355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 20)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 36 страниц)

Pani Stapleton była niebrzydką bibliotekarką w średnim wieku. Jej niewielki lokalik, urządzony z nieco archaicznym, acz wyrafinowanym smakiem, wypełniały książki, książki i jeszcze raz książki. Zważywszy na zamiłowanie do czytelnictwa i porażający w post-apokaliptycznym świecie analfabetyzm, Blaine nie miał zielonego pojęcia jakim cudem ta delikatna, zdająca się zupełnie nieprzystosowana do rzeczywistości kobietka, radzi sobie zarabiając na życie.

Kiedy zaproponowała mu holodysk – taki sam jaki otrzymał od Supermutanta, aczkolwiek ten nie był unurzany w gęstej krwi o odcieniu buraków – zrozumiał, iż pani Stapleton jest nie tylko wyśmienitą kolekcjonerką białych kruków i unikalnych taśm, ale również wytrawną bizneswoman.

Dysk kosztował go osiemset kapsli. Połowę z tego, co uzyskał za wykiwanie Mitch’a. Blaine zastanawiał się przez moment, czy nie byłoby rozsądniej zagrozić tej pazernej harpii podpaleniem jej niewielkiego kawałka raju i puszczeniem wszystkim pieczołowicie gromadzonych zbiorów z dymem.

Uznał, że sprawa nie jest warta zachodu. Zapłacił gotówką i podłączył holodysk do swojego Pipka…

89

Przewodnik po Kryptach (Zachód) v34.129 Wydanie C

Witamy w najnowszej edycji Przewodnika po Kryptach zachodnich Stanów Zjednoczonych. Mamy nadzieję, iż Ci się on spodoba, i prosimy abyś pamiętał/a, że Krypty nie są tylko dla zamożnych, lecz dla każdego.

Krypta 12

Pod nową, rozrastającą się metropolią Bakersfield leży technologiczna wspaniałość Krypty 12. Wybudowana z myślą o wszelkich wygodach potencjalnych Mieszkańców, Krypta 12 otrzymała nagrodę "Hermetycznego Kombinezonu" za przykładną gotowość. Ukryta głęboko pod ziemią, zapewni swoim Mieszkańcom niedościgłą ochronę. Podobnie jak wszystkie inne, Krypta 12 została wyposażona w najnowszą odmianę Schronowego Systemu Uzdatniania Wody. Ów system, zdolny nawet do przetworzenia nieczystości znajdujących się w kanałach ściekowych Baker, jest w stanie dostarczyć codziennie ponad 60.000 litrów krystalicznie czystej, odświeżającej wody pitnej.

Krypta 13

Położona w malowniczej, górskiej okolicy, na północny zachód od Krypty 12, Krypta 13 oferuje swoim Lokatorom nieograniczone dostawy czystej wody. Plotki, że wody gruntowe na tym obszarze mogą łatwo ulec skażeniu w razie wybuchu wojny nuklearnej, zostały ocenione przez Departament Wody i Energii jako zupełnie bezpodstawne. Na wypadek zanieczyszczenia tychże wód, jakkolwiek nieskończenie mało prawdopodobny, Krypta 13 została wyposażona w zaaprobowany przez rządowych ekspertów Schronowy System Uzdatniania Wody. Według szacunków może on pracować bez znaczącego spadku wydajności przez ponad 250.000 godzin, zatem nie ma się czego obawiać.

Krypta 15

Budowa tejże Krypty, leżącej na wschód od Krypty 13, przebiegała niezwykle gładko. Wiele pracy poświęcono umocnieniu ścian na jej trzecim poziomie, by zapewnić wszystkim potencjalnym Mieszkańcom większe poczucie bezpieczeństwa, wynikające ze świadomości, że nawet w przypadku poważnego trzęsienia ziemi komputery sterujące będą nadal funkcjonować. Wycieczki po tej nowej Krypcie pozostawiły wielu jej potencjalnych Lokatorów pod wrażeniem usprawnień poczynionych w tym już i tak imponującym obiekcie .

90

… przez moment Blaine żałował wyłożonych na taśmę kapsli i raz jeszcze poważnie rozpatrzył opcję puszczenia przybytku pani Stapleton z dymem. Splądrował już Kryptę 15, zaś o tej z numerem „13” mógłby rozprawiać godzinami i gdyby tak się nad tym zastanowić, zapełnianie holodysków smaczkami z życia jego znajomych i wydarzeń z podziemi mogło okazać się całkiem niezłym interesem.

Jednak na dobrą sprawę pisarstwo to niewdzięczna robota. Człowiek siedzi zgarbiony i wklepuje potok tysięcy milionów słów, których potem i tak nikt nie czyta, a nawet jeśli, to magiczne wyczarowanie w tej katorgi jakiejkolwiek konkretnej forsy jest równie prawdopodobne, co fakt, iż właśnie w tym momencie z nieba spadnie wypełniony po brzegi hydroprocesorami statek kosmiczny.

Więcej można było zarobić sprzedając kogoś w niewolę, albo np. posyłając jakiemuś krnąbrnemu hultajowi kulkę prosto w oko. Było to również znacznie przyjemniejsze i bardziej praktyczne. Blaine natomiast miał o sobie mniemanie człowieka niezwykle praktycznego, dlatego zaintrygowany nieco informacjami o Krypcie 12, udał się na rozmowę z Wodnymi Kupcami.

Okazało się, że nieopodal Hub, nieco na wschodzie, znajduje się mieścina o podejrzanej i złowrogo brzmiącej nazwie „Nekropolis”. Kupcy Wodni wspominali coś o ulokowanej pod ziemią Krypcie, zaś Harold opowiedział Blainowi niesamowitą historię, jakoby główna gródź posiadała fabryczny i celowy defekt, przez co główne drzwi nigdy się tak naprawdę nie domykały. Teraz Bakersfield zaludniały rzesze zielonych, podobnych do Harolda (tylko z wyglądu, bowiem żaden z mieszkańców Nekropolis nie żywił jakiejkolwiek sympatii w stosunku do ludzi) ghouli. Stary, porośnięty korą gawędziarz przestrzegał chłopaka, by pod żadnym pozorem nie zapuszczał się do miasta. Wedle jego słów: „wszyscy potracili tam rozum” i przy pierwszej nadarzającej się okazji, odbiorą mu życie, zjedzą, a na koniec wyssą szpik z kości.

Harold powiedział również, że Krypta 12 posiada hydroprocesor.

Sprawny hydroprocesor.

Na Boga, pomyślał Blaine. Po tym wszystkim. Po tym całym gównie, trudzie i katordze od momentu postawienia stopy w zewnętrznym świecie, w końcu udało mu się uzyskać jakieś konkretne informacje o potencjalnej lokalizacji działającego układu oczyszczającego wodę.

Szkoda tylko, że układ ten znajdował się w pogrzebanej pod ziemią norze, nawiedzonej przez stada umarłych. Mimo to Blaine nie miał wyboru. Pokrzepił się myślą o Pogromcy Arbuzów, odwiedził Boba zgarniając dwieście kapsli – przy okazji zerwał jedną z iguan i rzucił ją łakomemu Ochłapowi – a potem zawitał do biura Karmazynowej Karawany.

Zbiorowiska handlarzy, którzy jako jedyni kursowali na szlaku Hub – Miasto Umarłych.

Rozdział 8

Karmazynowa Karawana

91

Dla człowieka i psa czas pieszej wędrówki pomiędzy Hub i Bakersfield wynosił niecałe trzy dni. Szlak był jednak usłany niezliczonymi niebezpieczeństwami i mało kto podejmował się wyprawy w pojedynkę (bądź w dwójkę, jeżeli uznajemy, iż Ochłap stanowił pełnoprawnego członka drużyny hydroprocesora).

Dlatego Blaine Kelly zdecydował się nacisnąć na klamkę prowadzących w głąb kwatery kompanii Karmazynowej Karawany wrót. Było to bardzo fortunne naciśnięcie, ponieważ drzwi otworzyły mu możliwość podróżowania wraz z grupą wytrawnych wędrowców i zbirów. Okazało się, iż łut szczęścia uśmiecha się do niego niczym upalony trawką nastolatek na widok potrójnego zestawu BigMac’ów w siedzibie Rolanda McDonalda.

Karawana odchodziła planowo w dniu, w którym Blaine Kelly uznał, iż warto byłoby pomyśleć o wsparciu na czas wyprawy do Nekropolis. Miła, odziana w ciasno opinającą jej ciało skórę, prezentująca bajeczny wręcz dekolt, w którym można by utonąć niczym w mysiej norze i zaczesana na punka z barwionym na zielono irokezem, pani, oznajmiła, iż jeśli podpisze tu, tu, tu i tu, to nie tylko może znaleźć się w drodze za dwie godziny, ale jeszcze zarobi na tym sześćset kapsli (jeżeli oczywiście zdecyduje się na podróż w jedną i drugą stronę).

Blaine nie miał najmniejszej ochoty wracać do Hub. Jeśli faktycznie Nekropolis stało na zgliszczach Krypty 12, a gdzieś w jej odmętach rdzewiał funkcjonujący wciąż centralny komputer z działającym hydroprocesorem, to jak tylko Blaine dorwie go w swoje łapska, natychmiast kieruje się na północny zachód.

Prosto do domu.

Podpisując zobligował się do podróży w jedną stronę i dwie godziny później w towarzystwie wszelakiej maści pustynnych łapserdaków, handlarzy reprezentujących Karmazynową Karawanę, Ochłapa, wozów z towarem i posyłających mu pełne zainteresowania i zaintrygowania spojrzenia braminów, Blaine udał się w drogę do Bakersfield: nazywanego inaczej Miastem Umarłych, gdzie zielone, zaropiałe od atomu i własnego osocza ghule oddawały się – bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia – wyjątkowo wulgarnej formie kanibalizmu.

92

Podobno w kupie raźniej. Pierwszego dnia wędrówki Blaine podpisałby się pod tą oszałamiającą swą głębią maksymą obiema rękami i nogami. Gdyby zaszła taka potrzeba, zaangażowałby również łapy Ochłapa i razem krzewiliby mądrość starodawnego przysłowia. Cała wesoła kompania wędrowała sobie niespiesznym krokiem na wschód. Ochroniarze, najemnicy i lokalne zbiry żyjące tylko i wyłącznie z rozbojów i okresowych rajdów w asyście praworządnych obrońców karawan, wymieniali się żarcikami, historyjkami, dowcipami, fajkami i przechwałkami o podbojach licznych, bardzo licznych niekiedy kobiecych serc.

Blaine maszerował w ciszy. Umysł miał skupiony na hydroprocesorze i Mieście Umarłych. Ochłap przez większość czasu brykał to tu, to tam oddalając się nieco od głównego trzonu karawany.

Zawsze jednak pozostawał na widoku.

Po dwóch godzinach Blaine uznał, iż warto spróbować nawiązać kontakt z innymi. Zwłaszcza, iż ciągnące przyczepy-zaprzęgi braminy zaczęły okazywać dziwne oznaki podekscytowania, a siedzący na wozach woźnicy, raz po raz musieli sięgać po swoje długie, skórzane baty, których świszczący, dojmujący dźwięk przypominał odpalane pod nogami katiusze.

Pomysł na socjalizację z grupą okazał się strzałem w dziesiątkę. Nikt nie mógł pochwalić się spluwą taką jak Pogromca Arbuzów. Blaine rozprawiał o nim, szpanując przy tym swoim wiernym psem, Ochłapem, który tego dnia wykazywał się niespotykaną inteligencją i ujmując wszystkich swoimi psimi sztuczkami, zyskał wiele w oczach licznej grupy ochroniarzy Karmazynowej Karawany.

Tak, w kupie zdecydowanie było raźniej. Pierwszy dzień wyprawy upłynął spokojnie. Bardzo spokojnie.

Lecz niebawem spokój ten miał zostać bezpowrotnie utracony.

93

Wszystko zaczęło się dnia drugiego. Z niewiadomych względów, braminy odmówiły dalszej współpracy. Stały cały czas, muczały, buczały i merdały ogonami. Świszczące nad ich głowami baty nie przynosiły żadnych oczekiwanych rezultatów. Co więcej, jedna z krów jakimś cudem przegryzła rzemienie składające się na uzdę i wystrzeliwując z zaprzęgu rzuciła się pędem w rozpalone słońcem piaski pustyni.

Większość ludzi zdążyła uskoczyć przed oszalałą krową na bok, lecz Kevin, dość młody i nieopierzony najemnik, który właśnie w tamtej chwili uznał, iż warto byłoby przykucnąć pod jedną z okolicznych wydm i nasadzić poważną kupę, nie miał tyle szczęścia. Zeszłej nocy na kolację ekipa karawaniarzy raczyła się jaszczurkami na patykach, konserwową bramininą i pędzoną po kątach przez Hubijskich rolników kukurydzianą wódką.

Nieszczęsny Kevin nie był w stanie zareagować na pędzący w jego kierunku, rozjuszony taran z dwiema głowami. Nieszczęsnym zrządzeniem losu napinał się właśnie i nadymał próbując wyrzucić z siebie całą zalegającą mu w jelitach płynną konsystencję wczorajszej uczty.

Kevin był pierwszą ofiarą na obecnej trasie Hub – Nekropolis. Po tym wszystkim udało się jakoś zapanować nad braminami, ale atmosfera pozostała napięta i niespokojna. Raz po raz któreś z kół grzęzło w piachu, a ludzie zaczynali narzekać na lejący się z nieba skwar. Pośród piętrzących się wokół – podobnych do krajobrazu z Diuny – wydm, dawało się zauważyć pierwsze, majaczące na tle rozpalonego powietrza postaci.

Blaine Kelly nabrał podejrzeń, iż są to patrolujący okolicę mieszkańcy Miasta Umarłych.

Wieczorem świat spowił mrok, a wraz z nim pojawiły się ciemne, burzowe chmury. Około północy zaczęło siąpić, a kwadrans później ulewa rozszalała się na dobre. Blaine spoglądał z niedowierzaniem na mapę swojego PipBoy’a 2000. Wedle szacunkowych wyliczeń trasy, jutro w okolicach południa powinni dotrzeć do obrzeży Nekropolis.

Tymczasem byli nie dalej niż w dwóch piątych dystansu oddzielającego od siebie dwa jakże różne i osobliwe miasta.

Blaine Kelly zasypiał z sercem kołatającym mu się nerwowo w piersiach.

94

Deszcz padał przez większość nocy. Blaine przewalał się z boku na bok w swoim nieprzemakalnym śpiworze. Praktycznie wszyscy zebrani wokół siebie próbowali spać niczym ułożone równiuteńko sardynki w puszcze.

Ponad ich głowami rozwieszono brezentowe plandeki tworzące prowizoryczne wiaty. Mimo, iż woda nie dawała bezpośrednio się we znaki Blainowi, ten nie mógł spać. Kiedy jego Pipek wskazał godzinę piątą dziesięć rano, a zachmurzony, ołowiany horyzont z wolna zaczynał rozświetlać się niepewnymi promieniami wschodzącego słońca, Blaine uznał, iż musi zrobić siusiu.

Zabrał plecak z całym swoim dobytkiem, bez którego naturalnie nie ruszał się absolutnie nigdzie. Pogromca Arbuzów wisiał niczym prehistoryczny dziryt wetknięty za plecy. Chwilowa krzątanina pana zbudziła Ochłapa. Pies uznał, iż gdziekolwiek pan-tam-i-on i razem udali się za wydmę odcedzić kartofelki.

Kiedy Blaine kończył wypuszczać z siebie ostatnie złociste kropelki, ujął ptaka zdecydowanym ruchem dłoni i potrząsnął nim kilkukrotnie w górę i w dół nie łudząc się, że uda mu się pozbyć wszystkich resztek moczu.

Zawsze, niezależnie od tego ile raz machałby swoim poskramiaczem i jakich wyrafinowanych techniki by nie stosował, kilka kropel spadało prosto do majtek. Blaine, jak na faceta, którego poziom testosteronu wahał się z reguły w tych górnych granicach, miał poważny problem z ostrym, wykręcającym niekiedy zapachem noszonej przez niego bielizny.

Kiedy usłyszał pierwsze strzały, po których nastąpiła seria krzyków, buczenia dwugłowych krów i jakiegoś przerażającego, zespalającego szpik kostny w krzepnące szkło, wrzasku i ryku, zapomniał o swoich bieżących problemach i instynktownie rzucił się na ziemię zalegając za wydmą.

Ochłap trwał obok. Jego sierść była zjeżona, a pies ukradkowo próbował podczołgać się w górę piaskowego wzniesienia i wyściubić koniuszek nosa tak, by ujrzeć, co właściwie dzieje się w stanowiącej obozowisko Karmazynowej Karawany dolince.

Blaine bardzo dobrze wiedział, co takiego się tam wyrabia. Wiedział również, że jedyną szansą na przetrwanie jest siedzenie na dupie i czekanie, aż cała sprawa przycichnie. Złapał podczołgującego się w górę Ochłapa za koniec ogona i zamaszystym ruchem lewej ręki ściągnął psa w dół.

Potem obaj czekali, aż krzyki, lament i błagalne jęki mordowanych ludzi i krów przeminą. Zielone ghule z Bakersfield jeszcze przez dłuższy czas po dokonanej masakrze myszkowały pomiędzy ekwipunkiem zabitych, a wypełnionymi po brzegi towarami krowimi zaprzęgami.

Dokładnie o godzinie szóstej czterdzieści cztery, Blaine i Ochłap wypełzli zza wydmy. Oczom ich ukazało się istne pobojowisko.

Byli jedynymi istotami, które przeżyły poranny najazd szabrowników. Blaine położył dłoń na psim karku. Ochłap zaskomlał i po krótkiej zadumie, obaj udali się na wschód (zbaczając tylko leciutko na północ). Obaj nie mogli również opędzić się od myśli, iż ślady butów pośród rozpościerającej się masakry Karmazynowej Karawany były nieco zbyt duże, jak na odciski porośniętych zielonym szlamem ghouli.

Nekropolis, Miasto Umarłych, miało niebawem stać się Miastem Wymarłych.

Rozdział 9

Nekropolis

95

Dzień 43

Jeden dzień sprawnego marszu i obaj z Ochłapem nieco ochłonęliśmy. Pogoda sprzyjała wystudzeniu. Gęste, gołębiowoszare chmury wisiały nad naszymi głowami, lecz z żadnej z nich nie spadła ani kropla deszczu.

Było chłodno. Chłodno i rześko. Ochłap praktycznie nie wywieszał jęzora, a ja opatulałem się niekiedy postawionym na sztorc kołnierzem mojej czarnej skóry w stylu Mela Kaminsky’ego.

Nad ranem dnia czterdziestego trzeciego dotarliśmy do niewielkiego mostu otoczonego z jednej strony drewnianą balustradą. Asfaltowa nawierzchnia nosiła ślady tragicznych zniszczeń, zaś prowadząca po łuku droga niknęła gdzieś pośród zdruzgotanych szkieletów tworzących niegdyś Bakersfield budynków.

Zbliżaliśmy się do ciemnego, rozkładającego się miejsca. Miejsca, gdzie wszelkie oznaki życia były czczą nadzieją, zaś wszędzie wokół roznosił się trupi zapach gnijącej śmierci.

Ochłap spuścił po sobie uszy i podkulił ogon. Minę miał nietęgą, a ja po raz pierwszy od kiedy poczęstował em psa jaszczurką w Złomowie, widziałem, iż boi się chyba nawet bardziej niż ja.

Mimo to nie mieliśmy wyboru. Wedle zapisków od pani Stapleton, oraz zapewnionych przez Wodnych Kupców informacji, gdzieś pod tym dogorywającym truchłem dawnego Bakersfield kryła się Krypta 12. Zaś Krypta 12 dysonowała funkcjonującym hydroprocesorem, połączonym z systemem ścieków i wodociągów miasta. Jeśli to był kres mojej tułaczki. Kres wszelkiego zła, które mogło jeszcze spotkać mnie w świecie zewnętrzn ym, to bez dwóch zdań stanowił upiorne, groteskowe wręcz apogeum sarkazmu spowitej atomem post-apokaliptycznej rzeczywistości.

96

Zbliżając się w stronę centrum, razem z Ochłapem zachowywaliśmy nadludzką i nadpsią wręcz czujność. Mój czworonożny towarzysz zdawał się napięty do ostatniego włókna mięśniowego, niczym przewodzący polowaniu na mamuta, prehistoryczny basior. Ja trzymałem kurczowo Pogromcę Arbuzów, gotowy do strzału w obliczu najdrobniejszego nawet ruchu czy opadającego skądś z cichym łoskotem kawałka cegły.

Jednak im głębiej w Wymarłe Miasto wchodziliśmy, tym usilniej docierała do nas nie tylko wykrzywiająca nozdrza i trzewia woń śmierci, ale również głębokie przekonanie, iż Nekropolis nie jest pozbawione życia tylko w przenośni.

Nigdzie nie widzieliśmy rdzennych mieszkańców: z ielonych ghuli, które wedle słów ładnej dziewczyny z irokezem z Karmazynowej Karawany, zamieszkiwały gremialnie to miejsce, snując się po opustoszałych ze wszystkiego poza nimi ulicach.

Nie, ghule, tak jak dawna świetność Bakersfield, zniknęły. Pierwsze ciało zlokalizowaliśmy w centrum, niedaleko wielkiej hali przypominającej ratusz, bądź jakieś inne miejsce dawnych wieców i zgromadzeń wierzącej w demokrację amerykańskiej ludności.

Ciało zostało dosłownie rozszarpane na strzępy. Groteska i obrzydliwość napromieniowanych ghuli była ich immanentną cechą, lecz wypływające na wierzch wnętrzności, urwane głowy i pomiażdżone czaszki, komicznie i nienaturalnie (nawet z perspektywy post-apokaliptycznej anatomii) powykrzywiane kończyny. Ktoś dokonał tutaj takiej samej masakry, jaka spłynęła niczym seria z rozstawionych karabinów maszynowych na plaży Omaha na niczego niespodziewających się, śniących o lepszym świecie handlarzy, ochroniarzy, najemników i Bogu winne braminy z Karmazynowej Karawany

Mutanty.

Nawet nie mutanty. Wielkie, pieprzone, skisłozielone Supermutanty. Dokładnie takie same, jak ten, którego widziałem w jaskini Szpona Śmierci. Jeżeli ci kolesie ważyli po czterysta funtów i mieli prawie trzy metry wzrostu , to lepiej będzie zejść z widoku i czym prędzej znaleźć jakąś kryjówkę. Taktyczny punkt, dający nie tylko przewagę, ale również sposobność rozeznania się w sytuacji.

Zagwizdałem cicho na Ochłapa, węszącego z lubieżną fascynacją przemieszaną z bezbrzeżnym strachem, wokół rozrzuconych niedbale i bezładnie szczątków istot, którym w tym świecie nie poszczęściło się w najgorszym z możliwych scenariuszy. Leżące wokół studzienki ściekowej fragmenty ciał, musiały należeć do co najmniej siedmiu ghuli. Jeszcze przez kilkaset jardów trzymaliśmy się ulicy (aczkolwiek podążaliśmy nieco bliżej ścian walących się budynków).

Resztek po „ludności” Bakersfield przybywało. Przyznam, iż nawet jak na moje doświadczenia i charakter, zaczęło mi się robić w pewnym momencie niedobrze. Wielcy, zieloni kolesie porozrywali tych nieszczęśników na strzępy i wydawało się, iż użyli do tego własnej siły mięśni i rąk.

Boże…

Wtedy ich zobaczyliśmy.

97

– Ochłap? Co się stało?

Ochłap stał napięty niczym cięciwa długiego, refleksyjnego łuku. Po raz pierwszy od wizyty w Nekropolis, jego grzbiet upodobnił się do grzbietu Stegozaura. Pysk próbował instynktownie warknąć, lecz jakaś cześć zdrowego psiego rozsądku nakazywała mu absolutne milczenie. Ochłap obnażył groźnie połyskujące w świetle wczesnego przedpołudnia kły i mierząc wzrokiem w rozpościerającą się przed nimi ulicę, trwał w bezruchu. Ogon natomiast bezwzględnie wskazywał kierunek odwrotu.

Blaine przykucnął poprawiając uścisk na Pogromcy Arbuzów. Przyłożył lunetę karabinu do prawego oka. Zamknął lewe i marszcząc się na całej twarzy, spojrzał w stronę, z którego wedle Ochłapa nadciągało niebezpieczeństwo.

– Supermutanci – szepnął. – Oddział. Trzech.

Ochłap kłapnął bezdźwięcznie pyskiem.

– Chodź, jeszcze nas nie zauważyli! Schowamy się w tym budynku po lewej.

Blaine i Ochłap najciszej jak potrafili, ruszyli trzymając się gruntu w stronę zupełnie pozbawionej fasady, trzypiętrowej kamienicy czynszowej. Wnętrzne można było podziwiać do woli, ale poza resztkami schodów i stertami gruzów, nie było tam już niczego interesującego.

Człowiek i pies schronili się za jednym z rogów ściany prowadzącej na klatkę schodową. Trzyosobowy oddział Supermutantów przetaczał się ślimaczym tempem przez środek ulicy.

– Mówię ci, Barry, mnie to nudzi!

– Ty głupi jesteś, to się nudzisz zawsze! Patrole, patrole i patrole! Zabić coś, rozerwać i zjeść. Wtedy Barry się nie nudzić!

– Się wie! Barry lubić mięsko i strach swoich ofiar. Barry wtedy prawdziwy super mutant!

– Zamknąć się, kurwa! Harry kazał przeczesać miasto. Nie gadać! Przeczesywać! – krzyknął idący nieco z przodu Sally, który wyglądał na kogoś pokroju dowódcy wypadu.

– Ale Harry nic nie mówić, że nie wolno gadać. Jak Harry nie bronić, to ja i Garry móc gadać, nie, Sally?

Blaine Kelly obserwował monumentalne góry mięcha poruszające się niczym grasujące niegdyś po Wielkich Równinach bizony.

– Eee… – zamyślił się Sally. – Chyba… chyba nie.

Luneta karabinu snajperskiego DKS-501 zapewniała powiększenie umożliwiające precyzyjną lokalizację celu nawet z odległości do trzech kilometrów. Przy odpowiednim wietrze, oświetleniu i odsłonięciu delikwenta, snajper był w stanie policzyć kwitnące na jego nosie wągry.

Barry, Garry i Sally znajdowali się natomiast w odległości nie większej niż osiemdziesiąt jardów[2]. Blaine był w stanie wyciągnąć dalece idące, pragmatyczne wnioski dotyczące ich wyglądu i usposobienia.

– Boże, ale są wielcy…

Jego głos był cichy, przepełniony jakąś wewnętrzną pokorą. Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż Barry, Garry i Sally bardziej przypominali pancerne czołgi, niż ludzi, którymi niegdyś byli. Nie ulegało również wątpliwości, iż byli głupi jak ścięte pnie amerykańskich wiązów. Mimo to oceniający świat pod kątem gabarytów, pień mózgu Blaina, wysłał już sygnał do świadomej części jego umysłu, iż odpowiednia dawka hormonów strachu, została właśnie wypuszczona na wycieczkę krajoznawczą po całym organizmie Kelly’ego.

Ochłap cichutko zaskomlał.

Jeden z Supermutantów zatrzymał się i rozglądając ślamazarnie na boki, uniósł łeb węsząc przy tym rozdymanymi przy każdym wciągnięciu powietrza nozdrzami.

Dwaj następni również się zatrzymali.

– Ty, Garry? Co jest? Puściłeś bąka?

Garry nie odpowiadał. Węszył dalej rozglądając się po otaczających ich resztkach budynków i gruzowiskach. Najwyraźniej jego inteligencja pozwala na oddawania się jednej czynności na raz. Kiedy przestał pracować nosem, odparł:

– Nieeee… coś słyszałem. Znaczy się, ten, myślałem, że słyszę.

Barry i Sally wybuchli gromkim śmiechem, a należy zauważyć, iż śmiech mieli równie donośny, co sposób rozmowy; bardziej przypominający krzyk pomiędzy znajdującymi się po dwóch stronach boiska piłkarskiego bramkarzami.

Blaine ze srogą miną spoglądał groźnie na Ochłapa.

– Cha, cha, cha! Barry, słyszałeś? Garry myślał!

– Cha, cha, cha, cha, cha!

– Te… – wyraźna, malująca się w lunecie Pogromcy Arbuzów twarz Garry’ego sugerowała, iż Garry z zaistniałej sytuacji rozumiał mniej więcej tyle, co morska małża z konstrukcji napędu jonowego do promów międzygwiezdnych. – Czego się śmiać? Garry słyszeć! Ja słyszałem! Głos, był głos!

– Ta, Garry. Głos mojego bąka. Całe Nekropolis wyleci w powietrze i się zawali, kiedy ja będę puszczał WIATRA!

Jak gdyby dla potwierdzenia własnej wiarygodności, Sally przykucnął lekko, nadął się w sobie i zatrąbił na swoim przerdzewiałym puzonie.

Boże, cóż to był za puzon! Sam jeden mógłby powalić mury Jerycha.

Ochłap złożył po sobie uszy. Blaine zmarszczył się, ale bynajmniej nie na myśl o zielonym odorze panoszącym się teraz pośrodku ulicy. Garry, Barry i Sally leżeli natomiast trzymając się za brzuchy i kwiczeli ze śmiechu.

Boże, Blaine! Może i ci kolesie mogliby własnoręcznie wyłamać grodzie z Krypty, ale na Boga, to imbecyle! Skończone, kurwa, głąby!

Gorzej, pomyślał Kelly. Ci prawie, że trzy metrowi, ważący czterysta funtów kolesie mieli mózgi wielkości piłeczek tenisowych, a ich sposób postrzegania świata przypominał ten, którym kieruje się pięcioletnie dziecko z zespołem cofniętego rozwoju kory. Jednocześnie, byli silni jak Behemoty i wielcy jak Lewiatany. Tworzyli jakiś zorganizowany oddział, grupę, armię, czy cokolwiek innego. Ten z jaskini Szpona Śmierci wspominał o jakimś Mistrzu. Jeżeli był jeden Super-Supermutant, przewodzący całej tej intelektualnie równej trylobitom ciżbie, to z całą pewnością musiał mieć na tyle rozumu, by stanowić poważne zagrożenie. Poza tym, tamci gadający na holodysku, wcale nie sprawiali wrażenia aż tak niedorozwiniętych.

Być może nie wszyscy są tak samo stuknięci? Pewnie pośród nich są dowódcy, lepiej przystosowani, no i znacznie inteligentniejsi, niż ci. Harold, pomimo, że był ghulem, zmutował, ale wcale nie sprawiał wrażenia niedorozwoja.

Nie, to prawda. Za to tarzająca się po ulicy, dmąca w puzony trójka, niewątpliwie już tak.

Blaine przybliżył się do lunety Pogromcy Arbuzów.

Garry, Barry i Sally byli potężnymi taranami. Nosili jakieś szarobure, brązowe spodnie przypominające zerwane naprędce szmaty, którymi owinęli sobie nogi. Ich oddające potężny zarys każdego z mięśni korpusy i klatki piersiowe były odsłonięte. Garry i Barry mieli na ramionach naramienniki, wyglądające na fragmenty jakiś stalowych pancerzy. Sally, dowódca, okrywał się natomiast czarnym, przypominającym tworzywo kevlarowe kombinezonem. Jako jedyny miał na barkach dwa płaskie, podobne do tac insygnia. Głowy całej trójki pozostawały nieosłonięte. Byli pozbawieni włosów. Czaszki mieli okrągławe, zaś mordy szpetne i naszpikowane wyglądającymi na ostre zębami. Naturalnie każdy jeden był zielony, ale nie w taki przyjemny, miły dla oka sposób, co wczesnowiosenna trawka.

Nie, Garry, Barry i Sally przypominali raczej zawartość beczki ze skisłymi korniszonami, a okrywająca ich monstrualne, kulturystyczne mięśnie skóra wyglądała na grubą i szorstką niczym papier ścierny.

Dzięki Bogu żaden z nich nie dysponował bronią długodystansową. Garry i Barry nie mieli nic ponad owiniętymi w szmaty pięściami. Sally natomiast dzierżył jakiś pokrzywiony, rozklekotany klucz francuski.

– Cha, cha, cha, cha, cha!

Śmiali się.

– Cha, cha, cha, cha, cha!

Tarzali się po ziemi.

– PRRRRRRRRRRRYYYYYYYRRRRRRRFFFF!!!

Gdy tylko Barry puścił gromkiego perszerona, cała trójka eksplodowała w spazmach radości i roniąc perliste łzy, zaniosła się śmiechem.

– Dobra, pora kończyć ten występ…

Blaine Kelly skwasił się nieco na twarzy i mierząc ze swojego Pogromcy Arbuzów prosto w środek przypominającego gruszkę czoła Sally’ego, nacisnął na spust.

BANG !

– Cholera, powinienem był załatwić do tego cacka tłumik…

Śmiechy Barry’ego i Garry’ego umilkły niczym za sprawą opadającego na głowę ostrza gilotyny. Sally jeszcze przez moment siedział zgięty w kucki. Czarna, osmolona rana na czole wypuszczała z siebie smużkę dymu, jak pędząca przez prerie ciuchcia.

– Eeee… Sally?

Blaine mający Garry’ego na celowniku widział, jak wielki, posągowy Supermutant marszczy czoło starając się połączyć ze sobą wszystkie fakty sytuacji rozgrywającej się tuż przed jego oczami.

Pewnie te biedne dupki z Nekropolis nie dysponowały żadną bronią. Pewnie te wielkie dupki z Bóg jeden wie skąd były przekonane, że nic im tutaj nie grozi. Dlatego utłukli hołotę gołymi rękami. Och, do cholery, Blaine?! Na co ty czekasz?

– Sally? – Barry wciąż nie przestawał się dziwić zesztywniałemu wyrazowi twarzy dowódcy.

– Barry!!! – zdążył krzyknąć Garry. – Strzelają! Strzelają!

– Hę?

BANG !

Przypominający jajko o skorupce koloru khaki łeb Garry’ego rozpadł się niczym potraktowany ołowiem, dojrzały arbuz.

Kelly pogłaskał lufę karabinu.

– No, wygląda na to, kolego, że w pełni zasłużyłeś na swoją reputację…

Barry zerwał się na równe nogi i uderzając z łoskotem obutymi stopami o podłoże, rzucił się w stronę, z której przyszła cała trójka. Ziemia drżała.

BANG! BANG! BANG!

I nagle zapadła cisza.

98

Stąpając ostrożnie po gruzach Bakersfield, minęliśmy z Ochłapem budynek rady. Przez moment kusiło mnie, by zajrzeć do środka. Być może udałoby się zebrać jakieś resztki po rezydujących tam niegdyś ghulach. Uznałem jednak, iż nie ma to większego sensu. Zielone tarany szabrowały wszystko jak leci, nie pozostawiając niczego. Jedyne, na co mogliśmy liczyć, to odór trupiego jadu i walające się wszędzie fragmenty porozrywanych ciał.

Nie wspominając o rychłej śmierci z zaskoczenia.

Nie byłem aż tak bardzo zdesperowany. Ochłap natomiast nie wyglądał na głodnego. Ruszyliśmy w stronę północnej części Nekropolis. Mieliśmy problem, ponieważ pomiędzy trzema głównymi dzielnicami zalegały sterty gruzów. Zawsze musieliśmy kombinować szukając wnikliwie przejścia. Pomiędzy pierwszą częścią miasta, a drugą (jedna z pomiętych, porwanych map powiewających na niektórych słupach wysokiego napięcia, wskazywała, iż nazywały się odpowiednio Motel i Ratusz), udało nam się odbić nieco na pustynie i przemykając boczkiem, przedostać dalej. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, że cała ludność Miasta Umarłych nie żyje ( bez żad nych metaforycznych podtekstów).

Nie wiedzieliśmy również, iż po okolicy grasują w najlepsze pancerne Supermutanty o intelekcie pradawnych Triceratopsów.

Musieliśmy poszukać alternatywnej drogi. Ghule najprawdopodobniej celowo zasypały przejścia pomiędzy dzielnicami. Po rozmowie z Haroldem nigdy nie podejrzewałbym ich o brak przewidywalności i logicznego myślenia. Być może niektórzy z nich byli nierozsądni, krwiożerczy (krążyły legendy, którymi matki w Hub straszyły własne dzieci, jakoby zamieszkujący Nekropolis porywali pociechy noc ą z łóżek i zjadali ich mózgi) i spowici chorobą popromienną do stopnia uniemożliwiającego sprawne funkcjonowanie obszarów mózgu odpowiadających za empatię.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю