355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 17)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 36 страниц)

Nigdzie nie było latarni. Stare Miasto spowijał posępny i niebezpieczny mrok. Krzątające się po ulicach lumpy i menele: umorusana brudem, pyłem, rzygowinami i kałem biedota odstraszała nawet funkcjonariuszy lokalnej policji. Spotkałem dwóch, tylko dwóch, trzymających się razem w miejscu, w którym Śródmieście przechodziło w mniej nobilitowaną dzielnicę. Zasięgnąłem nieco języka i dowiedziałem się, że poza Gildią Złodziei, nie ma tu praktycznie nic interesującego. Tak jak przypuszczałem, Stare Miasto posiadało jeszcze swoją drugą, nieco mniej formalną nazwę. Ta zaś brzmiała „Slumsy”. Wolałem nie snuć się po okolicy. Nawet pomimo mojego nieco bandyckiego wyglądu i spacerującego zawsze tuż obok Ochłapa, nie czułem się bezpiecznie. Było jednak coś, coś ważnego i unikalnego, co Slumsy miały do zaoferowania, a czego nie dało się znaleźć nawet w podlegającemu Wszędobylskim Wędrowcom sklepie ze spluwami w Śródmieściu.

Zbrojownia Jake’a.

Pomimo późnej pory, Jake właściciel i główny sprzedawca, który najmował funkcjonariuszy policji Hub jako ochroniarzy, przez co w jego sklepie stało trzech przypominających posągi, odzianych w zielone pancerze bojowe gliniarzy, przyjął mnie bez zająknięcia. Kiedy tylko potrząsnąłem workiem z forsą, na jego twarzy wykwitł jeszcze większy uśmiech, zaś na widok skwapliwie podsuwanego mi pod nos asortymentu i ja zacząłem wkrótce unosić kąciki ust coraz wyżej w górę.

Wtedy to zobaczyłem. Coś, co momentalnie uświadomiło mi, że forsa na hydroprocesor była tylko moralnym usprawiedliwieniem wszystkiego, czego dopuściłem się do tej pory na pustkowiach. W głębi siebie nie miałem najmniejszego zamiaru płacić za informacje o jego lokalizacji, a już na pewno nie wyobrażałem sobie, bym wręczył wypełniony kapselkami mieszek jakiemuś kmiotowi, który nieopatrznie miałby przy sobie niezbędną dla mojej Krypty część.

Karabin snajperski DKS-501… poczułem jak uginają się pode mną nogi i jeżeli czegoś byłem w tamtej chwili pewny, to faktu, iż zrobię wszystko, absolutnie wszystko, by to cacko było moje.

57

– Ile? – Blaine niemalże się nie udławił, kiedy Jake podał cenę za snajperski karabin DKS-501 – rzadkie i niepospolite cudo.

DKS-501, nazywany żartobliwie „Pogromcą Arbuzów” był ciężkim karabinem snajperskim, idealnym do zadawania obrażeń krytycznych. Poprzez obrażenia krytyczne należało rozumieć precyzyjne strzały w środek czoła, nawet z odległości dwóch tysięcy metrów. Była to doskonała broń palna dalekiego zasięgu z modyfikacją lufy i komory pod pociski kalibru 5,56mm. Pierwotna amunicja 7,62mm stanowiła rzadki rarytas w świecie zewnętrznym, podczas gdy naboje o nieco mniejszej wartości były dostępne praktycznie powszechnie. Blaine pamiętał, że nawet wieśniacy z Cienistych Piasków mieli ich pod dostatkiem.

– Osiemnaście tysięcy…

Głos Jake’a był spokojny i niewzruszony. Ten stary, dysponujący bezwzględną znajomością wszelkich zasad negocjacji we współczesnym świecie wyga, dobrze wiedział, że gdy tylko Blaine Kelly zawiesił swój wzrok na Pogromcy Arbuzów, jego źrenicy zwęziły się do wielkości łebków od szpilek, a potem pod wpływem wnikliwych oględzin broni i wyrzutu dopaminy do mózgu, eksplodowały wyglądem przypominając dwa okrąglutkie kapsle po Nuka-Coli.

Blaine przez długi moment trzymał ręce na lufie i na kolbie Pogromcy. Jego serce kołatało się w klatce piersiowej, zaś gorąca krew tętnicza dudniła w skroniach. Niepewnie, świadom, iż z całą pewnością nie znajdzie w nim wymaganej do zakupu kwoty, sięgnął do wnętrza plecaka i wyciągnął mieszek z pieniędzmi. Odliczył wszystkie kapsle, które udało mu się zarobić do tej pory.

Miał równo cztery tysiące dwadzieścia jeden.

– To wszystko, co mam – potrząsnął zawartością sakiewki rozkładając bezradnie ręce i przyjmując minę niewinnego przedszkolaka, który właśnie urwał główkę wielbionej przez wszystkie dziewczynki lalce.

– Ile?

– Lekko ponad cztery tysiące.

Jake pokręcił kategorycznie głową.

– Nie da rady. Cena to osiemnaście tysięcy. Możesz spróbować szczęścia w Gruzach. Zbrojeniowcy dysponują całkiem niezłym sprzętem. Oczywiście będziesz musiał przeprawić się przez wyjątkowo kurewski kawałek pustyni, a potem przejść obok terenu lęgowego Szponów Śmierci i jakby tego było mało, na koniec obejść fosę z kwasem, a i tak ich strażnik może cię bez powodu zawrócić. Albo co gorsza ustrzelić. Tutaj masz pewny sprzęt, sam widzisz w jakim jest stanie. Za osiemnaście tysięcy dorzucę ci pięćset naboi kalibru 5,56mm. Jesteś tu nowy?

Blaine przytaknął skinieniem głowy.

– Przybyłem ze Złomowa. Dopiero orientuję się w mieście.

– Słyszałem, że ktoś sprzątnął tego tłustego skurwiela od kasyna. Jak mu tam było? Gizmo. Wiesz coś o tym?

Blaine raz jeszcze przytaknął skinieniem głowy. Tym razem zrobił to jednak z wyraźnie malującą się na jego twarzy dumą.

– Coś nie coś…

Opowiedział Jake’owi o wszystkim, co Wy znacie z wcześniejszych stron. Pomimo, iż Jake był znacznie lepszym negocjatorem, niż Blaine, a do tego działał na swoim terenie, gdzie sklepu, towaru i jego tyłka pilnowało trzech twardzieli w ceramicznych pancerzach, opowieść zrobiła na nim wrażenie i postanowił nieco wspomóc chłopaka w pragnieniu zdobycia Pogromy Arbuzów.

Również, Blaine był jedyną osobą w skali całego roku, która mogła tu sobie pozwolić na takie cacko. Osiemnaście tysięcy to kupa szmalu. Jake chciał jak najszybciej pozbyć się karabinu, tak więc można powiedzieć, że w tej sytuacji każdy próbował grać bardziej szczwanego, niż ten drugi. W gruncie rzeczy jednak, jednemu i drugiemu zależało na jak najszybszym przyklepaniu interesu. Można powiedzieć, iż: „trafił swój na swego”.

Blaine Kelly musiał zebrać czternaście tysięcy kapsli. Kwota ta przyprawiała go o zawrót głowy, lecz z grubsza to samo robił z nim karabin snajperski DKS-501. Dzięki słowom Jake’a wiedział przynajmniej, że w przeciwieństwie do Cienistych Piasków i Złomowa, Hub jest prawdziwie kwitnącą metropolią i pozostawia wiele, bardzo wiele możliwości zarobku…

58

Wygląda na to, że los się do mnie uśmiechnął. Po kilku godzinach spędzonych na włóczędze i poznawaniu miasta, miałem jasno nakreślony plan. Tę noc postanowiłem przespać jak król. W Śródmieściu można było wynająć pokój. Miałem już nawet namierzone miejsce, kiedy tuż obok mojego ulubieńca i największego pośród lokalnej ludności przyjaciela, Boba, zaczepił mnie wyglądający na rolnika chłopak. Miał tłuste, zaczesane na boczek włosy. Drelichowy kapok ze skóry bramina, narzucony niedbale na brudną, połataną koszulę z konopi w kolorze seledynowym. Szare, zgrzebne spodnie i przypominające kalosze gumiaki z długimi cholewami. Do tego wszystkiego wyraz twarzy kompletnego debila i niedorajdy…

59

– P-przepraszam pana, mogę na słówko?

Blaine zmierzył kmiotka pełnym powściągliwości spojrzeniem. Ochłap warknął cicho, nie otwierając przy tym pyska.

– Byle szybko, bo się spieszę…

– Cóż, mam problem. Jestem bezdomny. To znaczy, nie do końca – skorygował rolnik – mam farmę poza miastem. Piękną, wspaniałą farmę, gdzie wytyczone równolegle grządki obsiewam co roku złocistą kukurydzą i matowo-zieloną kapustą. Prowadziłem spokojne i szczęśliwe życie, aż do niedawna. Kilka dni temu zjawiła się grupa najeźdźców. Zabili Pugsley’a, mojego osiołka i zagrozili, że i mnie zabiją, jeżeli się stamtąd nie wyniosę. Co miałem zrobić? Płacząc przez całą drogę pozostawiłem moją farmę za sobą i przeniosłem się tutaj. Bandyci uwili sobie w moim domu bazę, a ja zostałem bezdomnym. Nie mam gdzie się podziać, szeryf nie chce mi pomóc, a tutaj każdy dba tylko o własne interesy. Zeszłej nocy zostałem zgwałcony…

Blaine już miał gwizdnąć na Ochłapa i odejść, kiedy w nagłym przypływie obrazów wywołanych cudownym wspomnieniem Pogromcy Arbuzów, ujrzał czternaście tysięcy kapsli, których horrendalna ilość szczuplała za sprawą zhandlowanego sprzętu bandytów. Jego oczy zabrzęczały niczym dziewiętnastowieczna sklepowa kasa.

– Jak masz na imię, koleś?

– I-Irwin, proszę pana.

– Gdzie jest ta twoja farma?

Irwin rozpromienił się, a jego przygarbione plecy wyprostowały. Uniósł wysoko ramiona, dumnie wypiął pierś i jak gdyby na moment odzyskał nadzieję i namiastkę swojej dawnej sylwetki.

– Niedaleko, ja już nie śmiem tam chodzić. Ale gdyby mógł pan…

Blaine przerwał mu szorstko:

– Zrobię to, pewnie. Właściwie, czemu nie? Tylko widzisz, jest taka jedna sprawa…

60

Pierwsza noc w Hub upłynęła Blainowi bardzo spokojnie. Oczywiście najazd na farmę Irwina nie należałby bynajmniej do spokojnych, gdyby nie użyte z taktyczną przewagą urządzenie firmy RobCo. Ten mały, zapewniający niewidzialność przedmiot, pozwolił Blainowi zakraść się pod osłoną nocy i niewykrywalności do tymczasowej kwatery najeźdźców, wyeliminować strażników przy pomocy pordzewiałego noża o chropowatym ostrzu i wykosić resztę zbirów w ich prowizorycznych łóżkach. Gdy tylko poinformował Irwina o fakcie oczyszczenia jego domu z karaczanów, ten niemalże rzucił się Blainowi na szyję całując go skwapliwie i entuzjastycznie po policzkach. Wedle umowy należała mu się również nagroda. Pistolet 5,56mm, dokładnie ten sam kaliber, co karabin snajperski DKS-501. Mała, sprytnie zmodyfikowana broń o przyciętej lufie. Unikat wykonany z dużym pietyzmem. Wyglądał trochę jak spluwa, którą posługiwał się Harrison Ford w filmie Blade Runner.

Cóż, kiedy ckliwym podziękowaniom i formalnym wynagrodzeniom stało się zadość, Irwin mógł spokojnie wrócić do swojej sadzonej w równych grządkach kukurydzy i kapusty (niestety Pugsley nie miał ochoty stawać się drugim łazarzem i do dziś dnia spoczywa zakopany pod równolegle wytyczonymi, warzywnymi poletkami).

Blaine Kelly natomiast, cóż, Blaine Kelly spał swojej pierwszej nocy w Hub jak dziecko; śniąc o Pogromcy Arbuzów.

61

– Ochłap, widzisz tę tabliczkę?

Czworonożny przyjaciel Blaina wpatrywał się w palec wskazujący swojego pana. Ten zaś wisiał tuż przed drewnianymi, składającymi się z pionowych nieoheblowanych desek, drzwiami. Na drzwiach natomiast wisiała biała, pokryta włóknem polimerowym wywieszka. Otaczała ją czerwona prostokątna ramka. Centralnie po środku namalowano wielkiego, czarnego psa z wywieszonym jęzorem i opadającym ku dolnej krawędzi ogonem. Pies był z postury podobny do Ochłapa. Jednak zamiast białej pręgi na grzbiecie, tabliczkę przecinała czerwona, równa kreska; dzieląca kolegę Ochłapa na dwie części.

– Wiesz, co ona oznacza?

Ochłap przekręcił łeb węsząc przy tym nosem. Cały czas nie tracił z oczu palca swojego pana. Niestety, miał przy tym dość tępy wyraz pyska.

– Ona oznacza – podkreślił Blaine, jakby życzył sobie, by wszystkie słowa dotarły do Ochłapa jasno i wyraźnie – że psów tu nie wpuszczają.

Czarna krzyżówka wilczura z Bóg jeden raczy wiedzieć czym jeszcze, chrumknęła z zamkniętym pyskiem, a po chwili trzykrotnie zaskomliła.

Blaine uniósł groźnie palec.

– No właśnie, kolego. Tylko dla ludzi. Psy zostają na zewnątrz. Rozumiesz mnie?

Ochłap zawył rozpaczliwie.

– No już, już – Blaine nachylił się nad psem miętosząc jego kark i uszy. – Zaraz wrócę. To tylko chwilka, dobrze?

Ochłap nadal lamentował.

– Och, Ochłap. Na siedem piekieł! Dajże spokój! Przecież nie wyjeżdżam do Chińskiej Republiki Ludowo Demokratycznej. Załatwię tylko sprawy z Butchem Harrisem i znowu będziemy razem. Jak chcesz to odwiedzimy naszego kolegę, Boba i weźmiemy dla ciebie pyszną jaszczurkę na patyku. Chcesz?

/ obiecujesz? /

Wciąż nadąsany, obrażony na cały świat i wielce pokrzywdzony Ochłap szczeknął w końcu wywieszając przy tym język na znak aprobaty dla słów swojego pana. Małe przekupstwo udało się i chwila na ulicy była zdecydowanie warta tego słodkiego, smakowitego mięska, które pachniało zupełnie jak żmija…

Blaine nacisnął na klamkę prowadzących do wnętrza przybytku Wszędobylskich Handlowców drzwi. Zabrzęczał dzwoneczek…

62

Po wejściu do siedziby handlowców, niemalże od razu wpadłem na niewielkiego facecika przypominającego trochę Irwina. Zbył mnie szybką instrukcją dotyczącą najemnego angażu na ochroniarza karawan. Rekrutacją zajmował się Rutger. Rutger stał tuż obok, miał na sobie skórzaną zbroję z jaszczurki, która (patrząc na ilość wykonanych z niej pancerzy w post-apokaliptycznym świecie) musiała być równie powszechna i pospolita, co kangury w niegdysiejszej Australii. A jednak, za sprawą jakiejś gorzkiej ironii, ja do tej pory nie natknąłem się na ani jednego przedstawiciela gatunku Gekon. Cóż…

Niemniej jednak! Odziany w relatywnie twardy i dobrze wykonany pancerz Rutger był starszym, masywnym facetem o ogorzałej od słońca i wiatru twarzy. Liczne zmarszczki dodawały wdzięku i charakteru temu na swój sposób przystojnemu mężczyźnie. Przyprószone siwizną włosy, wąskie usta i bystre, lustrujące każdego, kto za sprawą otwieranych drzwi wprawiał pobrzękujący, mosiężny dzwoneczek w wydający z siebie „dzyń-dzyń” ruch, oczy sugerowały, że Rutger to stary i śliski węgorz, który nie podejmie się niczego, co nie przyniesie bezpośrednich korzyści reprezentowanej przez niego organizacji.

Naturalnie interes Wszędobylskich Handlowców był nierozerwalnie złączony z osobistym interesem Rutgera.

Jednak wbrew sugestiom przypominającego Irwina facecika i mojemu głębokiemu przekonaniu, Rutger nie chciał ze mną gadać. Rzucił tylko zdawkowe pytanie, czy przypadkiem nie jestem tu w sprawie rozwiązania tajemnicy zaginionych karawan.

Cóż, dałem mu delikatnie do zrozumienia, że ni ekoniecznie przywiodła mnie tutaj podniecająca wizja zdobycia autografu jednego z najważniejszych ludzi w Hub.

Inaczej mówiąc, przytaknąłem grzecznie, a Rutger rów nie grzecznie i zapraszająco, u chylił znajdu jące się za jego plecami drzwi.

63

Butch Harris był przedziwnym człowiekiem. To znaczy, może i nie przedziwnym, ale zważywszy na trudy życia i bezwzględność realiów, należałoby raczej oczekiwać, iż jeden z przedstawicieli Wielkiej Trójki (najważniejszych i najbogatszych osób parających się handlem), będzie osobą o nieco lepszej aparycji i lotności umysłu. Ostatecznie, aby przetrwać w tym całym post-apokaliptycznym bajzlu i co więcej, aby wybić się i trzymać w ryzach znaczną część miasta takiego jak Hub, należało dysponować zestawem unikalnych i niezwykle specjalistycznych umiejętności.

Mniej więcej takich, jakie potrzebne by były saperowi na środku pola minowego.

Butch Harris natomiast, cóż, Butch Harris nie do końca przypominał małego liska spryciarza, jeśli wiecie, co mam na myśli.

– Czego chcesz?

Barwa głosu i sposób artykulacji głosek właściciela Wszędobylskich Wędrowców (nie wspominając już o wyjątkowo wyraźnym seplenieniu) dobitnie potwierdzały, iż Blaine Kelly nie mylił się.

Butch Harris był niskim, krępym typem osiłka obżartucha. Nosił się schludnie, miał w miarę czyste, przyprasowane spodnie, koszulę w kratkę i narzucony na nią, ułożoną z dużym pietyzmem skórzaną kamizelkę w kolorze pełno-mlecznej czekolady. Błękitny, sztywny i nieco przybrudzony śladami po zaschniętym pocie kołnierzyk opinał ciasno jego nabrzmiałą szyję.

Szyja natomiast stanowiła filar dla okrągłej, pucołowatej twarzy osoby, której przedział współczynnika inteligencji mieścił się gdzieś w połowie dolnej granicy. Osobliwy urok ćwierć inteligenta podkreślała dobitna łysina tworząca lśniącą w świetle słonecznym glacę. Kartoflowaty, wyglądający jak powiązany wór z piaskiem nos i głęboko skryte pod mongoidalnym łukiem brwiowym oczy tylko ten wizerunek pogłębiały.

Reasumując zatem, Butch Harris ze swoim wysuniętym, wysokim czołem i mało przenikliwym spojrzeniem, przypominał człowieka, u którego dawało się zauważyć pierwsze oznaki postępującego wodogłowia. Wodogłowia, które uciskało kluczowe obszary kory mózgowej, przez co właściciel Wszędobylskich Wędrowców z każdą chwilą swojego życia upodabniał się coraz bardziej do stacjonujących w okolicznych zagrodach braminów.

Jednak wbrew temu jak reagowały na Blaina dwugłowe krowy świata zewnętrznego, Butch Harris bynajmniej nie dawał po sobie poznać jakichkolwiek oznak sympatycznej ekscytacji na widok Blaina.

– Słyszałem, że macie problemy z karawanami. Nazywam się Blaine Kelly – Blaine wyciągnął rękę, lecz Butch jej nie uścisnął. Skrzywił się za to na twarzy upodabniając jeszcze bardziej do jaskiniowca. – Myślałem, że mógłbym pomóc.

Butch przez dłuższą chwilę zachowywał milczenie. Kiedy otworzył usta, wypłynął z nich potok słów tworzących jakąś osobliwą, zupełnie niepasująca do sytuacji dewizę, którą najwyraźniej Harris hojnie obdarzał wszystkich odwiedzających go gości.

– Czas to pieniądz, pogaduszki to nie pieniądz. Jesteś tu za robotą, czy nie?

Blaine wziął głęboki oddech modląc się w duchu o spokój.

– Tak. Po co innego miałbym tu przychodzić?

– Dobra, dobra! – Butch machnął ręką jak gdyby nie usłyszał niczego, co zostało wypowiedziane po słowie „tak”. – Parę karawan ostatnio zniknęło. Pierdzielę, jeśli ktoś potrafi wykombinować, co się z nimi stało. Jak chcesz forsę z nagrody, niezłą forsę – podkreślił Butch, a jego oczy zabłysły na moment odrobiną czającego się w tym człowieku intelektu – to dowiedz się, kto porywa moje karawany i mi o tym powiedz. Albo ich załatw! Mnie to wszystko jedno. Bylebyś tylko rozwiązał problem i wykonał robotę.

Blaine pocieszył się, że idzie całkiem nieźle. Najwyraźniej Butch był człowiekiem, który uznawał, że kiedy on mówi – inni słuchają. O ile tylko miał wcześniej przygotowaną koncepcję dyskusji i dokładną informację, która chciał przekazać, radził sobie całkiem nieźle i nawet można było wywnioskować, o co mu chodzi.

– Jakieś wskazówki? Cokolwiek?

Butch zawahał się na moment. Usta wykrzywił mu kwaśny spazm goryczy. Milczał i milczał, zaś Blaine zaczął się w pewnej chwili obawiać, że ubrany w kubrak z bramina mężczyzna, mówiąc kolokwialnie, zawiesił się.

– Eeeeeee… wiesz, jest kilka plotek. Ale ja tam nie słucham takich plotek!

Mimo to Blaine nalegał, by Butch podzielił się z nim lokalnymi rewelacjami. Kiedy usłyszał, co według niektórych porywa karawany należące do Wielkiej Trójki możnych z Hub, uznał, że pięćset kapsli za rozwikłanie zagadki, nie jest warte zachodu.

Nie kurwa, za żadne skarby nie będzie narażał swojej dupy dla nędznych pięciu patoli.

A jednak, Blaine Kelly pożądał Pogromcy Arbuzów. Dlatego po wielkiej wewnętrznej bitwie, posłusznie, idąc za sugestią Butcha, ruszył do sklepu Beth, która rzekomo wiedziała więcej o tajemniczym Szponie Śmierci.

64

Dzień trzydziesty ósmy

Beth okazała się młodą i zgrabną dziewczyną o dość oryginalnej urodzie. Nie można powiedzieć, by była ładna, ale jej twarz miała w sobie coś, co wyróżniało ją z szarej masy przewalających się po mieście Hubijczyków. Muszę przyznać, iż początkowo – zupełnie instynktownie – próbowałem użyć mojego uroku osobistego. Wiecie, jak to jest. Czasami niektórych rzeczy nie da się kontrolować, a chłopaki chyba po kres dziejów będą czarowali dziewczyny, które im się podobają.

Wielka Wojna i post-apokaliptyczna posucha następująca bezpośrednio po wyprztykaniu światowego arsenału nuklearnego, niewiele mogły z tym faktem zrobić i muszę stwierdzić, że niewiele brakowało, by Beth stała się moją drugą Lenore.

Niestety stróżujący przy drzwiach piękniś w wypolerowanym na błysk metalowym pancerzu, uaktywnił się, kiedy moja rozmowa z Beth przyjęła dość jednoznaczny charakter i zaszczycając mnie swoim barwnym głosem, przypomniał, iż sklep służy do załatwiania spraw stricte handlowych.

Oczywiście wydźwięk wypowiedzianych przez niego słów, wymuskane oliwką, prężące się muskuły i nieco sarkastyczny uśmieszek z trudem maskujący cierpki grymas wykrzywiający usta, były aż nazbyt wyraźne. Potem zasłyszałem, jak gdyby zupełnie przypadkiem, że ochroniarz „Spluw” i Beth mają romans. Cóż, to chyba nie był jej szczęśliwy dzień. Chociaż jakby zastanowić się, jaki koniec spotkał Lenore…

Niemniej jednak, udało mi się dowiedzieć czegoś więcej o Szponie Śmierci. Według Beth był to jeden z „elementów podejrzanych” mogących, podkreślam, mogący, odpowiadać za obecny kryzys karawanowy. W rozmowie przewinęło się również Bractwo Stali (podobno mieli placówkę niedaleko na zachód od Hub) i Wodni Kupcy. Beth wyraziła jednak pełną wątpliwości konstatacją, iż ci ostatni prawie NA PEWNO nie są odpowiedzialni za ostatnie porwania.

Bractwo Stali również stanowiło wątpliwy wywód detektywistycznej dedukcji.

Muszę przyznać, iż z całej trójki potencjalnych winowajców, dla mojego własnego zdrowia psychicznego (i fizycznego) obstawiałbym Wodnych Kupców. Gdyby mój traf okazał się właściwy, mógłbym połączyć przyjemne z pożytecznym i nie tylko przysłużyłbym się lokalnej społeczności, ale również wybawił moją Kryptę z opresji.

Niestety, wszystko wskazywało na to – a przynajmniej takie było zdanie Beth – że to wina Szpona Śmierci.

Historia o Szponie Śmierci wzbudzała takie same emocje jak jego nazwa. Słuchając o, cytuję: „największym koszmarze jaki powstał z popiołów Wojny”, „potężnym duchu z czasów konfliktu, który nawiedza pustkowia”, „potworze tak samo rzeczywistym jak ty, czy ja, mającym sześć metrów wysokości i szpony tak wielkie, jak twoja ręka”, poczułem się nieco zaniepokojony. Moja dalsza misja dla Wszędobylskich Handlowców – okraszona oszałamiającą wręcz, kurwa, nagrodą w wysokości pięciuset kapsli – stanęła pod znakiem zapytania. Według Beth ten: „demon, który przedostał się do naszego świata, kiedy ten płonął pod wpływem nuklearnego ognia” był niezniszczalny, a jedyną osobą, która widziała Szpon Śmierci i przeżyła na tyle długo, by wziąć nogi za pas, wrócić do Hub i zarabiać na życie poprzez snucie niemalże nieprawdopodobnych opowieści, był stary… mutant o imieniu Harold.

Stary Harold zamieszkiwał Stare Miasto, bądź jak nieformalnie określano tę część Hub: „ Slumsy ”. Przyjaźnił się z kimś, kogo miejscowi nazywali „Wujek Slappy”. Kiedy Beth zakończyła swój informacyjny potok, dla czystej formalności – i spokoju ducha stojącego na straży dandysa – przejrzałem jej asortyment. Nie był jednak na tyle interesujący, co spluwy Jake’a i ku mojemu gorzkiemu rozczarowaniu, Beth nie była posiadaczką Pogromcy Arbuzów, którego zechciałaby mi sprzedać po nieco bardziej konkurencyjnej cenie, niż Jake.

Gwizdnąłem na Ochłapa i obaj skierowaliśmy się w stronę Starego Miasta. Po drodze kupiłem psu jaszczurkę.

No, nie tyle kupiłem, co z rozbrajającym uśmiechem na twarzy ściągnąłem ją ze sznurka przy namiocie mojego najlepszego przyjaciela, Boba.

Bob milczał. Nie miałem zamiaru powodować jakichkolwiek niezdrowych sytuacji. Ostatecznie i tak odwiedzę go za cztery dni , co bez wątpienia przyprawi biedaka o kilka mikrowylewów na okalającym mózg oponowym worku pod postacią śluzowatej błony.

Cóż, nawet jeżeli ten pieprzony kanibal wykorkuje na środku rynku, nie będę po nim płakał. Aczkolwiek Ochłapowi może być przykro. Wygląda na to, że ludzkie mięso posmakowało mu jak nic innego…

65

Przed wejściem do budynku, w którym rzekomo miał stacjonować pan Harold, Blaine Kelly zauważył lunatykującego, umorusanego mężczyznę wyglądającego na odurzonego alkoholem bądź silnymi opiatami kloszarda.

Kloszard całym sobą bronił dostępu do drewnianych drzwi posiadającego tylko parter domu. Wszystko powyżej pierwszego pietra zostało zerwane, chyba za sprawą jakiejś silnej eksplozji. Gdzieniegdzie spośród kruszącego się cementu, wystawały pokrzywione, przerdzewiałe zbrojenia.

Kloszard nazywał się Slappy. To ten sam, o którym wspominała Beth. Obserwujący zataczającego się szaleńca Blaine, nie miał zielonego pojęcia, dlaczego nazywają go wujkiem. Owszem, gość był stary, wyglądał na zramolałego i nieustannie mruczał coś do siebie. Miał również problem ze wszelkimi używkami, które jak na ironię zdołały przetrwać nawet apokalipsę. Miał również problem z utrzymywaniem zawartości żołądka. Dostrzegając jego zarzyganą koszulinę, Blaine skrzywił się z obrzydzeniem.

Mniej więcej w tym momencie Wujek Slappy otworzył oczy. Jego spojrzenie było puste, martwe, a umysł zdawał się lewitować gdzieś pośród sfer niedostępnych większości normalnych ludzi.

– Ty jesteś Slappy? – zagadnął Blaine.

Slappy spojrzał na niego, potem na psa i z powrotem w pustkę. Blaine odruchowo odwrócił się przez ramię, ale nie dostrzegł za sobą niczego poza ścianą kolejnego z licznych tu zdezelowanych budynków.

– Oooooooooooo… – podjął Wujek Slappy, a po chwili zamilkł zawieszając się. Kiedy Blaine chciał go wyminąć i dostać się do środka, dziadyga o gładkich klepkach ożywił się i podjął wcześniejszy wywód. – Fajne, fajne rzeczy. Dlaczego księżyc?

Kelly spojrzał na Ochłapa. Pies wpatrywał się w mamroczącego wariata. Miał przy tym wywieszony język, z którego ściekały kropelki tłustej śliny. Dyszał, zaś wyraz jego pyska sugerował, że rozumie o wiele więcej, niż Wujek Slappy.

– Co tu robisz? Ty jesteś Slappy? Znasz Beth?

– Robić, ja robię… potem ty… potem wszyscy! Cha cha cha!

– Pytam poważnie, starcze. Przysłała mnie Beth. Co tu robisz i gdzie jest Harold?

Wujek Slappy zamarł napinając się w sobie. Potem jego plecy wygięły się w łuk, zaś ramiona opadły. Oczy przez pewien czas tkwiły skierowane w stronę resztek wciąż trzymającego się przedwojennego chodnika.

– Robię to, to, to, to tamto! – Slappy zaczął machać palcem wskazując chaotycznie na różne, nie mające nic wspólnego ze sobą, punkty dookoła. – Widzieć Harold? Chcieć zobaczyć? Haaaarooollddddd śmieszny! Włosy mu wypadać. Lecieć z wiatr. Lecieć z wiatr…

– Słuchaj, Slappy, Beth mnie tu przysłała. Kazała zapytać o Szpon Śmierci…

Slappy ożywił się, rozejrzał niespokojnie dookoła. Blaine miał wrażenie, iż przez moment dostrzegał w jego martwych oczach jakiś głęboko skrywany pokład rozsądku i przerażenia.

– Beth, Beth… szuuu… szaaa! Beth!!! Jak Harold. Ty pomówić z Harold. Harold ci powiedzieć. Dopiero wtedy Slappy pomóc. Slapppyyyy móóóc pooomóóóóccc…

66

Kiedy pierwszy raz ujrzałem Harolda, złapałem się mimowolnie za usta zakrywając je ręką. Chwilę trwało, nim odzyskałem nad sobą kontrolę. Ochłap zdawał się tak samo oniemiały, jak ja. A przecież jak na post-apokaliptycznego psa , był przyzwycza jony do najróżniejszych widoków – buszując regularnie po okolicznych śmietnikach i przysłowiowych rynsztokach.

Harold, natomiast, dla odmiany był „człowiekiem” zachowującym stoicki spokój. Gdy tylko ja i Ochłap weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia na tyłach strzeżonego przez Wujka Slappy budynku, posłał nam względnie życzliwe spojrzenie i cierpliwie czekał, nim moja bez wolna reakcja dobiegnie końca.

Harold zajmował spartańskie pomieszczenie, przypominające bardziej melinę żebraków, niźli dom w jakimkolwiek ciepłym tego słowa znaczeniu. Okno było pozbawione szyby, zakratowane skorodowanymi, powyginanymi i pociętymi gdzieniegdzie prętami. W kącie stał stary, wyskubany fotel, w którym gnieździły się pluskwy, zaś zamiast łóżka, przybytek Harolda wyposażał zatęchły, śmierdzący wilgotnym grzybem materac, z którego niewielka, szara mysz wyglądała regularnie wyściubiając koniuszek swojego różowego, wąsatego noska.

Stary, przygarbione mutant miał już chyba tylko tyle wspólnego z przedstawicielem gatunku homo sapiens, że zachował wyprostowaną, dwunożną sylwetkę, a zamiast czte rech, pięciu czy dziesięciu rąk wciąż miał standardowe dwie.

Reszta stanowiła okrutny, wulgarny i niewątpliwie przepełniony cierpieniem zarówno dla Harolda jak i oglądających go ludzi czyn pejoratywnie twórczej mocy pierwiastków promieniotwórczych.

Facet był cały zielony. No, może nie do końca cały. Gdzieniegdzie jego ludzka, czerwono-brązowa teraz skóra prześwitywała spod otulającej go warstwy zielonego szlamu przypominającego korę. Kora ta skrzętnie i z dużym pietyzmem pokry wa ła ciało Harolda, wrastając częściowo w ubranie, szkielet i tkankę zewnętrzną. Bezwzględnie zarosła większość twarzy, zostawiając tylko miejsce na usta i jedno, żółte, wyłupiaste oko wyglądające jakby zostało wypchnięte od tyłu przez podciśnienie . Włosy Harolda były przeszłością. Nieliczne, siwe kępki przypominały źdźbła uschniętej trawy. Lewy oczodół i nos zapadły się zarośnięte szlamem. Zęby były szare, zbutwiałe i wyglądały jak metaliczne koronki wykonane z ołowiu.

Czymkolwiek był Harold i cokolwiek go spotkało, opowiedziana przez niego historia wstrząsnęła mną doszczętnie mrożąc mi krew w żyłach. Jakieś obce, nienaturalne ohydztwo i zgroza spowiły moje serce i umysł, bowiem ze słów starego, zielonego ghoula dawało się wyczytać, iż Harold sam w sobie nie stanowi jakiegoś ubocznego defektu ewolucyjnego, lecz raczej kolejne stadium wszystkich zamieszkujących dzisiejszy świat ludzi.

Jego historia nie pozostawiała złudzeń. Co prawda nic nie zostało powiedziane wprost, ale w głębi siebie czułem podświadomie, iż coś bardzo niedobrego wydarzy się w niedalekiej przyszłości. Coś, o czym wspominał niegdyś Killian, wysłuchujący opowieści pochodzącego z pustyni szaleńca.

Richard Grey. Richard Grey. Nie wiedzieć czemu, postanowił em dobrze zapamiętać to nazwisko. Richard Grey…

67

Harold, pomimo swojego fatalnego stanu, okazał się niezastąpionym źródłem informacji i gdy tylko otrzymał od Blaina kilkadziesiąt kapsli na zachętę, podzielił się z nim wszystkim, co wiedział. Rozmowa, zapisana skrzętnie słowo w słowo w Pipku, przebiegała dokładnie tak:

68

– Nie miałbyś na zbyciu kilku drobnych, przyjacielu? Staremu mutantowi przyda się każda pomoc. Czasy są ciężkie, a… [w tym miejscu Harold zaniósł się skrofulicznym kaszlem].

– Wszystko w porządku?

[Harold machnął ręką, ocierając usta wierzchem dłoni].

– Tak, tak! Tylko, czuję, że ta pieprzona kora zaczęła teraz porastać mnie od wewnątrz. Mam wrażenie, jakby wszystko tam w środku zmieniało się w drewno. Ech… [Harold kaszlnął ponownie. Tym razem atak nit był tak gwałtowny, jak poprzednio].

[Wyciągnąłem 25 kapsli, które wręczyłem w otwartą dłoń Harolda. Przyjął je z wyrazem wdzięczności na twarzy].

– Ooo, bardzo miło z twojej strony, przyjacielu. Naprawdę bardzo miło! Wiesz, gdybym nie płakał żywicą, być może nawet uroniłbym dla ciebie kilka łez.

– Żywicą?

– Ta, wiesz, bardziej już przypominam roślinę niż człowieka. Ech, nie pamiętam już nawet jak to jest być człowiekiem. Jeżeli się nie mylę, łzy miały lekko słony zapach. Ta pieprzona żywica jest… ach, zresztą [Harold żachnął się machając ręką jakby odganiał od siebie wielkiego dzięcioła] nieważne! Powiedz lepiej, co stary Harold może dla ciebie zrobić? Coś mi podpowiada, że nie przyszedłeś tu tylko dla rozrywki.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю