Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 36 страниц)
Potem została ze mną Tandi. Gadała, gadała i gadała paplając bezmyślnie. Chciała wiedzieć wszystko o radskorpionach. W końcu doktor Razlo kazał jej opuścić lazaret. Na dobranoc otrzymałem subtelnego buziaka w lewy policzek (od Tandi, nie od doktora). Bóg mi świadkiem, zaczynam obdarzać tego łysiejącego faceta głęboką sympatią i wdzięcznością (tym bardziej bolało mnie serce, kiedy zyskawszy siły zakradłem się nocą do jednej z szafek i ukradłem trzy znajdujące się w niej Stimpaki). Jutro natomiast planuję wędrówkę na wschód. Przy odrobinie szczęścia zdobędę hydroprocesor i wrócę w końcu do domu…
12
Dwunastego dnia pobytu w post-apokaliptycznym świecie zewnętrznym, Blaine Kelly otrzymał znaczny zapas żywności, trochę amunicji do swojego kolta 6520 i pełne manierki świeżej wody. Aradesh wręczył mu również garść pordzewiałych, powyginanych i nad wyraz przyjemnie pobrzękujących w sakwie ze skóry dwugłowej krowy kapsli. Niektóre kapsle miały wymalowane logo „Nuka-Cola”. Blaine czytał niegdyś o tym napoju. Uchodził za absolutny hit smakowy w przedwojennym świecie. Teraz, kiedy nie było już fabryk produkujących słodką jak pszczeli miód Nuka-Colę, jej moc i siła przetrwała pod postacią powszechnego substytutu pieniądza, którego wielu pożądało nawet bardziej niż kultowego niegdyś napoju.
Blaine zerknął do woreczka. Przeliczył jego zawartość. Sto pięćdziesiąt kapsli. Nie wiedział dokładnie, ile to jest, ale pamiętając słowa Iana, który za setkę zobowiązał się zaprzedać swoją duszę i ciało idąc z nim na koniec świata. Blaine miał silne podstawy by sądzić, że dysponuje pokaźnym majątkiem.
Pożegnał się ze wszystkimi i spoglądając na swojego PipBoy’a 2000 ruszył na wschód w kierunku Krypty 15. Większość mieszkańców Cienistych Piasków powodziła za nim sympatycznymi spojrzeniami. Jedynie Seth mrużył oczy zdając się odczuwać głęboką ulgę i satysfakcję widząc znikającą na horyzoncie sylwetkę Blaina. Miał nadzieję, że nigdy go już więcej nie zobaczy.
Rozdział 3
Krypta 15
13
Dzień piętnasty
Wielkimi krokami zbliżałem się do Krypty 15 – a przynajmniej do miejsca, w którym wedle mojego PipBoy’a 2000 powinna się ona znajdować. Żywiłem głęboką nadzieję, iż ostatni fragment drogi uda mi się pokonać bez zbędnych komplikacji. Do tej pory nie n atrafiłem na nic niepokojącego ( poza lejącym się z nieba ukropem i palącymi promieniami słonecznymi , ale te raczej towarzyszyły mi jak jakiś niechciany, śmierdzący kundel przybłęda). Lecz w przeciwieństwie do pierwszego kontaktu ze światem zewnętrznym, odnoszę wrażenie, że mój organizm radzi już sobie z panującymi tu warunk ami znacznie, znacznie lepiej.
Naturalnie moje nadzieje niewiele znaczą dla ciążącego nade mną fatum. Bowiem trzeciego dnia wędrówki z Piasków, około godziny jedenastej, poczułem wyraźne oznaki wilgoci gromadzącej się na wysokości moich lędźwi. Początkowo zbagatelizowałem problem uznając go za nadmierną potliwość. Faktem jest, że pośród roztaczającego się wokół mnie pustynnego klimatu, zmuszony byłem wypijać znaczne ilości wody, przez co pociłem się jak stary świński tucznik w blaszanym boksie ciężarówki transportującej żywy inwentarz wprost w gościnne progi rzeźni.
Jednak wilgoć stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Zerknąłem do wiszącego na plecach plecaka i przeżyłem szok.
Ostatnia manierka wypełniona wodą pękła. Do tej pory jej nie używałem, tak więc niemożliwe, bym zapomniał należycie ją zamknąć. Najpewniej problem ten został nieopatrznie zainicjowany (a może winę za ten pech ponosiła jedyna złorzecząca mi osoba, stojąca teraz w pseudo bramie, trzymając w rękach skorodowanego Winchestera i podśmiewająca się podejrzanie od ucha do ucha) jeszcze w Cienistych Piaskach. Manierka musiała posiadać jakąś nieszczelność. W wysokiej temperaturze, na dnie plecaka doszło najpewniej do nagromadzenia wewnętrznych gazów, co w efekcie rozsadziło ostatni z moich pojemników na wodę.
Na domiar złego dziura znajdowała się tuż u podstawy, przez co praktycznie cały pły n zdążył już wyciec na zewnątrz. Kombinezon skrzętnie wszystko wchłonął. Reszta wyparowała.
Nie ukrywam, że byłem załamany. Na szczęście zeszłej nocy zakończyłem lekturę skradzionych przeze mnie podręczników survivalowych. Każdy z nich, oprawiony w żółtą, twardą i dziwne dobrze zachowaną okładkę, nosił skryty na pierwszej z wewnętrznych stron podtytuł: „Poradnik harcerza”. Cóż, nie mogę rzec, abym w chwili utraty wody czuł się niczym tytułowy harcerz, a moja sytuacja była tak błaha, jak chociażby dogasające podczas nocnego czuwania obozowe ognisko , czy pobzykujące natrętnie przy uchu komarzyce , ale niewątpliwie zgromadzone w dwóch cienkich – acz treściwych – książeczka informacje zawierające podstawy wiedzy o przetrwaniu w głuszy, przydały mi się przy tym, co nastąpiło później.
Niczym pragnący wchłonąć choć odrobinę wody kaktus-sukulent, wzbogacony nowym doświadczeniem, ruszyłem pełen nadziei na przeszukiwanie pustyni. Wedle mojego PipBoy’a 2000, spędziłem pełne pięć godzin próbując zlokalizować choć odrobinę płynu. Nie udało mi się jednak znaleźć ani kropelki. Czułem się coraz gorzej. Pragnienie nie dawało mi spokoju, a moje ciało niewątpliwie ulegało jakimś skrytym mikro obrażeniom wewnętrznym. Wtedy zdarzył się cud…
Pragnący wody kaktus (to ja) spostrzegł coś strzelistego, smukłego i zdającego się wyglądać z daleka jak żywa reklama Meksyku.
Kaktus. Prawdziwy kaktus! Na horyzoncie majaczył mi zielony, falujący na tle gorącego powietrza strzelisty i wyglądający na jędrny badyl.
Spalony słońcem, oblizując mimowolnie spierzchnięte, spękane usta przypominające wargi trędowatego króla Baldwina IV, ruszyłem ku memu wybawieniu.
Wtedy kaktus zrobił się trochę bardziej przezroczysty. Potem jakby zupełnie zatracił barwę i… zniknął. Zakląłem pod nosem i upadłem na kolana. Czytałem niegdyś o wywołanych głodem, pragnieniem i skrajnie wysokimi (lub niskimi) temperaturami mirażach. Kaktus był niewątpliwie fatamorganą. Już miałem się poddać i własnymi rękami rozpocząć głębinowe wykopy, kiedy przetarłem oczy, a kaktus znów tam był; kusząc mnie chłodem i ożywczością przepływających w jego wnętrzu płynów.
Ruszyłem i tym razem kaktus nie znikał. Kiedy zbliżyłem się na tyle, iż mogłem z pełnym przekonaniem stwierdzić, że jest prawdziwy, moja chwilowa radość i ulga zostały rozwiane przez widok znacznie straszliwszy i przepełniający mnie grozą większą niż niknące miraże.
Wszędzie dookoła walały się spękane, połamane i mocno wysuszone kości. Znaczna część ni ewątpliwie należała do zwierząt. N ajróżniejszych zwierząt. Spośród znanych mi gatunków rozpoznałem: kalifornijskie szczury jaskiniowe, braminy, iguany, coś, co wedle Poradnika Harcerza mogło stanowić jakąś formę kreta i… ku jeszcze większemu obrzydzeniu i przerażeniu, kości ludzi.
Dziesiątki, jeśli nie setki.
Jednak nie to było najgorsze. Wszędzie, absolutnie wszędzie dookoła nakładały się na siebie ślady, które po raz pierwszy ujrzałem w leżu nękających Cieniste Piaski radskoprionów.
Spa raliżowany początkowym strachem, otrząsnąłem się i rzuciłem naprędce ku kaktusowi. Rozciąłem mięsistą powłokę łodygi i uważając na kolce przyłożyłem wszystkie pozostałe mi manierki nape łniając je życiodajnym płynem . Jedną opróżniłem natychmiast. Uzupełniłem ubytek i kiedy woda przestała wyciekać ze skazanej przeze mnie na niewątpliwą śmierć rośliny, ruszyłem na wschód w kierunku Krypty 15.
Po drodze, nieco dalej od miejsca zbiorowych uczt północnoamerykańskich niegdyś skorpionów cesarskich , napotkałem wysuszoną, błagającą o kres jej udręk jabłoń.
Lecz jabłoń ta, jakkolwiek tragicznie by się nie prezentowała, miała na gałęziach kilka nadgniłych, spowitych rozdętymi bąblami jabłek.
Sprawdziłem je licznikiem Geigera. Były w porządku. Pięć (wszystkie) znalazło się w odmętach mojego juka. Chyba staję się coraz mniej wybredny.
Dzięki Bogu opuszczając terytorium morderczych radskorpionów, nie natrafiłem na żadnego z ich przedstawicieli. Wiele natomiast rozmyślałem o tych przerośniętych pajęczakach. Mój tok rozumowania był mocno abstrakcyjny, co niewątpliwie stanowiło efekt wielogodzinnego braku wody i ekspozycji na słońce (które ku mojej nieskrywanej radości chyliło się z wolna ku zachodowi, niknąc mi tym samym za plecami). Myślałem: „co, jeżeli radskorpiony wiedziały, że będę tędy przechodził? Co, jeżeli w jakiś sposób dowiedziały się, że zaszlachtowałem im Matkę, ich wielką i jedyną Królową i też wszystkie zostały zmobilizowane do pochwycenia mnie, poddania okrutnym, niewyobrażalnie wręcz bolesnym torturom i powolnego przeflancowania na tamtą stronę?”. Wtedy wydawało mi się to wielce logiczne. Świat zewnętrzny, dziesiątki lat wypalającego i mutującego wszystko promieniowania mógł równie dobrze wytworzyć w radskorpionach jakąś formę kolektywnej inteligencji i zdolność telepatycznego przesyłania myśli. Coś podobnego było chyba w tym starym, lecz wciąż wyśmienitym filmie „Obcy”. Królowa Matka, chociaż nikt nigdy nie powiedział tego wprost, była niewątpliwie w stanie komunikować się ze swoimi trutniami rozdzielając pomiędzy nie priorytetowe dla roju zadania. Mrówki funkcjonowały przecież podobnie. Pisał o tym Bernard Werber. Równie dobrze, tak samo mogły działać te chitynowe skorupy. Mogły czaić się pośród mroku nocy, zakopane w głębinach piasków, czekać, czekać i czekać, aż nieopatrznie jakiś zbłąkany wędrowiec (to znowu ja) próbujący uratować życie tysiąca mieszkańców swojej Krypty znajdzie się na trasie przecinającej ich miejsce zasadzki i gdy tylko nadarzy się właściwa okazja, bach!
Nie ma zbłąkanego wędrowca. Nie ma hydroprocesora. Nie ma Krypty 13.
Rozmyślałem tak nad wszystkimi otaczającymi mnie absurdami, kiedy zupełnie nieświadomie znalazłem się n a terenie Krypty 15. Mój PipBoy 2000 zabipał trzykrotnie wyrywając mnie z głębin własnego umysłu i dając tym samym znać, że jesteśmy na miejscu.
Spojrzałem na datę. Był to piętnasty dzień mojej wędrówki. Wedle wcześniejszych wyliczeń, nazajutrz miałem znaleźć się w domu. Tymczasem pokonałem ledwie milion, trzysta pięćdziesiąt jeden tysięcy, sześćset osiemdziesiąt kroków. Nie licząc tego, co straciłem wybawiając króla kloszardów i jego seksowną córkę od mroków i terrorów świata zewnętrznego.
PipBoy z reguły się nie mylił. Jednak tym razem uznałem, że słońce spowodowało w nim jakieś nieodwracalne zmiany. Biedne urządzenie musiało się przegrzać.
Znajdowałem się na środku pustyni. Północ, południe i wschód wyglądały dokładnie tak samo: płaska, kamienista gleba spękana i gdzieniegdzie usłana ciężkimi i ostrymi ziarenkami piasku. Na wschodzie natomiast znajdowało się ciągnące dalej w tamtym kierunku skaliste górskie pasmo. Okalał je wywołujący współczucie las spiczastych, połamanych drzew-badyli, które w większości przypominały dawno już uschnięte szuwary. Uznałem, dość rozsądnie według mnie, że budowniczowie Krypty ulokowali wejście analogicznie jak w Krypcie 13. Ruszyłem więc między drzewa trzymając się blisko skalnej góry. Nie znalazłem jednak żadnej jaskini i po półtorej godzinie zawróciłem.
Było już ciemno, kiedy PipBoy znów zapipał. Ustawiłem wyszukiwanie po dokładnych koordynatach Krypty 15. Wątpiłem by jakikolwiek satelita GPS ostał się do tej pory na orbicie, ale ku mojemu zdziwieniu, sygnał pipał radośnie prowadząc mnie w kierunku północnym.
Niewiele czasu minęło, a ja natrafiłem na lekki spadek terenu i znajdującą się poniżej depresję. Noc nie pozwalała mi dostrzec zbyt wiele, ale PipBoy zdawał się coraz bardziej podekscytowany. Uznałem to za dobry znak i ruszyłem w dół.
Ostatecznie musiałem wyłączyć namierzanie w moim małym komputerku. Dźwięk był na tyle donośny, że mógł zwabić zagrażające mi potwory. Kto wie, co jeszcze czaiło się w mrokach świata zewnętrznego. Poradnik harcerza niewiele mówił na ten temat, a jak już wspominał, to strach było czytać. Zresztą, teraz i tak nie potrzebowałem już PipBoy’a 2000. Na obszarze przede mną nie pozostało bowiem nic poza małym szałasem. Był to stary szałas i ledwie już trzymał się w pionie. Z daleka wyglądało na to, że złupiono go dawno temu. Na szczęście moje dane mówiły, że właśnie tu znajdowało się zapasowe wejście do Krypty 15. Schowałem PipBoy’a do plecaka. Zbliżyłem się do rozpadającej się szopy - wydającej na wietrze podejrzane odgłosy. Większość ścian stanowiła stara, karbowana blacha. Gdzieniegdzie rdza powyżerała ogromne dziury. Te największe ktoś (nie mam pojęcia w jakim celu) zatkał drewnianymi deskami – najpewniej wyciągając je ze sterty piętrzących się w okolicznym lesie śmieci i szpargałów.
Szałasoszopa nie miała drzwi wejściowych. To znaczy, miała, ale pozostała po nich tylko rozpadająca się framuga. Chłodny, nocny wiatr wzmagał się od północnej strony pustyni. Chciałem czym prędzej znaleźć się w środku i jeśli to możliwe, zejś ć na dół do Krypty . Jednak coś powiedziało mi, by wpierw zerknąć przez okno.
Pomieszczenie było puste. Szabrownicy nie pozostawili nic. A bsolutnie nic, poza obdrapanymi, łysymi ścianami. No , nie licząc może zwiniętego w kłębek, leżącego tuż przy prowadzącej pod ziemię drabince, wielkiego , upasionego radskorpiona wysłanego tu na czaty przez Matkę, Wielką Samicę Alfa.
Radskorpion żył, ku temu nie było najmniejszych wątpliwości. Spał jednak w najlepsze zupełnie nie bacząc na świat i czyhające dookoła zagrożenia . Jego chitynowa, zewnętrzna skorupa to nadymała się, to rozdymała z wyraźnym świstem wydobywającego się Bóg jeden raczy wiedzieć skąd powietrza.
Nie miałem już bomb. Naboje, te, które mi zostały, były zbyt cenne by naprędce klecić z nich wypełnione kordytem mieszki. Poza tym dźwięk mógł zwabić kolegów patałacha , a ja nie miałem najmniejszej ochoty na stawianie czoła żądnej zemsty nie tylko za Matkę, ale również za tego tutaj, bandzie klekoczących szczypcami szczypawek.
Postanowiłem zatem zrobić coś niezwykle nierozważnego, ryzykownego i nieprofesjonalnego zarazem.
Później dotarło do mnie, że było to również niebywale wręcz głupie i naiwne.
Mimo to położyłem plecak na ziemi, wyciągnąłem z niego ostry, skradziony w Cienistych Piaskach nóż i na paluszkach podkradłem się tuż do objętego ramieniem Morfeusza monstrum.
Skorpion nie obudził się. Szczątkową świadomość zyskał chyba dopiero, gdy mój skrytobójczy sztylet przebił mu względnie miękką skorupę okalającą pysk i wyłuskał fragmenty mózgu, które skrzętnie wycierałem potem z ostrza o lewą nogawkę moich szarych już spodni regulaminowego k ombinezonu.
Muszę przyznać, że miałem szalenie dużo szczęścia. Najpierw ten kaktus, potem jabłka (chociaż wtedy nie wiedziałem jeszcze do czego mi się one przydadzą; niewątpliwie jednak przydały się i to bardzo) i na dokładkę pudding prosto z niepokalanej intelektem głowy cesarskiego skorpiona północnoamerykańskiego.
Sukinsyn nawet nie wiedział, kto go załatwił. Kiedy już było po wszystkim, wywlokłem go za ogon na zewnątrz, rozmontowałem na kawałki przecinając miejsca miękkich stawów i rzucałem fragmentami zbezczeszczonych zwłok celując prosto w dach, aż wszystko znalazło się właśnie tam.
Czułem się wtedy jak Achilles, dumnie powożący rydwanem przed Królem Priamem i całą Troją. Rydwanem, do którego łańcuchami przyczepione były potwornie zmasakrowane zwłoki królewicza Hektora.
Jednak zrobiłem to również w innym celu. Miałem cichą nadzieję, że gnijące zwłoki radskorpiona ulokowane w tak bezpiecznym i na swój sposób niedostępnym miejscu, co dach starej, rozpadającej się szopy, nie wzbudzą nadmiernego zainteresowania pośród lokalnej fauny. Swoją drogą poczyniłem ciekawą dygresję. Post-apokaliptyczny świat zdawał się całkowicie pozbawiony ptactwa.
Z powrotem w szałasie spojrzałem na drabinkę. Prowadziła w rozciągającą się poniżej ciemność. Ostrożnie, zachowując wszelkie wymogi post-nuklearnego BHP, zanurzyłem głowę zerkając w jej odmęty. Potem opuściłem się w głąb, a każdemu mojemu ruchowi towarzyszył metaliczny odgłos rzężącego metalu. Bałem się, że drabinka nie wytrzyma, jednak tunel nie był zbyt głęboki. Nim zdążyłem się obejrzeć, byłem na dnie przepełnionej mrokiem jaskini. Mój wzrok potrzebował kilku minut na oswojenie się z ciemnością. Trwałem w bezruchu, kurczowo ściskając jeden z prętów chyboczącej drabinki i nasłuchiwałem.
Wiele bym wtedy oddał za kilka flar od dowódcy służby ochrony schronu. Przyznam, iż narastająca we mnie groza i desperacja były tak wielkie, że przyjąłbym je i od Komandora Seth’a. Być może nawet uścisnąłbym mu żarliwie dłoń posyłając przy tym ckliwy uśmiech. Zewsząd otaczała mnie martwa cisza. Katrina (o ładnym uśmiechu) wspominała jak jej dawny dom wielokrotnie padała ofiarą łupieżców, aż ostatecznie przestał nadawać się do dalszego życia i resztki zamieszkującej go niegdyś ludności zdecydowały się na relokację. Teraz pośród zatrważającej ciemności – jeżącej drobne, bezbarwne włoski porastające linię pleców wzdłuż kręgosłupa – rozsiewał się zapach śmierci. Jak gdyby wszyscy zmarli w obronie Krypty 15 wciąż tu byli. Czujni i gotowi w swojej służbie, by nawet z zaświatów wywierać wpływ i bronić tego, co niegdyś było ich domem.
Towarzyszący mi chłód wywołany narastającym lękiem przeszedł z wolna w uczucie zgrzania. Na zewnątrz z wolna nastawała głęboka noc, a temperatura gwałtownie spadała. Tutaj odnosiło się wrażenie, że stojące w miejscu powietrze pozbawione jakiejkolwiek cyrkulacji, zawsze jest tak samo duszne i wysysające siły życiowe.
Sięgnąłem p o PipBoy’a 2000. Miał wbudowaną niewielką lampę pełniącą funkcję latarki. Przegoniłem próbujący wchłonąć mnie bezpowrotnie mrok i rozejrzałem się po nieco już mniej przejmującej jaskini.
Była znacznie mniejsza niż ta prowadząca do Krypty 13. Właściwie znaczna jej część została zasypana przez osuwające się głazy i warstwy ziemi. Być może kiedyś istniało inne wejście do głównej grodzi. Lecz teraz leżało ono pogrzebane pod warstwa niemożliw ej do przekopania sterty gruzu.
Kiedy skierowałem promień latarki ku południowej ścianie, coś zapiszczało najwyraźniej oburzone moim bezczelnym zachowaniem. Wytężyłem wzrok świecąc przez moment w okolicę, z której domniemywałem dochodził odgłos kalifornijskiego szczura jaskiniowego – po tylu „przygodach” i doświadczeniach byłem już niejako ekspertem od tych gryzoni. W jednej ze skalnych szczelin ujrzałem łypiące na mnie złowieszczo oczka.
Były krwistoczerwone. Zupełnie jak te, które spotkałem po raz pierwszy w jaskini pod Kryptą 13.
Nachyliłem się, wymacałem niedużych kamień o ostrych kantach i cisnąłem prosto w mysią dziurę. Szczur oznajmił wszem i wobec własne niezadowolenie, ale po chwili zniknął w ciągnących się poniżej czeluściach mroku.
Wejście do Krypty 15 było identyczne z tym, kt óre prowadziło do wnętrza mojego rodzimego schronu . Jedyna różnica polegała na tym, że tu taj za sprawą potężnego wybuchu stanowiło obraz nędzy i rozpaczy zapraszający do środka wszystko, co miałoby ochotę pożerować sobie nieco na rdzennych niegdyś mieszkańcach bezpiecznej sfery. Przypominając a gwiazdę potężna gródź l eżała na ziemi zewnętrzną stroną (tą z numerem piętnastym ), a stykający się z wewnętrznym mechanizmem blokującym obszar był dosłownie rozerwany na kawałki. Osmolony i przerdzewiały metal, zdolny niegdyś zapewnić bezpieczeństwo przed radioaktywnym promieniowaniem i wszelkim złem świata zewnętrznego, okazał się równie kruchy i nietrwały, co nadzieje mieszkańców Krypty 15.
Przyznam, że ten widok mnie przeraził. Było we mnie jakieś głębokie, ufne przekonanie, że żyjąc w głębi niepodatnych na wpływy Wielkiej Wojny schronów, jesteśmy całkowicie bezpieczni. Jednak jak pokazał uszkodzony hydroprocesor w Krypcie 13 i zniszczona gródź Krypty 15 – będąca teraz niczym więcej jak tylko kawałkiem ciężkiego złomu – nasze oczekiwania i wyobrażenia o świecie ulegały niekiedy bardzo brutalnej weryfikacji.
Mechanizm służący do otwierania i zamykania ciężkiej grodzi Krypty, uszkodzony w stopniu uniemożliwiającym jego naprawę był chyba momentem zwrotnym w historii moich poszukiwań. Wątpiłem, bym w miejscu tak bestialsko okaleczonym i splądrowanym znalazł cokolwiek poza kolejnymi rozczarowaniami. Wtedy też po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, by rzucić to wszystko i wrócić do domu. Powiedziałbym Jacoren’owi, że nie dałem rady i zawiodłem jego oczekiwania. Powiedziałbym wszystkim domagającym się opuszczenia schronu i eksploracji, odbudowania cywilizacji w świecie zewnętrznym, że wszystko, co tam znajdą, to śmierć. Śmierć, która jako następstwo tego, co nasi przodkowie zrobili osiemdziesiąt cztery lata temu nie spocznie, nim nie zbierze żniwa na wszystkich odpowiedzialnych za tę nuklearną zagładę.
Czyli na całej ludzkości.
Szybko jednak otrząsnąłem się z dekadenckiego nastroju i przechodząc przez przypominającą bramę Cienistych Piasków gródź, znalazłem się w wąskim, prostokątnym korytarzu zakończonym drugą śluzą.
Po prawej stronie znajdowała się naścienna szafka. Wszystko wedle standardów Vault-Tec, pomyślałem wtedy i nieco pokrzepiony ruszyłem w kierunku jedynego miejsca, które teoretycznie mogło zaskoc zyć mnie w pozytywny sposób.
Wątpiłem jednak by cokolwiek ostało się w szafce. Tym bardziej nie mogłem uwierzyć własn ym oczom, gdy wyciągałem sześć świeżych flar. Papier był w niektó rych miejscach nieco przetarty, lecz umiejscowione na dole nakrętki nienaruszone. Zignorowałem drobny defekt estetyczny i wyraźny zapach zbutwienia, jako że flary wnosiły nieco blasku do mojej mrocznej, post-apokaliptycznej rzeczywistości.
Już miałem odkręcić czubek i odpalić jedną z nich, kiedy tuż za rozpostartymi na oścież dwuskrzydłowymi drzwiami wewnętrznej śluzy, dostrzegłem jak coś przechadza się nonszalancko.
Oczywiście byłem skryty za kawałkiem krótkiej ściany. To coś niewątpliwie musiało mnie nie zauważyć. Musiało być ślepe, albo dysponowało bardzo słabym wzrokiem. Mimo to nie chciałem ryzykować i zgasiłem lampę PipBoy’a 2000, po czym schowałem go do plecaka.
Wyjrzałem zza załomu. Ciemność uniemożliwiała dokładne określenie szczegółów, ale jak na człowieka, który przez całe życie buszował po wszystkich poziomach i korytarzach domowej Krypty, miałem przed sobą wierne odzwierciedlenie piętra medycznego. Uświadomił mi to kompletnie zdezelowany komputer klimatyzacyjny i wyszczerbiony wentylator o pokrytych rdzą, pogiętych sztachetach.
Potem coś zapiszczało. Chociaż nie, nie był to pisk. Raczej kwik. Kwik rozjuszonego warchlaka, któremu na leśnym kartoflisku większy kolega (również warchlak) zjadł największą i najpewniej najsmaczniejszą bulwę ziemniaczaną. Nie omieszkał przy tym skubnąć go, niby w zabawie i z przekąsem, ale jednak boleśnie, w tylną racicę.
Doszły mnie dźwięki kłębiącej się zawieruchy. Krzesząc w sobie nieco więcej odwagi wyjrzałem odrobinę bardziej starając się dostrzec, co właściwie wyrab ia się w p omieszczeniu .
Dwa różowe, przypominające prosiaki kształty gryzły się, okładały łapami i skakały na siebie jak gdyby faktycznie prowadziły śmiertelny pojedynek o utracony na kartoflowym poletku honor. Właściwie nie były to prosiaki. Bardziej prosi ęcia . Małe, znacznie mniejsze niż dorosłe wieprze i maciory. Rozmiarami podobne chyba właśnie do wspomnianych wcześniej warchlaków. Dość pulchne ze zwałami tłuszczyku obciągniętymi napiętą, ohydnie oszpeconą skórą, którą wszędzie porastały czarne, ropne bąble podobne do tych, które powstają na gęstej, oleistej ropie naftowej wyciekającej wprost z uszkodzonych szybów platform wiertniczych.
Dwie maszkary, niewątpliwie odnajdujące w tym chorym i straconym świecie swój własny sposób na adoptację do powsz echnego wszędzie promieniowania, wyglądały jak przepuszczone przez zmielarkę czerwie. Ich małe, czarne oczka wydawały się przepełnione podstępną wrednością, a cienkie, zniekształcone i pomarszczone ryjki zakończone potężnymi dziurami od nozdrzy niuchały nieustannie jak gdyby pomimo swych nieznacznych rozmiarów, małe prosięcia były wiecznie głodne.
Chyba zbyt długo przyglądałem się dwóm pokrakom. Wydaje mi się, że Podręcznik Harcerza mógł wspominać o czymś, co zamieszkujący powierzchnię ludzie określali mianem „świnioszczurów”. Bałem się jednak prowadzić ów wywód głębiej. Jakkolwiek krzyżowały się ze sobą zmutowane szczury i świniaki, musiało to mieć wiele cech naturalnej kopulacji, a sama myśl o procesie zapłodnienia jednego gatunku przez drugi, cóż, przyprawiała mnie o niebezpieczny stan poprzedzający torsje. Nie miałem zresztą na to czasu. Prosiaczki straciły zainteresowanie swoimi małymi zapasami, a zamiast nich zaczęły niepokojąco unosić ryje do góry, niuchając przy tym i z wolna zerkając w kierunku śluzy.
Już miałem sięgać po kolt 6520, kiedy z sąsiedniego pomieszczenia po prawej (tego prowadzącego do gabinetu medycznego dyżurującego przez dwadzieścia cztery godziny lekarza Krypty – aczkolwiek nie miałem wątpliwości, iż tutaj nie dyżuruje już żaden z ludzi) dobiegł mnie odgłos czegoś ciężkiego, czegoś wielkiego i czegoś, co pocharkując, posykując i pokwikując jednocześnie sprawiało wrażenie groźnego i wiecznie niezadowolonego.
Teraz zaczynał paraliżować mnie strach. Bałem się, że jeśli odstrzelę te niuchające ryje, zza załomu wychynie sfrustrowany wieprz ważący tysiąc dwieście funtów i rzuci się na mnie tak jak Matka. Nie mogłem ryzykować.
Wpadłem więc na genialny pomysł. Zanurzyłem rękę w odmętach mojego magicznego plecaka bez dna i wyciągnąłem nadgniłe, zbrązowiałe i pokryte takimi samymi, domagającymi się przekłucia, bąblami, co zerkające w moim kierunku świnie.
Dyskretnie poturlałem jabłuszko w stronę pamiętającego lepsze czasy komputera klimatyzacyjnego. Prosięcia od razu chwyciły przynętę, bo kłębiąc się i obijając jedno o drugie, jak gdyby próbowały się zepchnąć na ściany, ruszyły w kierunku żarła.
Na nieszczęście oczom moim ukazał się również ten trzeci, czający się do tej pory w niewidocznym dla mnie miejscu.
Nie mam bladego, kurwa, pojęcia, co to było. Zdążyłem tylko pomyśleć, jaka to szkoda, że nie zapłaciłem Ianowi tych stu kapsli i nie mam go teraz ze sobą. Potem wielki, brązowy stwór o wyjątkowo zdrowej i kosmatej sierści, ruszył walczyć o nadgniłe, podobne jemu barwą jabłko, z którego na wierzch wypełzały pewnie teraz sfory żądnych powietrza robali.
Małe świnoszczury pisnęły kwicząc zajadle i z rozgoryczenia. Tłusty, pękaty, przypominający kreta i co najmniej dziesięć razy większy od nich i przynajmniej dwa razy masywniejszy ode mnie pomiot nachylił się owarkując prosiątka swoim spiczastym ryjem i na jeden raz – jak hipopotam – połknął skisły owoc.
Nie czekałem nim którykolwiek z tej całej menażerii zapragnie połknąć coś większego, co bez wątpienia zapewniłoby im znacznie więcej protein. Sięgnąłem po flarę, odkręciłem czubek i jednym zdecydowanym ruchem, posłałem ją w ki erunku ofukujących się nawzajem popromiennych zwierząt.
Jasne, oślepiające światło w kolorze świeżych, porastających wybrzeża basenu Morza Śródziemnego pomarańczy wywołało pośród dwóch prosięci i jednego napęczniałego kreta taki szok i zamęt, że przez moment zwierzęta wiły się w amoku, kwicząc i rzucając na ściany i siebie nawzajem. Kłapały przy tym nienawistnie dziobami i próbowały skryć oczy osłaniając je przednimi łapami.
Bang-bang! Wypaliłem dwukrotnie celując prosto w wyraźne czoła świnoszczurów. Oba posłałem do piachu. Ich głowy rozbryzgnęły się przyozdabiając obrzydliwie obskurne ściany Krypty odrobiną malowniczej mieszanki kości czaszki, krwi, mięśni, ciała szarego i bezbarwnego, lecz ściekającego w miłym dla oka stylu, płynu rdzeniowo-mózgowego.
Wtedy też rozwścieczony, wciąż ślepy lecz gotowy do bezwzględnej szarży kret (nazwijmy go kretoszczurem) r uszył na mnie, a ja mimowolnie i instynktownie wycofałem się do tyłu w stro nę wysadzonej grodzi Krypty 15.
Strzelałem mierząc prosto między czerwone już (jakim cudem!?) ślepia nafaszerowanego promieniowaniem kretoszczura. Mimo to on wciąż parł naprzód. Kiedy opróżniłem cały magazynek, dopadło mnie paraliżujące przerażenie , a widok zakrzywionych, pożółkłych kłów wystających gremialnie z ryja nie napawał mnie jakimikolwiek powodami pozytywnych rokowań na przyszłość.
Zostałem praktycznie przyparty do muru. Dosłownie przyparty. Kretoszczur zapędził mnie bowiem w niewielki kąt pomiędzy wyjściem z Krypty, a ścianą prowadzącego ku śluzie korytarza. Nie wiem jak mogło się to stać. Tak jak nie wiem jak mogło się stać to, co miało miejsce następnie.
Skurczybyk próbował ukąsić mnie w łydkę. Pewnie by mu się to udało, gdyby nie fakt , że w tej samej chwili wydarzyło się coś, co jeszcze mocniej ugruntowało mnie w przekonaniu, że świat zewnętrzny jest pozbawiony jakiejkolwiek logiki, a ponad wszystko króluje w nim groteskowy absurd i jakieś równie groteskowe fatum. Mierzący ku mojej łydce kretoszczur chybił haniebnie kłapiąc paszczą w zupełnie innym kierunku. Nałykał się przy tym powietrza, zaczął krztusić, charczeć, a w płucach chrobotało mu tak wyraźnie, że przez moment zrobiło mi się go nawet żal . Szybko jednak pozbyłem się ckliwym wyrzutów sumienia i skierowałem pomarańczowe światło flary wprost przed jego makabryczny pysk. Próbował wykonać nagły zwrot, uciec, ale omsknęły mu się obie przednie łapy. Chyba musiał je złamać, albo co najmniej skręcić, ponieważ wijąc się i pełzając w karykaturze drapieżnika, którym niegdyś był, próbował odczołgać się jak najdalej ode mnie. Przez moment nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nim wlazłem na niego niczym zdobywający górski szczyt alpinista, walczyłem ze spazmami maniakalnego chichotu. Potem utrzymując równowagę jak na rodeo, przeładowałem kolt 6520 i dwukrotnie wypaliłem mu prosto między uszy.
Dopiero wtedy padłem na ziemię i trzymając się za napięty do granic możliwości brzuch, śmiałem się. Śmiałem się długo i dobitnie, a kiedy już skończyłem , miałem wrażenie, że wszystkie zmysły mnie opuściły , zaś moja droga ku absolutnemu szaleństwu właśnie się rozpoczęła.
Przeszukałem pierwszy poziom Krypty 15. Nie znalazłem wiele. Pomieszczenie z komputerem, sala przed gabinetem lekarskim i regulaminowy gabinet – wszystkie były w opłakanym stanie. Szabrownicy zabrali to, co zabrać się dało. Przytwierdzone na stałe sprzęty, takie jak łóżka, maszyny czy elementy systemu napowietrzania schronu, zostały zniszczone chyba tylko z czystej i bezmyślnej nienawiści; jeśli nie przez ludzi, to przez nieznający litości bieg czasu. Jednak o dziwo w ulokowanej na ścianie gabinetu doktorskiego szafce czekały na mnie cztery Stimpaki i apteczka pierwszej pomocy. Aż dziw, że nikt nie zainteresował się nimi wcześniej.