355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 9)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 36 страниц)

– No, przerwiemy chyba ten impas i powiesz mi, chłopaczku, czego tu do chuja chcesz?

Głos Garla był dokładnie taki jak przewidywał Blaine. Równie szorstki, co jego morda i równie nieokrzesany; pozbawiony krzty negocjacyjnego wyczucia. Mimo to Blaine poczuł jak jego odziana w ciężką, czarną skórę noga zaczyna zwolna i bezwolnie drgać w rytmie rezonującego w pomieszczeniu głosu Garla.

– Zostałem przysłany przez Aradesh’a. Przywódcę Cienistych Piasków…

– Wiem, kurwa, kim jest Aradesh! – kacyk Chanów wyprostował się stając na równe nogi. Blaine nawet nie zdążył zarejestrować jak w jego prawej dłoni pojawił się Desert Eagle 0.44. – Nie wiem natomiast, do kurwy jebanej nędzy, kim jesteś ty i po chuj tu przylazłeś. Nie wyglądasz mi na takiego, co chciałby kupić kilka niewolnic. W ogóle nie wyglądasz mi na takiego, co powinien tu być!

– P-przybyłem – Blaine zająknął się po raz pierwszy od pojawienia w obozie. Czuł na sobie spojrzenia napiętych, gotowych do ataku Chanów. Czuł również ich obecność tuż za swoimi plecami. Trójka mężczyzn otoczyła go dość zwartym kordonem. Dało się słyszeć odgłos pustego szturchnięcia. Ian chyba dostał z płetwy. – Przy-byłem… wynegocjować uwolnienie Tandi…

Garl zaniósł się obłąkańczym śmiechem. Śmiał się dobitnie, spiżowo, a wraz z nim śmiali się wszyscy – poza Blainem, Ianem i dwiema przerżniętymi już chyba na wylot, posiniaczonymi kobietami.

– Gwen – rzucił przywódca Chanów do stojącej obok niego kobiety o czarnych włosach. – Przyprowadź no tę cizię. Piesek tatusia chciałby pewnie zobaczyć, czy dziewczynka jest cała i zdrowa.

Kiedy Gwen zniknęła w znajdujących się na wschodniej ścianie drzwiach, wyczekujący z duszą na ramieniu Blaine usłyszał szczebiot zardzewiałej zasuwy. Potem zaskrzypiały drzwi, Gwen rzuciła kilka wybitnych wulgaryzmów, których nie będziemy tutaj przytaczać z oczywistych względów, a następnie dało się słyszeć odgłos kroków czterech stópek.

Do pomieszczenia audiencyjnego Garla weszła drepcząca i rozglądająca się niepewnie córka Aradesh’a. Tandi była w zadziwiająco dobrej formie. Wyglądało na to, że włos jej z głowy nie spadł, a z jej spojrzenia dało się wyczytać, iż wszystko to traktuje jak świetną przygodę, ale jednocześnie ma już ochotę wracać do domu.

Oczywiście Garl nie był głupi. Mógł porywać wieśniaczki, mógł bić, gwałcić i maltretować je do woli. Mógł potem sprzedawać je jako niewolnice inkasując przy tym naprawdę pokaźne sumki w kapslach i powiększać swoje imperium tocząc wojny ze Żmijami, Szakalami i generalnie nękać wszystko, na co przyszła mu ochota. Jednak gdzieś poza zewnętrzną warstwą bestialstwa kryła się lodowata, kalkulacyjna logika i Garl bardzo dobrze wiedział, że prawdziwa władza w post-apokaliptycznym świecie należy do kapsli Nuka-Coli. Stąd, gdy od dobra i stanu towaru zależała ilość należnej za niego forsy, Garl robił wszystko, by uzyskać jak największą sumę.

Stąd Tandi nic się nie stało. Dla oszalałego z rozpaczy i nadmiaru jaskiniowych grzybów ojca, córeczka była znacznie więcej warta żywa i dobrze zachowana, niż na wpół żywa, skatowana i wyruchana przez całą tutejszą kompanię wesołków.

Przywódca Chanów wskazał srebrzystym pistoletem na córkę króla kloszardów.

– Jak widzisz, chłoptasiu, dziewczynka jest cała i zdrowa. Włos jej z tej pięknej główki nie spadł, ale muszę przyznać, czasami ciężko było mi się powstrzymać. Nad chłopakami panuję, sam rozumiesz, wszyscy mnie tu szanują – wyszczerzył pożółkłe, zbrązowiałe gdzieniegdzie zęby w sardonicznym uśmiechu – ale nad swoim własnym fiutem czasami nie potrafię. Dlatego te dwie biedne dziwki tutaj przeżywały ciężkie chwile. Musiałem jakoś dać upust własnej frustracji, prawda cipeczki?

Garl złapał się lubieżnie za jaja potrząsając nimi w bardzo jednoznacznym geście. Splunął również strużką oleistej, czarnej wręcz śliny, a następnie zbliżył się do jednej z kobiet i bezceremonialnie zdzielił ją w już i tak przypominający dojrzałą węgierską śliwkę pysk.

Dziewczyna zachwiała się i upadła kuląc w sobie. Druga momentalnie odsunęła się skomląc, lecz Garl stracił już nimi zainteresowanie.

– No, to teraz powiedz mi chłopaczku, co masz dla mnie? Chętnie oddam ci tę małą cipę, z której i tak nie ma tutaj żadnego pożytku – znów śmiech zebranych w pomieszczeniu – ale musisz mi zaproponować coś ekstra!

Spokojnie, Blaine. Ten psychol prowadzi negocjacje na swój własny, wyjątkowo agresywny sposób. Wszystko jest uzgodnione. Portie r-wykidajło wszystkim się zajął! To tylko gra, Blaine. Inscenizacja. Nie musisz się bać.

Ale Blaine Kelly bał się. Bał się bardziej niż pierwszego dnia o godzinie siódmej dwadzieścia jeden, kiedy przyszło mu opuścić bezpieczne ściany Krypty 13 i po raz pierwszy spojrzeć w mroczną pustkę świata zewnętrznego. Potem pojawiły się myszy… szczury… i cała reszta nieszczęść. Teraz, spoglądając na osobę Garla bez nazwiska, Blaine w pełni zrozumiał, iż to, co stwierdził tamtego dnia było absolutną prawdą: jakkolwiek nie wyglądał teraz wzbogacony okrucieństwem atomu świat zewnętrzny, człowiek wciąż stanowił w nim najokrutniejsze i najbardziej bezwzględne zwierzę.

– Tysiąc kapsli. Taką nagrodę zaoferował mi Aradesh. Tysiąc kapsli do podziału pół na pół dla ciebie i dla mnie.

– Niezła sumka, ale gdybym sprzedał tę dziwkę Kafarowi z Hub, dostałbym dwa razy tyle i pewnie ze trzy ciasne kurwy tylko dla mnie.

– Mam też coś, co może ci się przydać. Coś, za co będziesz mógł wziąć dużo pieniędzy. Miejsce, które możesz złupić, zniewolić mieszkańców, a nawet żyć tam jak król! Nikt nie będzie cię niepokoił i nikt już nigdy nie będzie stanowił dla ciebie zagrożenia. Takie Żmije czy Szakale, wytniesz ich w pień, a sam zostaniesz przywódcą wszystkich najeźdźców na pustkowiach! Nawet Bractwo Stali będzie ci mogło skoczyć.

Oczy Garla zwęziły się w dobrze znanym Blainowi stylu. Blaine wiedział, że ma go w garści.

– Mów dalej, chłopczyku…

Lecz zamiast mówić Blaine odwrócił się i rozpiął ekler swojej kultowej skórzanej kurtki. Odsłonił nieco barki, potem plecy, tak aby Garl mógł się przyjrzeć widniejącej na jego standardowym kombinezonie liczbie.

– Poznajesz to? Kojarzy ci się z czymś?

Garl oczywiście bardzo dobrze poznał to, co ujrzały jego zimne oczy. Kiedyś, kiedy ustawicznie nękał tę zawszoną Kryptę 15, wszędzie widział podobne znaki. Mordowane i porywane przez niego dziwki i kutasy, wszyscy chodzili w takich samych, pedalskich, obcisłych kombinezonikach.

Tyle, że tamci zamiast trzynastki, mieli na plecach wielką żółtą piętnastkę.

– Jesteś… jesteś z Krypty?

Blaine zdążył już narzucić skórę z powrotem na plecy i zapiąć suwak. Pokiwał głową.

– Tak. Mój Nadzorca, kawał podstarzałego i zniewieściałego dupka, skazał mnie na wygnanie. Odebrał mi wszystko, co znałem i na czym mi zależało, ale jednej rzeczy nie mógł zawłaszczyć: pamięci o lokalizacji schronu. Przyznam, że nic by mnie bardziej nie obeszło, gdyby ktoś dokonał zmasowanego ataku na bunkier. Jeszcze mniej bym się przejął, gdyby temu – Blaine zebrał kleistą grudę śliny i z obrzydzeniem splunął na podłogę – parszywemu skurwielowi stała się krzywda.

– Podaj mi lokalizację Krypty – szepnął Garl niemalże w ekstazie. – Chcę ją poznać. Chcę…

– Masz mapę zachodniej Kalifornii?

– Gwen!!!

Przyniesiona przez kaprawą rozbójniczkę mapa błyskawicznie pojawiła się na ulubionym biurku największego bandyty w okolicy. Było mocno zatarta, część rogów została podarta, a w niektórych miejscach zamiast lokalnej topografii widniały zionące pustką dziury. Mimo to Blaine nie miał problemów ze zlokalizowaniem pasma Coast Ranges. Delikatnie, spokojnie powiódł wzrokiem nieco dalej na północ i na chybił trafił postawił kropkę w miejscu, które uznał za stosowne.

Była to jakaś góra. Daleko na północny zachód od Cienistych Piasków. Poza tym, Bóg jeden raczy wiedzieć, co Garl tam znajdzie. Na pewno nie Kryptę 13.

– Jaki jest kod dostępowy? – indagował przywódca Chanów. Blaine nie miał już najmniejszych wątpliwości, że to właśnie on wyłupał główną gródź w Krypcie 15.

– Nie wiem. Zablokowali mi dostęp, ale precyzyjne umocowanie kilkunastu wiązek dynamitu tuż na klamrze zatrzaskowej powinno wysadzić drzwi w powietrze.

– Ta… – mruknął Garl sam do siebie. – Wiem jak to się robi…

Przez chwilę panowała niezręczna, wciąż dość napięta cisza. Tandi i Ian, czterech odzianych w skóry jaszczurek najeźdźców i dwie zmaltretowane kobiety, wszyscy przyglądali się negocjującej dwójce z jakąś dziwną, bezbrzeżną fascynacją i wyczekiwaniem.

Oczywiście wyczekiwanie dotyczyło Tandi, Iana i dwóch seksualnych niewolnic. Jednak dla tych ostatnich nic nie dało się teraz zrobić. Może później, lecz kiedy Blaine po raz kolejny pojawi się w obozie Chanów, będzie już innym człowiekiem – bardziej podobnym do Jesse Jamesa niż Blaina Kelly. Wtedy żadna siła nie uratuje tych, którzy nieopatrznie znajdą się w zasięgu jego spluwy. A spluwa ta będzie miała ogromny rozrzut…

Ale o tym później. Dużo później. Teraz skupmy się na rozluźnieniu atmosfery w audiencyjnym pokoju Garla i bezpiecznym odeskortowaniu Tandi do domu. Do Cienistych Piasków. Potem natomiast musimy znaleźć hydroprocesor.

– Zatem, umowa stoi? Mogę zabrać dziewczynę?

Garl skinął głową wpatrzony w mapę zachodniej Kalifornii z naniesioną lokalizacją Krypty 13. Wyglądał jak zahipnotyzowana samica ptasznika tuż przed aktem godowym.

– Ta, weź ją. Nie potrzebuję już tej kurwy. Martin spotka się z tobą za dwa dni. Masz mu przynieść moje pięćset kapsli.

Martin był portierem-wykidajło, któremu Blaine obiecał dwa tysiące.

– Zgoda!

– Ale… jest jeszcze jedno…

Blaine, Ian i podążająca za nimi w kierunku głównego wyjścia Tandi zamarli i odwrócili się w obawie przed tym, co lada moment miało się zdarzyć.

No może poza Blainem. On jeden dobrze wiedział, co uzgodnił z Martinem.

– Ten tutaj – oświadczył Garl wskazując Iana lufą Desert Eagle 0.44 – zostaje ze mną.

– Blaine? – rzucił nieśmiało Ian. – Co się dzieje?

Blaine Kelly wzruszył ramionami jak gdyby nie miał pojęcia, co jest grane.

– BLAAAAINEEEEE! – krzyczał Ian, kiedy trzech obmierzłych pustynnych zakapiorów rozbrajało go i ściągało mu skurzaną kurtkę oraz błękitne (również skórzane) spodnie.

– Szkoda, żeby się zmarnowały – rzucił żartobliwym tonem Garl i wszyscy Chanowie zaczęli się kpiarsko śmiać.

– Chodźmy – Blaine złapał Tandi za łokieć i skierował ku wyjściu. – Wracamy do domu!

– BLAAAAAINEEEEEE!!! – darł się nagi już Ian. – Ty skurwysynu! Dorwę cię! Dorwę cię ty kupo braminiego gówna! Słyszysz mnie, chuju?! Dorwę cię i zabiję!

Lecz głos Garla błyskawicznie sprowadził Iana z jemu tylko zrozumiałej krainy fantazji do twardej, post-apokaliptycznej rzeczywistości.

– Obawiam się kolego, że nie…

Kiedy Blaine i Tandi przekroczyli zewnętrzne drzwi budynku Chanów, Martin (portier-wykidajło) mrugnął porozumiewawczą do Blaina, a ten skinął mu dyskretnie głową.

Oddalając się w stronę Cienistych Piasków, Blaine i Tandi usłyszeli jak za sprawą pokaźnego odgłosu wystrzału, krzyki, jęki i lamenty Iana milkną.

Kolejny dzień w zdegradowanym świecie zewnętrznym dobiegał końca.

18

Dzień dwudziesty

Jest noc. Wiatr prawie nieodczuwalny. Trochę chłodno. Niebo czyste, bezchmurne. Miriady gwiazd i wyrazisty, okrągły księżyc. Bardzo romantycznie. Tandi już od dawna śpi zawinięta w śpiwór. Odwróciła się do mnie tyłem i zadziwiająco szybko zapomniała o przeżyciach z obozu Chanów. Właściwie, cała ta sytuacja z porwaniem spłynęła po niej zadziwiająco sprawnie. Prawda, Garl nie był idiotą i wiedział, ile może dostać za jedyną i ukochaną córeczkę Aradesh’a, przez co dziewczynie nic się nie stało, ale nie ukrywajmy, że w tak delikatnej i wdzięcznej istocie, nawet kilka minut w tym piekielnym kręgu mogło i powinno wywołać nieodwracalne zmiany.

Ale nie wywołało. Tandi była dzielna. Bardzo dzielna . S prawiała nawet wrażenie jakby przeżyła największą przygodę swojego życia. W drodze powrotnej nieustannie trajkotała jaka to była odważna, jaki ja byłem mężny, jakim okrutnym, bezwzględnym i złym charakterem był Garl i co była zmuszona oglądać w obozie. Ja przez cały czas udawałem, iż słucham wnikliwie i z uwagą, lecz wszystko, o czym byłem w stanie myśleć, to co będzie, kiedy nastanie noc. Ta ostatnia, finalna noc, po której moje perypetie z Cienistymi Piaskami staną się zamkniętym rozdziałem, a ja nigdy nie będę już skazany na oglądanie króla kloszardów, komandora Seth’a i całej reszty kłębiącego się po wiosce tałatajstwa.

Tandi pokazała mi w tym wszystkim, jakie są skutki długotrwałej ekspozycji na świat zewnętrzny. Nie mam tu na myśli utrzymującego się miejscowo promieniowania. Nie, chodzi mi raczej o degradację psychiki i powolny upadek racjonalizmu – aż ku absolutnemu szaleństwu i czystej kalkulacji przetrwania. Moja obojętność na los Iana była wynikiem prostego równania: ja, albo on. My versus oni. Gdybym nie ułożył się odpowiednio z Garlem i jego bandą zacietrzewionych, pałających nienawiścią do wszystkiego i wszystkich zbójów, nie tylko ja straciłbym życie. Spoczywała na mnie odpowiedzialność za kres istnienia tysiąca ludzi zamieszkujących Kryptę. Mój koniec był ich końcem. Wszystko sprowadzało się do prostego wyliczenia.

Oczywiście nie zrobiłem tego wszystkiego bezinteresownie dla Aradesh’a i Cienistych Piasków. Przypieczętowanie losu drugiej istot ludzkiej spłynęło po mnie aż zadziwiająco lekko. Zupełnie jak pobyt w obozie Chanów spłynął po Tandi. Co prawda wedle wcześniejszych ustaleń, Ian miał zostać sprzedany na jakimś targu niewolników na południu . Jednak Garl postanowił inaczej. Kto wie, być może Nadzorca Jacoren nie mylił się wysyłając na zewnątrz akurat mnie . Może zdradzałem socjopatyczne, maniakalno-mordercze skłonności. Może jako jedyny z nieprzystosowanych do niczego ludzi Krypty miałem szansę poradzić sobie w post-apokaliptycznym pandemonium z góry i wrócić w jednym kawałku ze sprawnym hydroprocesorem. A m oże… cała ta awaria hydroprocesora była tylko mistyfikacją, mającą stworzyć Jacorenowi pretekst do wydelegowania mnie na zewnątrz…

Chyba zaczynam gubić moje solidne przekonania . Oczywiście, że hydroprocesor uległ uszkodzeniu. Sto trzydzieści wyświetlanych przez PipBoy’a dni jest wystarczającym dowodem na to, że jeżeli nie skupię się na głównym celu, tysiąc ludzi podzieli los Iana. Zaś to, co zrobiłem w obozie Chanów było niezbędną ofiarą na drodze do większego dobra. Na Boga, przecież mogłem tam zginąć! Wszyscy mogliśmy tam zginąć! Jacoren ni e miał ochoty umierać za Kryptę!

Dlaczego ja miałbym?

Miałem natomiast wielką chęć zostać należycie wynagrodzonym za wszelkie moje trudy. Fatum nie mogło sprzyjać mi bardziej, ponieważ tuż przed nastaniem nocy, kiedy zachodzące daleko za horyzontem pustyni słońce stawało się coraz bardziej pomarańczowe i nieszkodliwe, znienacka spośród piasków pustyni wyskoczył na nas radskorpion. Skurczybyk musiał przyczaić się i przez cały dzień czekać, aż nadejdziemy. Momentalnie uniósł się na tylnych odnóżach klekocząc przy tym szczękającymi szczypcami i wydał z siebie przeraźliwy, dramatyczny pisk atakującego homara.

Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż czekał na mnie. Chciał pomościć Matkę.

Tandi, naturalnie, piszczała równie głośno co północnoamerykański skorpion cesarski. Pędem rzuciła się do ucieczki unosząc do góry ręce i wymachując nimi jak mała Lolita w zekranizowanym na podstawie powieści Vladimira Nabokova filmie (tak, tak, w Krypcie mieliśmy klasykę). Oczywiście radskorpion ruszył za nią, wiedząc zapewne, że z takim twardzielem w czarnej bandyckiej skórze, nie ma nawet co się mierzyć.

Poza tym, posłałem do piachu jego ukochaną królową, co samo w sobie musiało wzbudzać niemałą bojaźń.

Muszę przyznać, iż MP9-tka spisywała się wyśmienicie. Trzy precyzyjne strzały okulawiły bestię. Dwa kolejne (wciąż pojedyncze) rozwaliły gruczoł jadowy w drobny mak. Zielono-złota, oleista posoka ściekała skorpionowi wzdłuż ogona. Potem zamykając jedno oko, przytuliłem broń do siebie i mierząc nad wyraz dokładnie wypaliłem czterokrotnie w skołowany, spoglądający na mnie pysk.

Raz jeszcze stałem się bohaterem. Tandi w przypływie niepohamowanej wdzięczności rzuciła mi się na szyję. Przez moment wisiała na niej. Muszę przyznać, że jej czarne oczy przypominały najcenniejsze w świecie perły. Podziwialiśmy siebie, potem podziwialiśmy truchło radskorpiona, a na koniec zachodzące słońce. Romantyzm wisiał w powietrzu. Byłem przekonany, iż tej nocy zamoczę!

Oczywiście zamiast gorącej, żądnej seksualnych uniesień dziewczyny o południowym temperamencie, czekała na mnie gorycz, rozczarowanie i PipBoy. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko. Zjedliśmy solone kawałki suszonej cielęciny (bramininy?) i kiedy mieliśmy już dosyć, legliśmy do współdzielonego śpiwora.

Gdy ty lko Tandi ułożyła się wygodnie, delikatnie i badawczo położyłem jej rękę na udzie i zacząłem z wolna przesuwać w stronę pokrytego miękkim i przyjemnym ciałem biodra.

Mała dziwka nie zadała sobie nawet trudu na zachowanie odrobiny pozorów. Odwróciła się z prędkością atakującej pantery. Zmierzyła mnie oburzonym spojrzeniem i wypaliła: „nie jestem taką dziewczyną, koleś. Znajdź sobie bramina, albo coś”.

To było wszystko. Odwróciła się, wypięła tyłek i obrażona na mnie i na cały świat zasnęła, albo przynajmniej udawała, że śpi.

Po tym wszystkim, co dla niej zrobiłem. Mała, wredna, rozpieszczona pizda

A gdyby tak wpakować jej coś innego? Np. kulkę w łeb. Nikt by się nawet nie zorientował. Nikt nigdy by się nie dowiedział…

Nie. Nie mogłem tego zrobić. Chyba powoli tracę rozum. Muszę wziąć się w garść. Muszę… być… silny. Mam tylko nadzieję, że przed końcem tej historii nie stanę się taki jak Garl.

Nigdy nie stanę się taki jak Garl…

Powtarzałem te słowa niczym litanię. W końcu zasnąłem.

19

Blaine Kelly został przywitany w Cienistych Piaskach jak prawdziwy bohater. Jak heros albo legendarny pół-bóg, któremu ludzie z wdzięczności stawiają pomniki i wywieszają tabliczki upamiętniające dokonane czyny.

Aradesh był wniebowzięty. Na widok jedynej i ukochanej córki – powracającej w końcu w jednym kawałku – niemalże nie zsikał się w poły swojego drelichowego habitu. Obściskiwał Blaina, sypał pochwałami i podziękowaniami. Dał mu pięćset kapsli i można powiedzieć, że gdy Tandi zaczęła opowiadać wszystkim o tym jaką to nieeeesaaaamoooowiiiitąąąąą przygodę przeżyła, nawet ten podszyty tchórzem świszcz, Seth, zdawał się być zadowolony.

Uwolniona z niewoli Chanów podziękowała Blainowi, gdy ten odchodził. O dziwo, nie nawiązała do sytuacji z poprzedniej nocy, ale rzucając mu się na szyję ucałowała go w policzek i na do widzenia puściła krnąbrne, prowokujące oko. Blaine uznał, że prędzej zmieni się w pływającą w jakimś post-apokaliptycznym bajorze rybę, niż zrozumie kobiety. Potem nawiedziła go przerażająca myśl, iż być może Tandi pragnęła rozegrać scenariusz małej, niewinnej podróżniczki zgwałconej na pustyni przez zaprawionego w bojach bandytę, a wszystko, czego od niego wymagała, to odrobina zdecydowania i nieustępliwości. Przerażony dał sobie jednak spokój i oddalił się w stronę, gdzie niegdyś świeciło słońce Los Angeles.

Lecz gdy okrzykiwany mianem wybawcy mijał w akompaniamencie wiwatów i oklasków pseudo bramę Cienistych Piasków, nachylił się nad Seth’em i szepnął mu do ucha: „wiesz, że taki jedne, co się zabawiał w obozie z Tandi, będzie dziś czekał przy południowym nasypie skalnym? Chyba mu się spodobała i będzie próbował ją odbić. Ona oczywiście nic ci o tym nie powie, ale my faceci musimy trzymać się razem, nie? Jesteś w porządku, Seth. Uważaj na siebie”.

Potem oddalił się w towarzystwie wyśmienitego wręcz humoru. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za kilka dni zawita do Złomowa. Może tam ktoś pomoże mu w jego poszukiwaniach.

Los portiera-wykidajły pozostaje nieznany. Przypuszczalnie jednak Seth po raz pierwszy w swoim życiu stanął na wysokości zadania i skrzyknął kilku chłopaków. Razem ruszyli do rdzawego w kalifornijskim słońcu nasypu i na swój sposób pokazali Martinowi, co sądzą o uprawiających regularny seks gwałcicielach.

Rozdział 5

Złomowo

20

Siedem dni i siedem nocy – tyle trwała wędrówka z Piasków do umiejscowionego daleko na południowym zachodzie Złomowa. Początkowo Blaine miał wiele zapału: towarzyszył mu dobry humor, plecak wypełniony prowiantem, manierkami z wodą, zapasami amunicji, najróżniejszymi zrabowanymi, zdobytymi bądź znalezionymi do tej pory sprzętami i oczywiście wciąż powiększający się mieszek z kapslami po ulubionym napoju post-apokaliptycznego świata. Zdawało się, że wszelkie dotychczasowe problemy znikały wraz z malejącymi za jego plecami Cienistymi Piaskami.

Jednak drugiego dnia, względnie płaska i niewymagająca nadmiernego wysiłku pustynia, poczęła z wolna przekształcać się w pierwsze wzniesienia, pagórki, nierówności, dolinki, kotlinki i nie minęło wiele czasu nim Blaine Kelly, raz jeszcze znalazł się pośród oddzielającego wewnętrzne równiny Kalifornii od zewnętrznych obszarów Oceanu Spokojnego, dobrze mu znanego pasma gór Coast Ranges.

Niestety wypiętrzony gdzieś w okolicach okresu jurajskiego masyw leżał dokładnie na prowadzącej do Złomowa trasie. Blaine nie był w stanie zrobić niczego, poza zakasaniem rękawów i stawieniem czoła nieistniejącym już górskim szlakom. Właściwie, to wiele ścieżek wydeptywał po raz pierwszy od Wybuchu Wielkiej wojny, a im dalej zagłębiał się w spustoszony przez ogień i atom skalisty rdzeń Zachodniej Kalifornii, tym wędrówka stawała się trudniejsza i bardziej wymagająca.

Górskich przecinek było coraz mniej. Szczyty piętrzyły się niczym niegdysiejsze wieżowce w centrum Manhattanu. Bywały chwile, kiedy Blaine przemieszczał się w wąskich przesmykach przypominających małe kaniony. Innym razem wędrował po stromych zboczach podpierając się rękami i próbując łapać drobnych, wystających kamieni, kiedy ciążący mu na plecach plecak próbował płatać figle i nieopatrznie ściągać go w dół.

Jednak pomimo wielu trudów, o mały włos nie poskręcanych kostek i połamanych nadgarstków, nikt i nic nie zaczepiło go przez pełnych siedem dni. Można by przypuszczać, wedle tego, co mówiły pożółkłe strony Podręcznika Harcerza i wciąż powiększający się bagaż doświadczeń Blaina, iż górskie jaskinie, szczeliny i rozpadliny stanowić winny dom dla wielu gryzoniowatych, myszowatych, szczurzych i nawet prosiakowato-kretowatych stworzeń.

Nie wspominając już o licznych niegdyś na wyżynach, rodzinach świszczy i cesarskich skorpionów północnoamerykańskich.

Ale było coś jeszcze. Coś, co za sprawą ciążącego nad mieszkańcem Krypty 13 pechowego fatum zdawało się w końcu odwracać na jego korzyść. Bolączki, udręki, fiasko i rozczarowanie, krzywda oraz rychłe ryzyko utraty życia i udaru słonecznego jakby pozostały gdzieś na północy – pośród zgliszczy Krypty 15, Cienistych Piasków i obozu Chanów. Tutaj, im dalej na południe, tym usilniej ugruntowywał się Blaine we własnym przekonaniu, iż los w końcu się do niego uśmiechnął, a jego współczynnik szczęścia z feralnej jedynki podskoczył co najmniej, do całkiem mocnej ósemki.

Dlaczego? Dlatego, że przez siedem dni i siedem nocy, które Blaine Kelly prawie, że w całości poświęcił na ustawiczne zbliżanie się do Złomowa, jego wędrówce towarzyszyły gęste, kłębiące się chmury o ołowianej barwie i wyraźnej, roztaczającej się w powietrzu woni nadchodzącej burzy.

Cień, lekki spadek temperatury – wręcz idealny dla zbalansowania komfortowego poziomu ciepła utrzymywanego skrzętnie pod grubą warstwą czarnej, łobuzerskiej skóry wyciągniętej z jednej z szafek na drugim poziomie Krypty 15 – i przyjemne powiewy wiatru pozwoliły Blainowi uniknąć dręczącego fizycznie i psychicznie skwaru, palących promieni słonecznych i ostatecznie zaoszczędziły mu sporego zapasu wody.

Siódmego dnia, kiedy górskie pasmo Coast Ranges zaczęło z wolna przekształcać się w pustynne niziny, kłębowisko chmur i ich wzajemna elektryzacja zaowocowały w końcu rzęsistym opadem.

Był to pierwszy prawdziwy deszcz, który Blaine odczuł na własnej twarzy i ciele. Przez kilka pierwszych minut stał z uniesionymi w górę rękoma i śmiał się wykrzykując radosne słowa podkreślające jego wręcz dziecinne szczęście.

Nie bacząc na lejące się z nieba strugi wody, uśmiechnięty i zadowolony niemalże tak jak w chwili, gdy poinformował Komandora Seth’a o tym, co Martin zrobił z jego dziewczyną, ruszył w kierunku majaczącej na horyzoncie mieściny. Mieścina ta była niewątpliwie Złomowem i po kilkudziesięciu minutach wędrówki przez rozmiękły piasek post-apokaliptycznej pustyni, Blaine zrozumiał skąd właściwie wzięła się jej nazwa.

Kiedy Blaine zbliżał się do głównej bramy, deszcz przestał padać. Lecz mimo to nad jednym z nielicznych bastionów ludzkości w tym zapomnianym przez Boga świecie wciąż kotłowały się niemalże czarne chmury. Niekiedy skrzące się błyskawice przeszywały niebo jasnym rozbłyskiem furii Zeusa, a Blaine wsłuchiwał się w przypominający wystrzały z pistoletów huk grzmotów.

Odruchowo położył dłoń na MP-9-tce i wyciągnął ją z przypiętej do pasa skórzanej kabury.

21

Stojąc przed mokrą, lśniąca od deszczu błękitną bramą Złomowa, Blaine Kelly podziwiał warowną konstrukcję ogrodzenia otaczającego to miejsce.

Prawdziwy bastion, co?

To prawda, przytaknął sam sobie Blaine i kontynuował podziwianie. Złomowo zdawało się składać z blaszano-drewnianych jednopiętrowych domków ulokowanych w trzech głównych rejonach miasta: bramie, noclegowni i kasynie.

Tyle przynajmniej wyczytał Blaine z wiszącej na prawo od bramy pseudo-mapy – będącej chyba niegdyś jakąś turystyczną pocztówką.

Pieczę nad bezpieczeństwem rozpościerał wysoki na przeszło osiemnaście stóp mur z ułożonych na sobie, powtykanych i umocnionych w formie faktycznego trwałego bastionu kawałków złomu (stąd też nazwa Złomowo, pomyślał Blaine). Były pośród nich rury, fragmenty blaszanych, karbowanych ścian, ołowiane beczki – niektóre z ostrzegawczym radioaktywnym symbolem – opony, łańcuchy, bele drewna, stare lodówki, szafki, łóżka, meble, cegły i pustaki powiązane linami, gdzieniegdzie ułożone w niewysokie murki scalone cementem i oczywiście wszechobecne, zdezelowane, nienadające się już absolutnie do niczego poza wierną i dożywotnią służbą w roli elementów muru Złomowa wraki samochodów.

Blaine Kelly nigdy wcześniej nie widział samochodu. To znaczy, czytał o nich w bibliotece swojego domu i wiedział, że służyły niegdyś ludziom jako środki transportu. Na starych filmach robiły wrażenie, zaś teraz, cóż, Blaine żałował, że żaden z nich nie jest na chodzie. Było mu na swój sposób przykro. Gdyby tylko miał auto, mógłby objechać cały znany dziś ludziom świat w czasie śmiesznie krótkim, znaleźć hydroprocesor i po drodze do Krypty 13 zrobić sobie jeszcze krajoznawczą wycieczkę na północ nieistniejących już Stanów Zjednoczonych. Fajnie byłoby zobaczyć Dakotę Północną i Maine.

Wyśmienita dygresja, d oprawdy! Koleś pilnujący tu bramy, nawet jeżeli miał kiedykolwiek zamiar wpuścić do środka, t o teraz na pewno tego nie zrobi.

Oczywiście tendencje Blaina do niekontrolowanych i czasami nieco przydługich wtrąceń objawiały się zawsze w ten sam sposób; zatrzymywał się jak dwugłowe ciele wędrując nieobecnym wzrokiem po otaczających go elementach zewnętrznego świata, co w efekcie bardzo szybko doprowadzało do całkowitej utraty kontaktu z rzeczywistością i zagłębienia się w wizjach należących tylko i wyłącznie do niego samego.

Na szczęście świat i inni zamieszkujący go ludzie przychodzili mu zazwyczaj w takich chwilach z pomocą i wyciągali z głębokiego transu.

– Koleś, wchodzisz? Czy będziesz tak stał i gapił się jakbyś właśnie zobaczył ciężarówkę pełną kapsli od Nuka-Coli?

Blaine spojrzał w stronę strażnika. Wysoki, umięśniony facet o krótkich włosach, szarych oczach (ale nieco innych niż Garl, w tych nie było bowiem widać nadmiernych śladów pustynnej nicości) szerokim nosie i wąskich wargach stał pod prowadzącą do pierwszej dzielnicy Złomowa bramą. Brama była niebieska, wysoka, wystawała z niej jakaś blaszana, przerdzewiała na wylot rura, a tuż obok opierała się o nią karoseria oskrobanego z lakieru samochodu. Właściwie to brama Złomowa faktycznie przypominała bramę w pełnym tego słowa znaczeniu i była nieco podobna do tunelu wyciętego w sporych rozmiarów kontenerze transportowanym przez transoceaniczne frachtowce.

Strażnik natomiast, poza tym, co już powiedzieliśmy, wyglądał na zwykłego faceta w skórzanym pancerzu z jaszczurki (takim samym jakie nosili najeźdźcy Garla). Niewątpliwie jednak nie był najeźdźcą. Na jego prawej piersi pobłyskiwała chromowana pięcioramienna gwiazda. Symbol strażników dzikiego zachodu. Kolesi, którzy swoją codzienną ciężką pracą stali na straży wszystkiego, co dobre i słuszne w każdym świecie w jakim się pojawili.

– Wchodzę – rzucił pospiesznie Blaine i już zrobił pierwszy krok, kiedy strażnik wyciągnął rękę w powstrzymującym go geście i oświadczył:

– Lepiej to schowaj – wskazał na prawą dłoń Blaina, w której wciąż znajdowała się MP-9-tka. – Złomowo jest przyjaznym miejscem i chcemy, aby takie pozostało.

Blaine odruchowo niczym siadający pod komendą swojego pana pies, wsunął broń do kabury i zapiął skórzany zatrzask.

– Brzmi rozsądnie. Przepraszam, skołował mnie ten cały deszcz i to, co zobaczyłem tutaj. Nigdy wcześniej nie byłem w Złomowie. Muszę przyznać, robi niezłe wrażenie!

Strażnik kiwnął głową i ewidentnie rozluźnił się, kiedy spluwa Kelly’ego znalazła się z powrotem tam, gdzie jej miejsce.

– Skąd jesteś i jak się nazywasz?

– Blaine. Blaine Kelly. Pochodzę z północy.

– Cieniste Piaski?

– Można tak powiedzieć.

– Nie dziwię się, że nigdy tu nie byłeś. Niezłe miasto, nie? W porównaniu do tego, co znajduje się tam u ciebie – machnął ręką w kierunku, z którego przybył Blaine.

Blaine nie mógł nie przyznać strażnikowi racji (swoją drogą gość nazywał się Kalnor i był naprawdę miłym facetem). Złomowo faktycznie przypominało miasto. Miasto z prawdziwego zdarzenia. Otoczone solidnym murem obronnym, strzeżone przez profesjonalistów takich jak Kalnor. Zupełnie jak na dzikim zachodzie, gdzie kilku dobrze zorganizowanych strażników mogłoby bez problemu rozgromić Garla i wszystkich jego Chanów. Cieniste Piaski, Król Kloszardów i towarzyszący mu tamtejszy dowódca straży – Komandor Seth – powinni sygnować swoimi nazwiskami i nazwą swojej wioseczki każde wydanie Podręcznika Harcerza i występować w nim za przykład typowych prowincjonalnych wieśniaków, którzy w świecie pełnym bardzo poważnych spraw i bardzo poważnych niebezpieczeństwa wciąż chcą pozostać dziećmi i bawić się w stwarzające pozory sielanki przedszkole.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю