355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 16)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 36 страниц)

Jednak trzy dni temu okazało się, że ostał się jeszcze jeden problem. Podczas przypadkowej wizyty w szpitalu doktora Kostucha, wyszło na jaw , że ten stary, łysiejący konował przerabiał ludzi na szynki i kotlety, pakował do chłodziarek i wraz z karawanami handlowymi wy syłał do Hub do niejakiego Bo ba oferującego przekąski z iguan.

Doktor Kostuch został wtrącony do karceru wraz ze swoim wspólnikiem: wyzutym z inteligencji, bezimiennym pulchnym karłem z ewidentnym genetycznym niedorozwoju mózgowym.

Wiedziałem, iż moja misja w Złomowie została zakończona. Wypoczęty, bogaty i z czystym sumieniem pożegnałem się ze wszystkimi, uściskałem Killiana – naprawdę dobrego człowieka – Larsa, Marcelles i wszystkich, z którymi zdążyłem się na swój sposób zżyć. Na koniec odwiedziłem dwie zagrody braminów i podrapałem kilka z nich za uszami. Mruczały pełne zadowolenia, a kiedy odchodziłem spojrzałem na nadąsanego Ochłapa. Nie miał najmniejszego zamiaru zaszczycić mnie odrobiną wyrozumiałości i dopiero kilka zachomikowanych do tej pory skrawków żmii zdołało udobruchać zazdrosnego psa.

Nic więcej nie miało mnie tu spotkać. Droga prowadziła na południe; do Hub. Przy odrobinie szczęścia znajdę informacje o hydroprocesorze i kto wie, może już niedługo będę uzupełniał mojego Pipka we wnętrzu jedynego bezpiecznego w tym świecie miejsca?

Rozdział 6

Krowy w odcisku

48

– Myślę, że tutaj się zatrzymamy, Ochłapku.

Stojący tuż obok swojego pana Ochłap przekrzywił głowę nieco w lewą stronę i świecąc wilgotnym, czarnym nosem odbijającym światło górującego na nocnym firmamencie księżyca, trwał w bezruchu słuchając uważnie.

– Co ty o tym sądzisz? Czas rozbić obóz?

Ochłap odchylił łeb ku tyłowi i zawył jowialnie do księżyca. Potem obrócił się trzy razy goniąc własny ogon i oznajmiając wszem i wobec, że wciąż ma mnóstwo energii, zaczął hasać niczym młoda owieczka.

Blaine rozpiął plecak, wyciągnął śpiwór, manierkę z wodą i menażki z jedzeniem. Ulokował się obok samotnego, wyschniętego drzewa, które Ochłap najpewniej zdąży do rana obsikać tysiąc razy i łamiąc w rękach uzbierany w zapasie chrust, ułożył z niego kopczyk, po czym rozpalił ogień.

Tymczasem Ochłap czmychnął gdzieś poza krąg światła. Blaine uznaj, iż najpewniej wyczulony psi słuch wyczaił pałętającego się w okolicy potomka zielonych legwanów. Lada moment będą mieli na kolację coś świeżego.

Okazało się jednak, że nie. Ochłap i owszem wrócił, i pysk miał cały unurzany we krwi, i coś z tego pyska nawet wystawało, ale bynajmniej nie była to kolacja.

– Na siedem piekieł! Ochłap! Bój się Boga! Coś ty wyrabiał?

Pies podszedł do pana starając się trzymać możliwie najdalej od pełgających wesoło wśród gałęzi i gałązek płomieni. Wyrzucił coś, co trzymał w mordzie, po czym klapnął sobie nakrywając kuprem własny ogon i zaczął oblizywać resztki przypominającej mus truskawkowy krwi.

Blaine spoglądał na przyniesiony przez Ochłapa przedmiot. Życiodajny płyn poprzedniego właściciela lśnił na nim pięknie, a płonący tuż obok ogień raz po raz wycinał na ściankach przedmiotu urokliwe, efemeryczne wzory.

– Hmm, dziwne. Ochłap, gdzieś to znalazłeś?

Ochłap szczeknął wskazując północ czyściuteńkim już czarnym noskiem.

– Wygląda na jakieś urządzenie…

Kelly przezwyciężył chwilowe obrzydzenie i sięgnął po coś, co przyniósł Ochłap. Wyciągnął z plecaka jakąś okrutnie umorusaną szmatę i zaczął czyścić „znajdę”.

49

Ochłap spał w najlepsze przewracając się z boku na bok. Łapy miał podkurczone. Niekiedy poruszał nimi sapiąc przy tym radośnie i wystawiając koniuszek swojego cienkiego języka.

W przeciwieństwie do psa Blaine nie mógł zasnąć. Wiercił się w śpiworze, a kiedy uznał, iż nie ma sensu dłużej walczyć z nękającą go ciekawością, wstał, dorzucił nieco chrustu do gasnącego ogniska i tworząc nieco więcej światła wokół skromnego „obozowiska”, przycupnął obracając w rękach tajemniczy przedmiot.

Najłatwiejszy do identyfikacji był brązowy, skórzany pasek z klamrą i zapięciem. Jego długość sugerowała, że należy zapiąć go na nadgarstku. Ewentualnie można było spróbować ramienia, ale dotyczyło to tylko ektomorficzny chudzielców.

Dalej zaczynały się schody. To znaczy, nie dosłownie. Jeżeli by uznać, że Ochłapowa znajda to zegarek, a pasek nakładano dokładnie nieco tylko poniżej głowy kości łokciowej, miejsce, gdzie powinien znajdować się mechanizm z wyświetlaczem tworzył miedziano-stalowy stop z jakimś kablem pokrytym błękitną izolacją. Potem było jeszcze lepiej. Niewielka, prostokątna antenka o wklęsłym profilu i zasnuty dwiema małymi roletkami ekranik.

Tak przynajmniej przypuszczał Blaine. Wydawało mu się, że jest to ekranik, a całe urządzenie mogło służyć…

– Ech, nie! – machnął z rezygnacją ręką mrucząc pod nosem. – Nie mam bladego pojęcia, co to jest.

Ochłap pufnął przez sen puszczając nosem niewielką, przezroczystą banieczkę. Ta po chwili pękła tuż nad jego pyskiem.

– RobCo Industries – odczytał Blaine z niewielkiego napisu wybitego na przylegającej do nadgarstka części miedziano-stalowego stopu.

Kiedy Ochłap zamruczał, a jakiś niewielki sęk w jednej z palących się coraz słabszym ogniem gałęzi strzelił, Blaine uznał, że nie ma co. Czas pokaże, ale jeżeli pies wyciągnął coś takiego z trupa na środku pustyni, a w dodatku to coś wygląda na całkiem zaawansowane technologicznie, to byś może w Hub będą mogli dowiedzieć się czegoś więcej.

Być może nawet dostaną za to dobry szmal.

Schował urządzenie do plecaka. Zapiął suwak i sam wsunął się do śpiwora.

Po chwili spał jak dziecko śniąc o tym, że jest niewidzialny…

50

Otaczające obozowisko braminy bynajmniej niewidzialne nie były, a ich muczenie dotarło do uszu Blaina i Ochłapa mniej więcej na równi ze świadomością wybudzającego się z uśpienia słońca. Zaalarmowani, przestraszeni i niepewni czy przypadkiem nie zostali właśnie otoczeni przez jedno z tych dzikich, żądnych krwi renegackich stad, czym prędzej pozostawili kuszące realia krainy Morfeusza za sobą i odzyskując trzeźwość myśli, zerwali się na równe nogi i trwali tak przez dłuższy czas.

– Ochłap, to nie wygląda dobrze…

Ochłap zaskomlał absolutnie zgadzając się ze swoim panem.

Wszędzie dookoła stały wpatrzone w nich krowy. Tworzyły zwarty kordon osaczający uwięzionych w środku. Oczywiście karmelkowych krów było dużo.

Bardzo dużo.

Głów natomiast było dwa razy więcej, zaś oczu… Boże! Oczu nie dało się zliczyć! Bez wątpienia jednak wszystkie, absolutnie wszystkie wpatrywały się wyczekująco w Blaina.

– Wiesz, Ochłap. Mam złe przeczucia.

Ochłap zaskomlał jeszcze głośniej niż poprzednio.

– Mu?

Jedna z krów wydała z siebie ciche, niepewne i na swój sposób badawcze nawoływanie.

– Mówiłem…

– Mu-Mu!

Odezwała się druga rycząc jedną i drugą mordą jednocześnie.

– Zaczyna się… Boże, nie mam już na to siły!

Ochłap jęknął, a właściwie to zaskomlił, ale było to skomlenie tak bezradne, cienkie i wysokie, że przypominało niemalże ludzki jęk.

Po chwili wszystkie krowy muczały merdając przy tym ogonami i strzygąc uszami. Po raz kolejny miało miejsce dokładnie to samo, co wydarzyło się wpierw w Cienistych Piaskach, a potem w Złomowie.

– MAM NADZIEJĘ, ŻE W HUB NIE MAJĄ KRÓW!!! – krzyczał Blaine w stronę Ochłapa zakrywając przy tym uszy.

Krowy dudniły. To znaczy, nie same z siebie. Dudniące było ich buczenie. Jedna za drugą i druga za trzecią. Trzecia za czwartą i wszystkie na raz wszystkimi łbami, mordami i jęzorami zaznaczały swoją obecność wydając raz po raz: „MU-MU-MU-MU-MU-MU-MU-MU-MU”, które po kilku chwilach przeszło w dojmujący grzmot przypominający wycie tysiąca puzonów.

– DLACZEGO NIE PODCHODZĄ BLIŻEJ? JEŻELI TYLKO ZDECYDUJĄ SIĘ RUSZYĆ NAPRZÓD, STRATUJĄ NAS!

– AUUUUAUUUUAUUUUAUUUUAUUUUUUUU!!!

Wycie Ochłapa było przeraźliwe, ale żadna z krów nic sobie z niego nie robiła. Właściwie to nie było się czemu dziwić. Nawet stojący tuż obok Blaine miał problem z wychwyceniem jakiegokolwiek dźwięku różnego od WSZECHROZBRZMIEWAJĄCEGO

MUUUUUUUUUUUMUUUUUUUUUUUMUUUUUUUUUUMUUUUUUUMUUUUFIEEEEMUUUUUUUUU-MU-MU-MU-MUFIE-MUUUUUU-MU-MUFIE-MUUU-MUUUU-MUUUU-MUUUUUU.

Blaine poczuł, że lada moment zwariuje. Coś tu było bardzo nie w porządku. Nie tylko otaczało ich stado oszalałych pustynnych braminów, ale na dokładkę Blaine i Ochłap znajdowali się we wnętrzu jakiegoś obniżenia terenowego. Nocą nie byli w stanie tego wychwycić, jednak teraz, kiedy słońce rozjaśniało rzeczywistość najlepszym z możliwych rodzajów oświetlenia, okazało się, że ich prowizoryczny obóz został rozbity w centralnym punkcie zagłębienia.

Zagłębienie zaś układało się w dość osobliwy kształt, który odwzorowywały w swoim ustawieniu braminy. Zbyt regularny kształt, chciałoby się rzec, co absolutnie przekreślało możliwość naturalnego pochodzenia.

– JA PIERDOLĘ!!! – wrzeszczał Blaine pod wpływem miliardów wpijających się w jego mózg i oczy fal dźwiękowych, do złudzenia przypominających szpilki. – ZARAZ ZWARIUJĘ!!!

Użyj mocy, Blaine!

– CO?! – głos Blaina był ostry i opryskliwy. Jedyne, czego brakowało mu w tej pandemonicznej chwili, to jego stary, pryncypialny przyjaciel-mądrala o pedagogicznym tonie.

Przypomnij sobie, co produkowała firma RobCo. Przypomnij sobie, jak siedząc po nocach w bibliotece twojej ukochanej Krypty 13 czytałeś o urządzeniach wiodącej w dziedzinie kamuflażu firmy. Potem powiąż to z tym, o czym śniłeś ostatniej nocy i być może ty i Ochłap wyjdziecie z opresji cało. Inaczej, Blaine, faktycznie zwariujesz i (odpukać w niemalowane), zaczniesz rozmawiać sam ze sobą w swojej własnej głowie.

Albo przemienisz się w stratowaną przez krowy mielonkę.

Blaine nie wiedział, czy tego ranka obudził się, czy wszystko to, co ma dookoła miejsce to jeden z kolejnych żartów kapryśnego losu post-apokaliptycznego świata. Mimo to wolał nie przedłużać trwającej agonii i ryzykując pęknięcie bębenka usznego, sięgnął prawą ręką do leżącego przy śpiworze plecaka.

Wyciągnął przyniesioną zeszłej nocy znajdę.

– OCHŁAP, ZŁAPIĘ CIĘ ZA KARK! NIE BÓJ SIĘ! TO NASZA JEDYNA SZANSA!

Pies patrzył na swojego pana pełen psich wątpliwości, a kiedy Blaine nałożył skórzany pasek na nadgarstek, zapiął go i jakimś niepojętym, instynktownym ruchem uruchomił urządzenie firmy RobCo. Ekranik zasnuty do tej pory ciemnością, rozbłysnął się błękitnym jarzącym się światłem i zarówno Blaine jak i jego wierny pies Ochłap… zniknęli.

Wraz z nimi muczenie braminów urwało się niczym ucięte świeżo naostrzonym nożem do krojenia sushi.

Skonsternowane krowy jeszcze przez kilka chwil wpatrywały się tępo w pustkę. Potem z wolna, jedna za drugą odwracały się i odchodziły z powrotem na pustynię, pozostawiając układające się w odcisk kolosalnego jaszczura zagłębienie za sobą.

Rozdział 7

Hub

51

Pomiędzy Złomowem a Hub leżały dwa dni drogi przez pustynię gładką jak tafla jeziora w spokojny, bezwietrzny dzień.

Blaine Kelly i podążający za nim wiernie pies Ochłap nie natrafili przez te dwa dni na żadne przeciwności losu. Dopiero pod koniec wędrówki, kiedy daleko na horyzoncie zaczynała z wolna majaczyć największa metropolia post-apokaliptycznego świata, natknęli się na patrol policji.

Ochłap zaniósł się szczeknięciami prężąc przy tym sierść wzdłuż kręgosłupa i prostując sztywny niczym piorunochron ogon. Trzech mężczyzn i dwie kobiety mierzyli w stronę mężczyzny i psa podejrzliwymi spojrzeniami. Ich ogorzałe od słońca twarze wykrzywiał grymas przepełniony niesmakiem, zaś dłonie wyczekiwały w niebezpiecznej odległości od zawieszonych u pasa kabur z bronią.

Blaine również znieruchomiał. Jednak kiedy jedna z odzianych w metalowy pancerz i spodnie koloru khaki dziewczyn ukucnęła nic nie mówiąc, po czym wyciągnęła otwartą dłoń w kierunku Ochłapa, wszyscy odetchnęli z ulgą.

Pies podleciał do niej z ckliwym wyrazem pyska i zaczął namiętnie lizać słoną dłoń. Policjanci z Hub wybuchli śmiechem, zaś Blaine Kelly podszedł od Ochłapa i położył mu rękę między uszami, mierzwiąc nieco ugładzone tam włosy.

Okazało się, że strażnicy robili właśnie końcowy obchód i zmierzali z powrotem do bazy w mieście. Blaine zabrał się z nimi. Pokonując ostatni fragment drogi pomiędzy Złomowem a największym miastem post-apokaliptycznej pustki, słuchał opowieści o tym, co właściwie może go w nim spotkać.

52

Dzień trzydziesty siódmy

Udało się! W końcu po tylu dniach i nocach, udało się! Dotarłem do miejsca, gdzie mam realne szanse uzyskać konkretne informacje dotyczące hydroprocesora. Obym się nie mylił. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, już niebawem moje stopy skierują się z powrotem na północ .

Muszę przyznać, iż Hub przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Już na peryferiach dało się zauważyć otaczające centrum niezliczone farmy usłane równie nieskończonymi plami kapusty, kukurydzy i innych jadalnych roślin świata zewnętrznego. W przeciwieństwa do Cienistych Piasków czy Złomowa, wszystko rosło tutaj w równych rzędach, zaś grządki wyglądały na odpowiednio nawodnione i zadbane. Wszędzie tętniło życie, lokalna ludność krzątała się przy swoich zajęciach, a szeroka, dwupasmowa droga prowadząca do centrum była dosłownie okupowana przez setki handlarzy, karawaniarzy, ochroniarzy, po licjantów, strażników, tragarzy i ich sprzęt: skrzynie, wozy , przyczep y i… braminy .

Tak, to prawda. Jeżeli do tej pory wydawało mi się, że Piaski i Złomowo dysponowały zdumiewającą zasobnością tych dwugłowych krów, to niewątpliwie bliżej mi było w moim rozumowaniu do wieśniaka z północy, niźli do człowieka światowego, który większość życia spędził obracając się wokół tej tętniącej życiem oazy na pustkowiu.

Tuż za głównym kłębowiskiem napływających do Hub karawan – niczym flotylla statków kupieckich kotwiczących w porcie Nowego Jorku, znajdowały się liczne, bardzo wręcz liczne zagrody czekoladowych krów. Muszę przyznać, iż nigdy w życiu nie widziałem tylu braminów na raz. Nawet te dzikie, krwiożercze muczymordy, które otoczyły mnie i Ochłapa niespełna dzień temu , stanowiły ledwie śm ieszną cząstkę tego, co krzątało się w obrębie tutejszych drewnianych parkanów.

Naliczyłem przynajmniej osiem ogromnych zagród, zaś w każdej z nich znajdowały się niepoliczalne ilości krów. Przez moment obserwowałem je w pełnej zadumie i oszołomieniu, kiedy niespodziewanie Ochłap ca pnął mnie delikatnie za dłoń i o d ciągnął w tył .

Mniej więcej w tym samym momencie jednak z krów spostrzegła naszą dwójkę , utkwiła we mnie wzrok i strzygąc uszami w ten swój charakterystyczny sposób, zaczęła m erdać ogonem i cicho pobukiwać.

Naturalnie nim się obejrzałem, część jej koleżanek dołączyła do wspólnego akompaniamentu. Czym prędzej więc oddaliłem się i chyłkiem czmychnąłem na południe w dół głównej ulicy prowadzącej do Śródmieścia.

Muszę przyznać, iż nie mam najmniejszego, bladego nawet pojęcia, o co chodzi z tą osobliwą miłością dwugłowych krów. Jasne, początkowo było to nawet śmieszne i sympatyczne, ale ostatnimi czasy, podczas oblężenia na pustyni, ja i Ochłap najedliśmy się strachu, co nie miara. Gdyby nie urządzenie firmy RobCo, które przyszło nam z pomocą niczym starożytne deus ex machina w greckim teatrze, bylibyśmy w nie lada kłopotach. Jeżeli tylko okupująca osiem zagród populacja braminów, dałyby się ponieść emocjom i jakimś cudem sforsowała oddzielające je od świata ogrodzenie, doszłoby do krwawej tragedii. Wszyscy kupcy mieliby szansę poczuć się jak na korridzie.

Niemniej jednak, zmierzając w stronę centrum podziwiałem starające się zachować pozory ucywilizowania miasto. Pozory, które na dobrą sprawę wychodziły naprawdę nieźle. Większość budynków tworzył kamień i cement. Wszędzie była elektryczność. Przypuszczałem, że uliczne latarnie oświetlały świat po zmroku. Wszędzie również można było natknąć się na policjantów pełniących służbę i strzegących mieszkańców przed nadciągającym i z pustyni niebezpieczeństwami i wewnętrznymi rzezimieszkami.

Aczkolwiek nie wydawało mi się, żeby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach porwał się na jakikolwiek otwarty konflikt z miastem i jego władzami. Może gdyby sam dysponował armią. Taką o jakiej wspominał opowiadający Killianowi swoją historię szaleniec.

Gliniarze wyglądali na twardych. Nieliczni mieli na sobie metalowe pancerze, takie same jak grupa z pustyni. Większość jednak ukrywała się pod kevlarowymi, zielonymi pancerzami bojowymi. Czytałem o nich. Armia produkowała je na potęgę przed Wielką Wojną. Łączyły w sobie synergiczną t echnologię utwardzania powłoki – coś j ak laminat - między innymi przez wykorzystywanie płytek ceramicznych, a jednocześnie oferowały dużą lekkość, płynność ruchów i nie wpływały znacząco na ekwilibrystykę. W skład pancerza wchodził również hełm z laserowym celownikiem naprowadzającym, ale z tego, co udało mi się podpatrzeć, żaden z gliniarzy takiego nie miał. Być może w trakcie wojny i następującej po niej apokalipsy, technologia została utracona, a pozostające „na rynku” pancerze, stanowiły prototypy bądź egzemplarze wybrakowane.

Mimo to robiły wrażenie, a wyglądający niczym cyborgi o czarnych, metalicznych okularach chłopaki i dziewczyny ewidentnie znajdowali się na końcu długiej listy tych, z którymi chciałbym zadrzeć. Byli ponadto świetnie wyposażeni w broń. Większość pyszniła się trzymając dumnie w łapach karabiny półautomatyczne i automatyczne, których nie byłem niestety w stanie rozpoznać.

O bserwacje i pełen podziw dla roztaczającej się wokół mnie aglomeracji przerwał zastępca Fry…

53

– Stać! – odziany w nieco niemodny tutaj skórzany pancerz z jaszczurki mężczyzna wyciągnął wprzód rękę i gestem broniącym dostępu nakazał mi znieruchomieć. – Zastępca szeryfa, Tony Fry. Jak się nazywasz i z którą karawaną przybyłeś?

Blaine Kelly zerknął na obserwujących plecy zastępy Fry’a goryli. Wyglądali na policjantów, tak jak Tony i bez wątpienia byli policjantami. Tyle tylko, że poprzez wyraz i fizjonomię ich twarzy, było im niewątpliwie bliżej do ludzi pokroju Garla i pałętających się gromadnie po pustyni najeźdźców. Blaine uznał, iż lokalna władza uznała, iż do roli witających nieznajomych najlepiej będzie oddelegować jakiś kaprawych zbiorów z jednostki. Odrobina psychologii na dzień dobry i potencjalne zminimalizowanie ryzyka, że ktoś narobi bałaganu.

– Blaine Kelly – chłopak wyciągnął dłoń z urżniętym rękawem i czekał przez moment, nim zastępca Fry poda mu rękę i potrząśnie nią kilka razy. Kiedy kurtuazyjnej powinności stało się zadość, uradowany Ochłap szczeknął dwukrotnie przypominając o swoim istnieniu. – A to mój pies, nazywa się Ochłap.

– Ciekawe imię dla psa… nieważne. Wydawało mi się, że krzątałeś się przy zagrodach braminów. Przybyłeś z którąś z karawan?

Blaine Kelly i zastępca Tony Fry ucięli sobie dłuższą pogawędkę. Pomimo początkowego wrażenia, Fry okazał się dość miłym, przyjacielskim i mocno ograniczonym umysłowo facetem. Podniecał się swoją funkcją w największym – nieustannie ten fakt podkreślał – mieście na całych pustkowiach, a i być może na całym znanym i nieznanym świecie. Blaine Kelly, ślęcząc większość nocy przed komputerami Krypty 13, dobrze wiedział, że przed Wielką Wojną nawet mniejsze miasta były znacznie większe i rozleglejsze, niż Hub. Nie miał jednak zamiaru wytrącać zastępcy z przepełniającej go dumą ignorancji.

Blaine dowiedział się, że w mieście operuje niejaki Kafar i jest właścicielem baru „Sokół Maltański”. Tony Fry ostrzegł go, by trzymał się od niego z dala – od jednego i od drugiego, jak uznał Blaine. Ksywa Kafar coś Blainowi mówiła. To był chyba ten gość, o którym pierwszy raz usłyszał w Złomowie. Dałby sobie uciąć rękę, że chodziło o Rzeźnika. Chociaż Rzeźnik, Kafar: oba przezwiska niewątpliwie świadczyły, jakim typem człowieka był ich właściciel. Największy Don podziemnego światka Hub.

Tony Fry napomknął również o zaginionych karawanach. Butch, właściciel Wszędobylskich Wędrowców, oferował podobno nagrodę za rozwikłanie tajemnicy. Blaine Kelly uznał, iż warto byłoby się przyjrzeć temu z bliska.

Pomimo, iż zastępca nie był zbyt rozgarnięty, stanowił dość rzetelne źródło informacji. Blaine postanowił zaryzykować i zagadnął go o element, bez którego jego Kryptę czeka zagłada. Niestety Fry nic na ten temat nie wiedział. Jednak – i było to pierwsze jednak od czasów, kiedy Katrina napomknęła o hydroprocesorze znajdującym się w jej starym domu – Tony Fry zasugerował, że jeżeli ktoś w mieście może dysponować jakąś szerszą wiedzą w tym zakresie, to bez dwóch zdań będą to Kupcy Wodni. Ich centrala znajduje się rzekomo na południu, za obszarem Śródmieścia. Ludzie ci funkcjonują na zasadzie stowarzyszenia kupiecko-karawanowego i zaopatrują miasto oraz lokalne potrzebujące społeczności w świeży i regularny zapas wody. Mają praktycznie monopol, za sprawą tego, iż jeden z głównych założycieli jako pierwszy położył łapę na głównych zbiornikach i pompach głębinowych. Tym samym uzależnił od siebie całe Hub, a bardziej kolokwialnie mówiąc, jego potomkowie do dziś siedzą i pierdzą w stołek.

Blaine uścisnął dłoń zastępcy, skinął głową dwóm posągowym, nieruchomym i sprawiającym wrażenie niepotrzebujących tlenu wykidajłom z tyłu i czując na plecach chłodny wietrzyk towarzyszący zachodzącemu słońcu, udał się w stronę Śródmieścia. Miał zamiar zorientować się w sytuacji, zarobić trochę forsy, a potem zlokalizować hydroprocesor.

54

Zwiedzanie Hub zajęło mi sporo czasu, a ze względu na zajmowany przez miasto obszar i jego zróżnicowanie, nie mogłem pozwolić sobie na tak wnikliwe badania jak w przypadku Cienistych Piasków. Moje kleptomaniackie inklinacje wielce z tego powodu cierpiały, jednak zadośćuczynienie znalazłem w innych sferach i można powiedzieć, że nim na dobre zrobiło się ciemno, wiedziałem o Hub tyle, by poczuć się w nim jak przysłowiowa ryba w wodzie.

Tętniąca życiem aglomeracja , oświetlona, przepełniona biegającymi za swoimi sprawami , względnie zadbanymi i odżywionymi ludźmi oraz stróżującymi i patrolującymi ulice funkcjonariuszami, mieściła się na terenie tworzącym pięć głównych dzielnic . Była witająca i zapraszająca wędrowców głębiej w resztki post-apokaliptyczne j cywilizacji Brama. B yło Śródmieście ze swoimi licznymi punktami usługowymi. To właśnie tu mieścił się posterunek policji, kwatera główna Wszędobylskich Wędrowców, sklep z bronią, na którego frontowej ścianie wisiała t abliczka z prostym napisem „Splu wy”, księgarnia pani Sta pleton – aczkolwiek jej lektury jakkolwiek wyszukane, były opatrzone niezwykle horrendalnymi cenami, Mydło i Powidło, gdzie można było nabyć praktycznie wszystko, Karmazynowa Karawana – nieustannie najmująca ochroniarzy na główne szlaki handlowe, owiany złą sławą Sokół Maltański z kryjącym się pod ziemią Kafarem i stojącym na bramce Kane’m oraz niewielki kupiecki kram w samym centrum centralnego punktu śródmieścia, gdzie niejaki Iguana Bob sprzedawał swoje wyśmienite jaszczurki na patyku…

55

Blaine i Ochłap stali wpatrując się w kontuar przypominający jeden z tych, zza których dzieciaki sprzedawały dawno temu lemoniadę. Za nim rozpościerał się połatany namiot ze skóry bramina oraz wielki, naprawdę wielki szyld z nakreślonymi z rozmachem literami „IGUANA BOB – PSZEKONSKI I ZAKONSKI”. Blaine zastanawiał się przez moment, czy błędy ortograficzne to celowy zabieg iguanowego Boba. Uznał jednak, że szyld (jak i całość przybytku) prezentował się tak żałośnie, iż wszystko tu musiało być wytworem chorego umysłu, przekonanego o własnej wspaniałości i nieomylności, podczas gdy rzeczywistość tylko czekała, by ktoś lepiej przystosowany do funkcjonowania w post-apokaliptycznym świecie, zweryfikował poczynione błędy i przy okazji obnażył prawdziwe intencje stojące za koślawymi, czerwonymi literami układającymi się na mającej zachęcić klientów reklamie w słowo „IGUANA”.

– Nieźle pachnie – zagaił Blaine łapiąc spojrzenie niewielkiego facecika stojącego po drugiej stronie kontuaru.

– Pewnie, kolego! A jeszcze lepiej smakuje. Wierz mi, palce lizać! Słodziutkie mięsko, wyśmienicie przyrządzone. Tylko z najlepszych składników!

Blaine nie miał, co do tego najmniejszych wątpliwości. Spoglądał przez moment na Boba – łysego prostaczka o pucołowatej twarzy i pokrytym plamami tłuszczu kucharskim fartuchu.

– Ochłap, miałbyś ochotę na małą jaszczureczkę na patyku?

Ochłap szczeknął dając upust gromadzącemu się w nim szczęściu i pożądaniu. Wszystkie te smakowite zapachy, dobywające się kołyszących na wietrze, podwieszonych na sznurkach szaszłyków przyprawiały go o istny obłęd.

– To co, kolego – zachęcał jowialnie Bob – jedna iguanka dla ciebie i jedna dla pieska?

Ochłap szczeknął raz jeszcze, a z jego pyska wyleciało kilka kropelek śliny.

Blaine zmrużył oczy unosząc prawy kącik ust. Bob nie odrywał od niego wzroku. Przez chwilę obaj panowie obserwowali się wnikliwie w milczeniu. Blaine czekał na pierwszą oznakę czającego się za plecami sprzedawcy jaszczurów przerażenia.

– Chyba musimy porozmawiać o naszym wspólnym znajomym ze Złomowa…

Bob przełknął gwałtownie ślinę i pobladł.

– Ja… ja nie wiem, o czym mówisz! Nie znam nikogo w Złomowie. Moje składniki kupuję od lokalnych traperów. Jest ich tu wielu i każdego dnia polują na jaszczurki…

– Skąd wiedziałeś, że chodzi o składniki?

Bob pobladł jeszcze bardziej przypominając teraz powierzchnię alabastrowego posągu. Grdyka poruszała mu się konwulsyjnie z góry na dół. Ochłap szczeknął. Blaine natomiast kontynuował, przypierając iguanowego smakosza coraz bardziej do muru.

– Myślę, że doktor Kostuch miałby tu wiele do opowiedzenia. Niestety, nieopatrznie trafił do ciupy. Killian przyskrzynił go, kiedy po ostatniej zadymie z Gizmem wyszło na jaw, iż jakimś niewyjaśnionym zbiegiem okoliczności, ciała gliniarzy zamiast do grobów, trafiają do Hub. Do niejakiego…

– Dobra, dobra! Ciszej, na Boga! Nie musisz mówić tak głośno!

Jakaś odziana w kapok i drelichowe spodnie kobieta, na oko po trzydziestce, posłała rozmawiającej dwójce osobliwe spojrzenie.

Blaine przybliżył się, kładąc jedną rękę na drewnianym kontuarze. Drugą zawiesił nad skórzaną kaburą z MP9-tką. Sprezentowany przez burmistrza Złomowa Remington, spoczywał na razie przewieszony bezpiecznie na plecach.

– Powiedz mi, Bob – szept i oddech Kelly’ego dotarły do kupczyka częściowo przez uszy, a częściowo przez nos – jak świeże muszą być zwłoki, aby nie pozostawiały w ustach gorzkiego posmaku?

Jeżeli jeszcze kilka chwil temu Bob był biały jak mąka, teraz sam zaczynał przypominać zawieszone do góry nogami zwłoki, z których ktoś celowo odprowadził całą krew.

Zmarszczył brwi, zmrużył oczy i rozglądając się nerwowo na boki, posłał Blainowi nienawistne spojrzenie po czym syknął:

– Czego chcesz?

– Zważywszy na to – podjął Blaine, zaś ton jego głosu przepełniał negocjacyjny spokój i determinacja – że Kostuch przy pierwszej nadarzającej się okazji sypnął mi o waszym małym interesiku na boku, a posterunek policji jest tuż po drugiej stronie ulicy, wydaje mi się, że to od ciebie, Bob, zależy to, czego w tej sytuacji mogę od ciebie chcieć. Nie sądzisz?

Bob pisnął podskakując niczym spłoszony kot, kiedy poczuł jak coś włochatego ociera się o jego wrośnięte w ziemię, drgające niczym osiki nogi. Łysą glacą wpadł w wiszące na sznurkach szaszłyki. Strużki oleistego tłuszczu poczęły spływać w dół, przypominając białko i żółć rozbitego na czubku głowy jajka.

– Ile? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Ile?!

– Sto kapsli płatne, co pięć dni.

Bob analizował przez chwilę, a kiedy Blaine spojrzał wymownie w stronę posterunku policji, zaszantażowany sprzedawca ludzkiego mięsa (robiący z dobrych mieszkańców Hub kanibali) skinął skwapliwie głową…

Deal został przypieczętowany.

56

… na wschód od Śródmieścia ulokował się niejaki Pan Wieżowiec. Wraz z żoną należał do grona największych, najbardziej wpływowych i znam ienitych handlarzy najwspanialszego miasta świata. Jego rezydencja, usłana warującymi niczym bulteriery strażnikami, mieściła się na Wzgórzach. Obszar ten pozostawał zamknięty, tak więc w chwili obecnej nie jestem w stanie powied zieć o nim nic więcej.

Wspomniani przez zastępcę Tony’ego Fry’a Wodni Kupcy zajmowali obszar południowy. Właściwie to współdzielili go z niejakimi Dziećmi Katedry. Noszące purpurowe, sakralne habity świętoszki wyglądały na dominującą w tej części pustkowi organizację religijną. Kiedy przemykałem tuż obok ich siedziby, pochwyciłem skupiony na mnie wzrok patrolującego tę część ulicy policjanta-murzyna. Funkcjonariusz pokręcił znacząco głową, a kiedy wystawionym kciukiem wskazałem znajdujące się za moimi plecami drzwi, na jego twarzy pojawił się kwaśny wyraz, a on sam pomachał głową z jeszcze większą determinacją.

Pomimo, iż nie wymieniliśmy ani słowa, uznałem, że próba zbadania kościoła to nie najlepszy pomysł.

Przynajmniej nie w tej chwili. Co prawda z wnętrza docierały odgłosy odprawianego przez grupę kapłanów sakramentu, wierni nucili psalmy jowialnie i nad wyraz donośnie, zaś bijące ze środka ciepło i jasne światło niemalże hipnotycznie zachęcały, by stać się częścią ichniego rytuału.

Postawa funkcjonariusza policji Hub i ostateczne ponaglenia ze strony ciągnącego mnie za nogawkę skórzanych spodni Ochłapa, podziałały na mnie otrzeźwiająco. Kiedy oddalaliśmy się od budynku należącego do Dzieci Katedry, miałem dziwne przeczucie, że moja historia z nimi dopiero się rozpoczyna…

Kupcy wodni zdążyli zamknąć interes, nim moja stopa dotarła do progu ich biura. Jakiś krępy, karykaturalny karzeł o krótkich nóżkach i nieproporcjonalnie długich i tęgich ramionach, poinformował mnie, że wszelkich interesantów, kupców, ochroniarzy tudzież inne tałatajstwo, Wielcy Kupcy Wodni przyjmują codziennie od godziny siódmej rano. Oznaczało to, że moje gorliwe poszukiwania hydroprocesora muszą zostać odłożone o przynajmniej jedenaście godzin. Na odchodne karzeł posłał mi pytanie, czy przypadkiem nie chciałbym dorobić trochę na boku i nie ponabijałbym krowich gówien na widły i generalnie nie doprowadził zagrody do porządku.

Spojrzałem na wpatrujące się we mnie niezdrowo braminy. Niektóre z nich zaczynały już merdać ogonami. Czym prędzej obróciłem się na pięcie i zagwizdałem na Ochł apa. Odchodząc usłyszałem pełne rozczarowania muczenie. Potem karzeł zaczął coś pokrzykiwać. Jego skrzekliwy wrzask opuścił mnie dopiero w chwili, gdy dotarłem na Stare Miasto…

Stare Miasto zdawało się najciekawszym obszarem Hub. Przylegało bezpośrednio do Centrum i na tyle, na ile pozwoliły mi moje sokole zmysły obserwacji i wyczucia, uznałem, iż można tu znaleźć pracę i zarobić nieco forsy. Lokalna ludność różniła się od tej ze Śródmieścia. Była bardziej zabiedzona, odziana w łachmany. Na ulicach walały się śmieci i ołowiane beczki z płonącymi we wnętrzu ogniskami. Pod ścianami budynków lokowali się bezdomni w prowizorycznych śpiworach z zapleśniałego, zatęchłego materiału, po którym szarżowały niepoliczalne ilości małych, czarnych robaczków. Wydawało mi się, że gdzieniegdzie dostrzegłem wulgarnie wymalowane, skąpo odziane kobiety, które posyłały w moim kierunku eteryczne całusy i lubieżnie dotykały swoich cycków i krocza.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю