnie z równowagi.
Bang-bang!
Wypalił dwukrotnie trafiając w ulokowany na końcu ogona jadowy gruczoł. Pierwszy strzał rozerwał delikatną, błoniastą część – stanowiącą zapewne worek jadowy. Zielono-złotawa substancja rozprysnęła się pod postacią tysięcy kropelek i rozleciała we wszystkie strony świata.
Drugi natomiast ujebał radskorpionowi większą część samego kolca.
Radskorpion ryknął, pisnął czy może nawet fuknął rozeźlony i szczękając szczypcami ruszył na oślep przed siebie.
Blaine wciąż miał siedem pocisków.
Mimo to uniósł jeden z licznie walających się wokół jaskini kamieni i z impetem cisnął w pędzącego ku niemu radskorpiona. Kiedy ten wykonał unik zasłaniając się niezwykle inteligentnie i rozsądnie uniesionym szczypcem, Blaine raz jeszcze cisnął kamieniem, lecz tym razem odrzucił go jak najdalej od siebie.
W miejsce mocno oświetlone przez słońce.
Oszukany radskorpion poleciał w kierunku, z którego dotarł do niego łoskot upadającej skały.
– Hej! Hej! Ty przypominająca kraba kupo chityny!
Skonfundowany skorpion odwrócił się i ruszył w stronę Blaina. Blaine uniósł kolejny kamień i rzucił. Tym razem radskorpion popełnił błąd, odsłaniając nieznacznie część swojego pyska. Błąd ten kosztował go siedem celnych jak bełty Wilhelma Tella headshot’ów, po których przewrócił się, przekręcił na grzbiet i kuląc wszystkie osiem odnóży zwinął się w kłębek i wyzionął ducha w typowej dla domowych pająków pozycji.
Był to koniec pierwszego radskorpiona, z którym przyszło się mierzyć mieszkańcowi Krypty 13 o nazwisku Kelly. Kelly był wyczerpany i nie mając już żadnych wątpliwości, że droga ewolucyjna północnoamerykańskich skorpionów cesarskich poszła w tym samym złośliwym kierunku, co kalifornijskich szczurów jaskiniowych i przy okazji prawie dwukrotnie przerosła rozmiarowo gabaryty człowieka, bez większych skrupułów zanurzył dłoń w wiszącym na brzuchu plecaku i wyciągnął jedną z trzech flar.
Odpalił ją i zagłębił się w gnieździe post-apokaliptycznych potworów.
10
Początkowo szło całkiem nieźle. Tuż za wejściem do jaskini leżał pokryty krwią i fragmentami mięsa szkielet dwugłowej krowy. Musiał być dość świeży, ponieważ w gęstej chmurze unosiły się nad nim brzęczące muchy.
Potem również szło całkiem nieźle. Rozświetlając wnętrze wilgotnej jaskini, Blaine przemierzał jej przestronne korytarze próbując nie zwymiotować na myśl o chrzęszczących mu pod stopami kościach i docierającym do jego nosa niewyobrażalnym wręcz smrodzie zgnilizny i jakiś specyficznych feromonów wydzielanych przez zamieszkujące mrok horrory.
Lawirował również między zdającymi się nie mieć końca kopczykami radskorpionich ekskrementów. Przeto stąpał ostrożnie, jak w tym znanym wierszu Williama Butlera Yeatsa.
Pierwszy kurewsko wielki i odpasiony skorpion wyskoczył na niego w momencie, kiedy Blaine zaczynał właśnie czuć się całkiem pewnie i swobodnie. Odrobina nieuwagi i masywna, ciemnobrązowa masa chitynowej bestii wyrosła przed nim niczym lodowa góra przed niespodziewającym się niczego Titanickiem.
W początkowym odruchu, skorpion próbował użądlić Blaina w krocze. Blaine jednak szybko przebierał nogami cofając się. Wymachiwał przy tym rozżarzoną flarą tuż przed pyskiem zwierzęcia, które po krótkiej chwili ataku w stylu kamikaze, straciło rezon i zaczęło się naprędce cofać.
Tym razem to Blaine napierał. Oślepiał skorpiona światłem żywego ognia. Bestia zaś jakby zupełnie utraciła rozeznanie, wpadając w końcu ogonem na ścianę.
Wtedy Blaine przeszedł do planu B swojego planu A. Zanurzył prawą, wolną rękę w pełniącym teraz funkcje torby plecaku i wyciągnął z niego małe zawiniątko przypominające skrzętnie obwiązany sznurkiem mieszek ze złotem.
Przyłożył prowizoryczny lont do flary. Mieszek ze złotem zajął się równie złocistym ogniem i gdy Blaine odczekał chwilę wiele przy tym ryzykując – lecz przecież musiał w końcu zyskać stu procentową pewność – cisnął własnoręcznie skonstruowaną bombą w radskorpiona.
Potem czmychnął w tył i czekał na wybuch.
Ten jednak nie nadchodził. Do uszu Blaina dotarł jedynie odgłos cichego rozczarowania.
Przypominał pufnięcie pękającego balonika.
Niewypał, cholera!
BUUUUUUUM!!!
Radskorpion leżał w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał. Odnóża rozkraczyły mu się przypominając rozpłaszczone kacze płetwy. Nie oddychał. Nie miał w końcu czym. Eksplozja nie rozerwała go na kawałki, ale zdołała urżnąć newralgiczny pysk (gdzie wedle snajperów i kamperów zawsze należało kierować swój gniew i ogień) przekształcając go w rozcapierzony kikut chitynowego pancerza, przypominającej kisiel tkanki i zwierzęcych resztek.
Blaine był z siebie bardzo dumny. Ruszył dalej w głąb pieczary i można powiedzieć, że tam również szło mu całkiem nieźle.
Kolejne dwa radskorpiony wychynęły zza jednego z tych spiczastych, naziemnych stalagmitów… stalaktytów, czy Bóg jeden raczy wiedzieć jak nazywały się te skalne konstrukcje. Blaine na wykładanej (obowiązkowej) w Krypcie geografii zawsze miał problem z rozróżnieniem jednych od drugich.
Dwie bomby i dwa skorpiony w trybie natychmiastowym przekonały się, czy cokolwiek czeka na nie po śmierci.
Blainowi zostało siedem wypełnionych kordytem z pocisków 5,56mm FMJ granatów, kiedy pierwsza flara rozbłysła czerwonym światłem i po niedługim czasie wypaliła się pozostając już tylko wspomnieniem.
Gdy skończyło się pokrzepiające (i przepędzające radskorpiony) światło, na jego miejscu pojawiły się kłopoty.
Blaine rozpalił drugą flarę. Słyszał docierające zewsząd odgłosy klekotania szczypcami i tupania dziesiątków małych, chitynowych odnóży. Ręce mu się trzęsły i ewidentnie nie szło już tak dobrze jak jeszcze przed kilkoma chwilami.
Flara rozświetliła się na dobre. Trzy wyglądające na wyjątkowo wredne i wyjątkowo dorodne skorpiony otoczyły Blaina z trzech różnych stron. Udało mu się je oślepić i nawet załatwić dwa za pomocą jednej bomby, kiedy trzeci ruszył na niego i przyparł chłopaka do skały.
Blaine bronił się dzielnie. Wymachiwał flarą rażąc ogłupiałe zwierzątko…
Zwierzątko… dobre sobie, Blaine! Faktycznie te opasłe bydlaki przypominają typowe puchate myszki, króliczki i kocięta trzymane niegdyś powszechnie w domach przez małe dziewczynki z różowymi kokardkami we włosach.
… kiedy jedno ze szczypiec atakującego w ślepej furii radskorpiona, niemalże nie ucięło mu połowy nogi. Kleszcze dosłownie o cale minęły łydkę.
Blaine czuł jak serce kołata mu się w klatce piersiowej domagając się wypuszczenia na zewnątrz (albo zażycia dużej dawki kokainy wymieszanej z równie dużą dawką relanium). Sięgnął po złoty mieszek i za sprawą magicznego proszku przemienił radskorpiona w materię nieożywioną.
Był jednak tak skołowany, że przewrócił się wywijając orła do tyłu. Plecak odleciał gdzieś na bok, a flara sparzyła go w wewnętrzną stronę prawego uda. Niebezpiecznie blisko czegoś, co z wielką chęcią i nadzieją pragnął pokazać Tandi.
Pozbierał się szybko. Zbieranie zawartości plecaka zajęło mu znacznie więcej czasu. Pięć bomb uszczuplało do ledwie trzech. Dwie leżą w jaskini radskorpionów do dzisiaj i jak za kilka miesięcy bądź lat jakieś narwane, bawiące się w poszukiwaczy przygód dzieciaki z Cienistych Piasków postanowią zobaczyć jak to niegdyś było w należącym do wrednych skorpionów leżu, mogą nieopatrznie natrafić na dwa intrygujące zawiniątka. Najpewniej co najmniej jeden z dzieciaków naprędce wpadnie na pomysł, by zobaczyć, co się stanie, gdy owe tajemnicze i zastanawiające zawiniątka wrzucą do ognia. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, zemsta radskorpionów dopełni się nawet zza grobu, a dzieciaki skończą ślepe i kalekie na resztę życia.
Być może nawet przemienią się w kadłubki.
Nie było to jednak zmartwienie Blaina. Miał trzy bomby i jedną pełną flarę. Nim zdążył wprowadzić kolejną taktyczną korektę do własnego planu, zaatakował go mały, przypominający raczej dziecko niż dorosłego osobnika, skorpion (no bo przecież, co innego mogło go zaatakować w pieczarze radskorpionów? Niespokojny, lamentujący duch bramina, albo jakiegoś, kurwa, wieśniaka?).
Menu na dzisiaj? Ołów. Tym samym kilkaset gram wystarczyło by mały odpuścił po wsze czasy i trafił do dziecięcego raju dla skorpioników. Lecz nieopatrznie, pod wpływem nagłego zrywu i zaskoczenia, Blaine stracił kolejny mieszek kordytu, gubiąc go w jednej z licznych w jaskiniach szczelin.
Kiedy Blaine Kelly wchodził do największej, zionącej jakimś podejrzanym chłodem i nieco słodkawym zapachem, pieczary, miał przy sobie już tylko dwie bomby i ostatnią, odpaloną przed sekundą flarę.
Zaś czyhające radskorpiony były cztery. Blaine dostrzegł ich małe, chytre oczka o czarnej barwie (co prawda te w przeciwieństwie do czerwonych, wyłupiastych oczu kalifornijskich szczurów jaskiniowych, nie świeciły się wyraźnym blaskiem jak małe namierzające ofiarę laserki, to jednak były na tyle wyraźne, że Blaine nie przypuszczał, by mógł popełnić błąd w kalkulacjach).
Cztery radskorpiony. Cztery z czego jeden wydawał się jakiś większy niż pozostałe. Blaine widział wyraźnie jak pierwsze trzy otoczyły tamtego zwartym kręgiem i ruszyły do boju. Najwyraźniej broniły królowej, matki albo jakiejś innej samicy alfa pozostającej teraz na naturalnym skalnym podwyższeniu.
Blaine uniósł flarę. Wyczekał odpowiedni moment, kiedy dwa sforujące naprzód, najgłupsze tudzież najodważniejsze, radskorpiony odłączą się nieco od trzeciego zbijając w masę i cisnął w nie workiem z prochem.
Dwa mniej. Pozostała jedna bomba.
Mógł zaryzykować i wyciągnąć kolta 6520. Mógł spróbować poradzić sobie z mniejszym zwierzęciem, a cenną bombę zachować na tę wielką, upasioną od młodych, dwugłowych cielaczków „maciorę”.
Jednak lecący ku niemu radskorpion wydawał jakieś przeraźliwe odgłosy i równie przeraźliwie strzelał ogonem kłując jadowym kolcem raz po raz znajdujące się przed nim powietrze.
Wszystko to jakoś przeraziło Blaina. Zupełnie bezwolnie sięgnął po finalny złoty mieszek. Kordyt zachrzęścił nieznacznie pod siłą jego kurczowego uścisku.
Gdy rozbłysnął żółty płomień, ostatni z radskorpionów został porzucony przez coś, co pilotowało nim w tym świecie doczesnym i przez wielu było utożsamiane z duszą.
Matka, królowa, samica alfa radskorpionów zdawała się rozumieć swoją nową sytuację. Stała przez moment na jakimś kamiennym kopczyku mierząc Blaina wzrokiem swoich obsydianowych oczu. Zionęła z nich osobliwa pustka pośród której czaiły się pojedyncze iskierki bestialskiej, zwierzęcej nienawiści jednego gatunku do drugiego.
Blaine poczuł jak mimowolnie jego lewa noga poczęła drżeć.
Mimo to uznał, że najlepiej będzie zrobić ostatnią rzecz, jakiej spodziewa się ta wielka i upasiona cipa.
Ruszył naprzód z okrzykiem na ustach.
Matka radskorpionów faktycznie wyglądała na zbaraniałą. Stała przez moment w bezruchu, a potem uniosła się na czterech tylnych odnóżach, podparła ogonem i unosząc szczypce ku sklepieniu jaskini, wydała z siebie szeleszczący pisk i również ruszyła do ataku.
Spoglądając na szarżującego Blaina, można by z powodzeniem pokusić się o stwierdzenie, że podczas tej ostatniej walki z królową radskorpionów, miał więcej szczęścia niż wynikającej z doświadczenia, umiejętności, taktyki i planowania przewagi. Trzymając cholernie oślepiającą i irytującą (nawet dla ludzkich oczu) flarę w lewej dłoni i strzelający raz za razem kolt 6520 w prawej zdawał się nie wywierać na matce skorpionów najmniejszego nawet wrażenia.
Za to ona, większa przynajmniej o połowę od typowych zmutowanych północnoamerykańskich skorpionów cesarskich, z parą kolosalnych, tnących pobliskie stalagmity, stalaktyty i stalagnaty szczypiec oraz tryskającym toksyną ogonem przeraziłaby nawet umarłego.
Jednak dzięki sprawującemu jakąś niewytłumaczalną pieczę losowi, który w przyszłości raz po raz będzie interweniował wyciągając Blaina z wszelakich opresji (kto wie, może faktycznie ktoś tam gdzieś siedział i pilotował jego ciało; starając się doprowadzić swojego bohatera bez krzywdy do celu). Blaine Kelly był świadkiem tego, jak pędząca w dzikim amoku samica alfa rozwalała w drobny mak wszystkie podpory wiszącego tuż nad ich głowami sklepienia jaskini. W pewnym momencie strop zaczął pękać, a wyciągający z takich zjawisk znacznie bardziej logiczne wnioski niż królowa człowiek rzucił się naprędce w tył dobrze wiedząc, co wydarzy się następnie.
Oczywiście wielka wredna samica tego nie wiedziała. Dalej w najlepsze rozpieprzała stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. Ostatecznie sufi runął na nią z dojmującym łoskotem.
Blainem wstrząsnął maniakalny śmiech. Śmiał się tak długo, aż wróciła mu odwaga i trzymając resztkę migającej na czerwono flary oraz kolt 6520, zbliżył się do nakrywającego truchło matki radskorpionów kopca.
– No i co ty chitynowa kupo gówna? Ty stawonogi wędrowniczy chuju z obślizgłym ogonem? Co teraz, co? Kto tu jest królem?
Królową, Blaine. Ona była królową i nie możesz wyzywać jej od…
Królowa radskorpionów również zdawała się niezadowolona z tego, co przed chwilą usłyszała. Była przecież samicą, a wszystkie samice radskorpionów gardziły samcami. Te, które były do tego królowymi, mogły nimi pomiatać i praktycznie robić wszystko, na co tylko miały ochotę – np. zjadać, albo żądlić dla zabawy kolcem, albo kazać warować na czujce u wejścia jaskini między godziną jedenastą przed południem, a drugą po południu.
Jakimś niewytłumaczalnym ostatkiem sił matka zdołała zamachnąć się połamanym w wielu miejscach ogonem i mierząc zupełnie na oślep, zdać się na gorzką ironię ciążącego nad Blainem losu w nadziei, że uda jej się użądlić tego małego, wrednego skurwysyna na dwóch nogach, który wykosił i ją i jej dzieci i całe jej stado.
Los okazał się równie złośliwy, co umierająca właśnie królowa, a Blaine Kelly zrozumiał, że to jest moment, w którym wszystko się sypie.
Jad radskorpiona potrzebował kilku minut na zaatakowanie ośrodkowego układu nerwowego, a tym samym otumanienie mózgu i zakłócenie działania całego organizmu. Początkowo oddziaływał tylko w miejscu ukąszenia i stopniowo rozchodził się dalej poprzez okoliczne nerwy obwodowe i krwioobieg.
Blaine, który nigdy w życiu nie zatruł się niczym gorszym od skisłego lekko mleka, poczuł pierwsze działanie jadu mniej więcej w tym samym momencie, kiedy matka wbiła zakrzywiony do wewnątrz kolec w jego naprężone udo (znów niebezpiecznie blisko cennego organu).
Wtedy też samica alfa wyzionęła ducha. Los, pomimo swojej drobnej złośliwości, okazał więc odrobinę łaskawości. Gdyby nie umarła, tracący przytomność Blaine z całą pewnością zdychałby długą i powolną śmiercią, pożerany i rwany na strzępy przez owładniętą agonalnym amokiem królową skorpionów.
Jednak groźba rychłego końca wciąż wisiała nad chłopakiem z Krypty. Rozchodząca się w jego organizmie toksyna była zaprogramowana na zabijanie. Wystarczyło jedno małe ukłucie północnoamerykańskiego skorpiona cesarskiego, by pożegnać się z życiem.
Blaina natomiast ukąsił zmutowany radskorpion.
Co gorsza, była to sama królowa matka.
11
Dzień nieznany
Kkk jaai jje mamq, oooo uuuuuuu sssss… UUUUUMIIEEEEERAAAAAMMMM…
Dzień jedenasty
Jak na ironię poprzedni wpis opatrzony terminem „nieznany” był ósmym dniem mojego pobytu w świecie zewnętrznym. Tego dnia, wedle wyliczeń PipBoy’a 2000, miałem znajdować się u grodzi Krypty 15. Przy odrobinie szczęścia odnalazłbym hydroprocesor i czym prędzej powrócił do siebie, do domu.
Lecz wszystko, co mnie do tej pory spotkało, zdawało się być jednym wielkim sabotażem dla mojej misji i powierzonego mi zadania.
Chociaż nie, nie do końca. Ósmego dnia, kiedy byłem święcie przekonany, że to koniec wszystkiego, le żałem tak naprawdę na przepoconym, dziurawym i ledwie chroniącym przed ciąg nącym od podłogi nocnym zimnem posłaniu.
Posłanie to znajdowało się w lazarecie nie darzącego mnie nazbyt gorliwą sympatią doktora Razlo.
Byłem struty. Struty, zatruty i o krok od śmierci. Złośliwy jad tej przerośniętej, wrednej poczwarki zaatakował mój ośrodkowy układ nerwowy z prędkością kawalkady celnie wymierzonych pocisków. Nie pamiętam niczego, poza tym, że przyczyna wszystkich nękających Cieniste Piaski terrorów i udręk wbiła mi kolec prosto w oparzone udo i wstrzyknęła w moje ciało śmiertelną toksynę.
Potem znalazł mnie Seth. Ten tęgi, nie okazujący mi jakiekolwiek sympatii (w przeciwieństwie do doktora Razlo, Seth’em nie kierowała nawet przysięga Hipokratesa, chociaż coś mi podpowiada, że w tym zapomnianym przez Boga świecie nikt już nie pamięta Hipokratesa) kmiot, którego w przypływie sił intelektualnych i dobrego humoru nazwałem komandorem. Podobno – a wiem to za pośrednictwem streszczającego mi wszystko Jarvis, który leży tuż obok – gdy Tandi dowiedziała się, że jej podstępny ojciec i równie podstępny zięć jej ojca, posłali mnie bym w pojedynkę dokonał skorpionobójstwa, wszczęła taką wrzawę, taką awanturę i tak długo suszyła jednemu i drugiemu głowę (nie do końca zrozumiałem to określenie), iż ci w końcu ulegli i chyba mający nawet nieznaczne wyrzuty sumienia Aradesh, kazał zebrać swoją kloszardzią armię i na czele z komandorem Seth’em posłać ją z odsieczą do leża radskorpionów.
Okazało się, że ta prowizoryczna banda wieśniaków nie miała za wiele do roboty. Chociaż, jakby nie było, uratowali mi życie. Wycięli również wszystkie ogony zabitych przeze mnie radskorpionów. Razlo dzień i noc klecił magiczne mikstury niczym przyrządzający wywar Panorami ks.
Jego antidotum faktycznie dodawało sił. Ósmego dni leżałem w malignie. Moje ciało usychało, a umysł wędrował gdzieś po kolorowych wymiarach snów, których nie jestem teraz w stanie przywołać. Dnia dziewiątego żona Razlo napoiła antidotum mnie i Jarvisa. Dziś, w dniu jedenastym, piszę o własnych siłach. Czuję się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Za sprawą serum sporządzonego z jadowitego kolca północnoamerykańskiego niegdyś skorpiona cesarskiego, moje ciało zneutralizowało toksynę, a ja odzyskałem władzę nad układem nerwowym i klarowność myśli.
Aradesh, Tandi, Razlo i kilka innych, znamienitych pośród Cienistych Piasków, osób przysz ło by osobiście mi podziękować.
Był z nimi Seth. Seth, który ku mojemu zdziwieniu uścisnął mi dłoń i oświadczył: „Całe miasto jest ci wdzięczne za pozbycie się radskorpionów”. Jakkolwiek miłe były jego słowa, nie mam pewności, czy w tamtym momencie komandor Seth uważał samego siebie za jedno z ogniw tworzących to miasto (miasta, dobre sobie).