355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 26)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 26 (всего у книги 36 страниц)

Raport z dnia 12 stycznia 2076

W kulturze 11-011 usprawniliśmy wydajność cyklu o 43%. Nową odmianą FEV zainfekowaliśmy 5 szopów. Niezależnie od oczekiwanego przez nas przyrostu rozmiarów, testy behawioralne potwierdziły wzrost inteligencji oraz zręczności manualnej o 19 punktów w skali Schulera-Kappa. Niestety, kilkoro obiektów wydostało się z klatek i po pościgu musiało zostać zlikwidowanych. Mjr. Barnett zdecydował o likwidacji pozostałych. Dwóch par nie odnaleziono.

Raport z dnia 13 maja 2076

Do FEV włączyliśmy kilka nowych sekwencji genowych, dostarczonych przez zespół doradczy mjr. Barnetta. Kulturą 11-101a zainfekowaliśmy 23 psy, zarówno rasowe, jak i mieszańce; wszystkie doświadczyły niemal natychmiastowego wzrostu. Większym rozmiarom towarzyszyła zwiększona agresywność, bez znaczącego przyrostu inteligencji. Planujemy podjąć próbę skrzyżowania 92 par alleli z kulturą 11-011. Wszystkie obiekty zlikwidowano po 14 dniach badań.

Raport z dnia 4 października 2076

Krzyżowanie zostało ukończone; nową kulturą 11-111 zainfekowano 15 szympansów. Rozrost i poziom odporności są bezprecedensowe. Próby wywołania nowotworów za pomocą czynników radiologicznych i chemicznych okazały się nieskuteczne. Wzrost agresywności doprowadził do izolacji obiektów. Dwa z nich doznały gwałtownych ataków epilepsji i umarły. Wszystkie pozostałe obiekty zlikwidowano.

Raport z dnia 7 stycznia 2077

Mjr. Barnett nakazał przenieść całość badań nad FEV do Bazy Wojskowej Mariposa. Planuje on kontynuowanie eksperymentów projektu na ochotnikach. Nie popieram tego pomysłu i pragnę w tym miejscu odnotować, że eksperymenty na ludzkich obiektach nie są rekomendowane przeze mnie ani mój zespół.

Rozdział 14

Bractwo Stali

143

Dzień sto dwudziestu ósmy pobytu w świecie zewnętrznym był ciepły i pogodny. Właściwie, to żar lał się z nieba topiąc powietrze, które płynnymi, gęstymi strugami spływało po naszych bohaterach w formie lepkiego potu. Słońce jarzyło się ostro stojąc w zenicie, a bezchmurne, błękitne niebo przypominało zmorę Galów, którzy nieustannie obawiali się, że któregoś dnia runie im prosto na głowy.

Blaine i Ochłap niczego już się nie bali. Przynajmniej nie w tym momencie. Ostatnie dwadzieścia dni wędrówki upłynęło im nadzwyczaj spokojnie. Od zejścia do wnętrza Blasku nie napotkali nikogo; ani przyjaciół, ani wrogów. Wyglądało na to, że nawet cesarskie skorpiony, poszukujące ustawicznie zemsty za śmierć swojej Wielkiej Matki, odpuściły. Los począł się w końcu uśmiechać do Blaina. Jego uśmiech nie był już dłużej zawoalowanym, pogmatwanym zrządzeniem zdarzeń i wydarzeń, które pod woalem problemów, okazywały się w przyszłości niezwykle pomocne i kluczowe dla przyświecającego mu celu.

Nie, tym razem wszystko było dobrze, a los śmiał się życzliwie, troskliwie, niczym ojciec tulący do piersi swojego syna. Syn natomiast był szczęśliwy, dumny i spokojny, czując jednocześnie głęboką wdzięczność wobec opatrzności, że to, co miało miejsce w katakumbach Bakersfield, nie powtórzyło się po opuszczeniu Ośrodka West Tek.

Tego pięknego, sto dwudziestego ósmego dnia podróży, kiedy delikatny, pustynny wiatr muskał ogorzałą, zaprawioną słońcem i klimatem twarz Blaina, na płaskim, ubitych piaskach post-apokaliptycznej Kalifornii, wyłoniły się pierwsze sylwetki siatkowego ogrodzenia i stojącej samotnie, opancerzonej Cytadeli Bractwa Stali.

144

Cabbot i Darrell spoglądali po sobie z minami na wpół pełnymi podziwu, niedowierzania, zdziwienia, przerażenia i jakiejś osobliwej formy fascynacji. Ponadto, Cabbot, którego głowę opatulał tylko błękitny czepek wykonany z materiału podobnego do tego, co kombinezon Blaina, posyłał Darrellowi ukradkowe, pełne triumfu sygnały wypływające z jego ciemnobrązowych oczu. Blaine pomyślał, że chłopcy założyli się o to, czy on i Ochłap powrócą kiedykolwiek z Blasku. Ciekawe, o ile lżejszy był teraz Darrell.

– Hej! – krzyknął kadet bez hełmu. – Udało ci się! Naprawdę ci się udało! Darrell, zobacz! Mówiłem ci, że mu się uda!

Darrell burczał coś pod nosem. Jego przekazujący dźwięk z wnętrza na zewnątrz interkom zabrzęczał chrząkliwie. Blaine uznał, że Darrell musi być teraz nadąsany jak dziecko.

Zrobił kilka kroków w stronę Cabbota. Ochłap trzymał się blisko nogi swojego pana.

Cabbot jak gdyby wzdrygnął się nieznacznie. Patrzył na Blaina zupełnie inaczej, niż za pierwszym razem, kiedy ten przybył z pustkowi niczym pustynny obdartus. Blaine uznał, że nie będzie się odzywał. Niech chłopaki z Bractwa wiedzą, że nie jest byle kim. Udowodnił to już nie raz: powracając z Blasku, a wcześniej zdobywając hydroprocesor dla swojej Krypty. Najprawdopodobniej nikt w historii współczesnego świata, nie dokonał przed nim czegoś podobnego. Miał teraz prawo wymagać od ludzi nieco więcej.

– Czy… czy ty naprawdę tam byłeś? – głos Cabbota był łamliwy i pełen niedowierzania. Jak gdyby gdzieś w głębi siebie bał się, że mimo wszystko Darrell będzie próbował zatrzymać dla siebie przegrany szmal.

– Pewnie, że nie! Spójrz tylko na niego! Zdrów jak ryba! – milczący, ewentualnie burczący coś do tej pory Darrell, zdawał się rozgrzewać. Jak widać ani myślał dzielić się kapslami z Cabbotem. Wizja sprzeniewierzenia forsy w jednym z licznym burdeli w Hub wydawała mu się o wiele przyjemniejsza. Postanowił więc bronić jej jak wadera swoich małych wilcząt. – Nikt nigdy stamtąd nie wrócił. Nie uwierzę, że pierwszy lepszy… chłoptaś… odbył wyprawę do Blasku i przyniósł to, czego nie byli w stanie zdobyć najlepsi z najlepszych rycerzy Zakonu!

– Wygląda na to, że Darrell ma rację – Cabbot odzyskał dawną pewność siebie, zwracając się do Blaina. Spojrzał jednak wcześniej na Darrella z pogardą w oczach. Jego wzrok zdawał się mówić: „czekaj, sukinsynu, czekaj. To ja tu pójdę na dziwki! Dwa tysiące, nadchodzę!”. – Masz jakiś dowód, że udało ci się zejść na dół i wyciągnąć to, czego domagał się Wielki Mistrz?

– Oczywiście, że mam.

Wtórujący Blainowi Ochłap, wydał z siebie bliżej nieokreślony, komiczny dźwięk, przypominający nieco odgłosy Strusia Pędziwiatra.

Cabbot zamrugał oczami. Darrell nie odrywał wzroku od Kelly’ego. Dyszał przy tym, świszcząc metalicznie. Blaine miał wrażenie, że jego urękawiczniona w pancerzu dłoń, zacisnęła się nieco mocniej na uchwycie miniguna.

– No – podjął Cabbot spoglądając ponownie w stronę kolegi . – To może byś nam to pokazał?

Blaine bez chwili namysłu, spokojnym, zamaszystym ruchem, sięgnął do wnętrza swojego plecaka. Wydobył z niego Pipka i uruchamiając komputerek wybrał zapis dotyczący Taśmy Starożytnego Bractwa. Odwrócił ekran w stronę kadeta Cabbota i z sardonicznym uśmieszkiem na twarzy, wręczył mu urządzenie.

Cabbot mrużył przez chwilę oczy. Słońce opuszczało z wolna południowy zenit. Padające na ekran promienie blikowały uniemożliwiając skupienie się na tekście. Darrell obserwował, jak Blaine układa dłonie w daszek i przykłada je tuż nad powierzchnią wyświetlacza.

Cabbot skinął głową i zaczął czytać poruszając przy tym bezgłośnie wargami.

– Boże… Darrell, wisisz mi równowartość swojego rocznego żołdu. On naprawdę tam był…

Blaine zabrał PipBoy’a 2000, a kiedy Cabbot zbliżał się do konsolety przy drzwiach windy, wstukując kod, poczuł, że może odetchnąć z ulgą.

On i Ochłap byli teraz rekrutami Bractwa Stali.

145

Zadbana, czysta w środku wina z szumiącą delikatnie, zapewniającą chłodne powietrze klimatyzacją, mknęła niemalże bezgłośnie w kierunku pierwszego poziomu Cytadeli. Kiedy drzwi rozsunęły się, Blaine ujrzał czarnobrązowy korytarz o nieregularnej, nieco karbowanej linii ścian. Na suficie lśniły podłużne lampy, dające syntetyczne, białe światło. Kilka monitorów, konsolet pracowało w różnych punktach jego pola widzenia. Po prawej od windy znajdowała się składająca z trzech trójkątnych, nachodzących na siebie elementów śluza. Vis-a-vis widniał emblemat Bractwa Stali. Ten sam, który Blaine po raz pierwszy ujrzał przed ogrodzeniem na zewnątrz. Symbol przedstawiał koła zębate (reprezentujące inżynierię), miecz (alegorię samoobrony) oraz skrzydła (krzepiące nadzieję). Wszystko wokół było zadbane, zaawansowane i ultra nowoczesne. Dwóch paladynów, odzianych w pancerze wspomagające bez nałożonych na głowy hełmów, pilnowało drogi do windy, z której właśnie wychodził Blaine i jego wierny, wilczy towarzysz.

Dziewczyna o ładnej, właściwie to pięknej twarzy, zielonych oczach, długich, upiętych w kok blond włosach i niezwykle delikatnym nosku, odwróciła się w stronę Kelly’ego i lustrując go przez moment wzrokiem, rzucił:

– Blaine Kelly? Czy to ty?

Blaine pokiwał głową. Był oniemiały i onieśmielony. Zarówno urodą dziewczyny, jak i wnętrzem Cytadeli.

– Cabbot przekazał mi z góry, że jesteś nowym rekrutem. Podobno wróciłeś z Blasku. Winszuję. Nikomu wcześniej się to nie udało. Generał Maxson chce cię niezwłocznie widzieć. Korytarzem prosto, potem w prawo i do windy. Znajdziesz go na czwartym poziomie. Tam pokierują cię dalej. Pies musi zostać tutaj.

Ochłap, który zdążył już przysadzić kuper na podłodze, przekręcił łeb spoglądając ze zdziwieniem na swojego pana.

– Słuchaj, czy…

– Nie. Bezdyskusyjnie. Pies zostaje przy mnie. Nic mu się nie stanie.

– Nie o to chciałem zapytać…

– Jeżeli wydaje ci się, że Generał Maxson może na ciebie czekać, to chyba od razu powinieneś odwrócić się, wcisnąć guzik z literą „G” i odejść tam, skąd przyszedłeś. Ponadto, nie, nie umówię się z tobą. A teraz już spadaj. Jestem na służbie.

Zmierzający w kierunku wewnętrznej windy Cytadeli, Blaine zastanawiał się, co właściwie miało miejsce przy głównym szybie. Ochłap został z miłą panią. Jasne, takie były reguły. Jeżeli Blaine chciał uzyskać w tym miejscu pomoc, będzie musiał się dostosować.

Przynajmniej na razie.

Tylko skąd ona wiedziała, że on…

Nie. Są rzeczy, których lepiej nie zgłębiać. Swoją drogą, ciekawe, zastanawiał się Kelly, jak ma na imię. Na dobrą sprawę, z tego Ochłapa jest niezły szczęściarz. Podczas gdy ja będę męczył się rozmową z jakimś starym, zasuszonym prykiem (w swoich podróżach mam szczęście do takich, Harold, Król Kloszardów, Jacoren) i zgłębiał infrastrukturę Bractwa, on przez cały czas…

– Przepraszam, czy ta winda prowadzi na poziom czwarty?

Jeden z dwóch paladynów (mężczyzn) pełniących służbę wartowniczą przy rozsuwanych drzwiach prowadzących do dźwigu, spojrzał na Blaina, jakby ten pytał właśnie o to, czy będzie padać, kiedy na niebie kłębi się od czarnych, strzelających piorunami chmur, a w powietrzu czuć wyraźny zapach geosminy.

– Tak. Ty jesteś Blaine Kelly?

No, no, Blaine! Wszyscy cię tutaj znają. Jesteś gwiazdą! Całe szczęście, że po twojej po podróży do Blasku, nie świecisz tak jak jedna z tych sfer na nocnym nieboskłonie, bo wtedy…

– Dzięki – rzucił zdawkowo Blaine i czując na sobie towarzyszące mu spojrzenia strażników, wcisnął przycisk i zjechał na czwarty poziom.

146

Czwarte piętro Cytadeli Bractwa Stali stanowiło ostatni, najgłębiej wydrążony w ziemi poziom. Po wyjściu z windy, Blaine znalazł się w czystym (jak wszystko tutaj), schludnym, pachnącym i rześkim pomieszczeniu. Klimatyzacja szumiała cichutko, a świeże, oczyszczone powietrze niemalże samo wpadało do płuc.

Blaine rozejrzał się. Nie było nikogo. Na pierwszym piętrze niemalże roiło się od ludzi. Idąc korytarzem mijał odzianych w pancerze wspomagającego rycerzy, chłopaków i dziewczyny w zielonych wojskowych zbrojach (takich jakie nosili goście z policji Hub) oraz ubranych w przypominające habity, zwiewne szaty w kolorze brązowym. Ci ostatni wyglądali mu na świętoszków, a każda z mijanych przez niego postaci, miała twarz intelektualisty.

Ewidentnie jajogłowi. Pewnie po rozmowie z Panem Generałem, będzie miał czas na zbadanie Cytadeli i poznanie panujących w niej zasad, hierarchii oraz podziału ról.

Przeszedł przez trójkątną śluzę i znalazł się w długim, szerokim i jasno oświetlonym korytarzu. Wnętrze Bractwa przypominało mu dom. Krypta 13 była tak samo czysta i sterylna. Jednak aranżacja jej wnętrz, kolorystyka i ogólny wystrój, były znacznie bardziej przygnębiające, niż te tutaj.

Musieli mieć dobrego architekta od wnętrz. Ewentualnie, ekipa wykończeniowa kierowała się wysokim zmysłem estetycznym i znajomością ludzkiej psychiki.

– Ty jesteś Blaine?

Jeden z dwóch pilnujących kolejnej grodzi strażników czekał na odpowiedź. Ręce miał zawieszone na minigunie. Tak jak jego koleżanka.

– Ile jeszcze razy usłyszę tutaj to pytanie? Jestem w środku od pięciu minut, a tymczasem siódma osoba pytanie mnie, czy nazywam się Blaine Kelly.

– Nie zgrywaj cwaniaka – głos paladyna był szorstki i oficjalny. Najwyraźniej strażnik nie był typem zgrywusa i niezwykle poważnie podchodził do pełnionych przez siebie obowiązków. – Generał Maxson cię oczekuje. Znajdziesz go za tymi drzwiami.

Wedle słów człowieka-puszki, Blaine znalazł Generała Maxsona, dokładnie tam, gdzie miał go znaleźć.

Generał Maxson był starzejącym się, łysym jegomościem o wydatnym czole, grubych siwych brwiach, topornym nosie i suchych, zawężonych wargach. Miał na sobie habit w kolorze przejrzałych wrzosów. Przez środek szaty przebiegała żółta linia, tworząca okalający biodra pasek i taki sam wycięty wokół narzuconego na głowę kaptura.

Tuż obok stała dziewczyna. Miała niewielką głowę w niebieskim, materiałowym czepku i dość prowincjonalne rysy twarzy. Nie była ładna, bynajmniej, ale nie była też brzydka. Świdrowała Blaina sprytnymi, zbierającymi informacje oczkami. Jej ciało kończyło się mniej więcej na wysokości umiejscowionej w szyi tarczycy. Reszta niknęła pod stalowym, przypominającym zbroję pancerzem.

Starszy człowiek, rozmawiający właśnie o czymś ze swoją asystentką, umilkł i kiwając na dziewczynę głową, spojrzał w stronę przechodzącego przez drzwi Blaina. Potem chrząknął, pozbywając się zalegającej w gardle zawiesiny i powiedział:

– Ach, Blaine Kelly! Człowiek, który powrócił z Blasku i nie zaczął świecić! No, no, no! Podejdź tu synu. Niech no ci się przyjrzę!

Blaine postąpił kilka kroków naprzód, zbliżając się do stojącej pośrodku dwójki ludzi. Korzystając z okazji, rozglądał się po wnętrzu pomieszczenia. Było przestronne, z wysoko zawieszonym sufitem, czyste, zadbane i niezwykle spartańsko urządzone. Poza dwoma stołami, jednym biurkiem i krzesłem, nie było w nim żadnych dodatkowych sprzętów. Blaine zastanawiał się, czy za głównym pokojem znajdują się prywatne kwatery Maxsona i gdzie tak właściwie mieszka dziewczyna. Czy opiekuje się starym towarzysząc mu przez cały czas? Liczne, trzyzębowe grodzie wbudowane w kolistą framugę, zdawały się sugerować, że sala audiencyjna jest jednym z pierwszych osobistych pomieszczeń Wielkiego Mistrza i jedyną dostępną publicznie.

– No, muszę przyznać, synu, że niezły z ciebie urwis! – Maxson, o wiele niższy od Blaina, wspiął się stając na palcach i przez moment nie odrywał swoich ciemnych oczu od jego twarzy. – Niezły urwis, co Mathia? Poszedł tam, gdzie nikt już nie chodzi, a potem wrócił w jednym kawałku i jeszcze przyniósł nam to, czego od tak dawna poszukiwaliśmy. Kto by pomyślał, nie uważasz?

Milcząca dziewczyna w pancerzu wspomagającym, dziewczyna o nieco kpiarskim spojrzeniu, zerknęła na Blaina i przez moment dało się wyczuć, że lada chwila wybuchnie śmiechem. Kącik jej ust podrygiwał w paroksyzmie to w górę, to w dół. Ostatecznie pohamowała swoje pierwotne odruchy i przyjmując nieco bardziej oficjalny ton, oznajmiła:

– Niezły urwis, Generale. Nie da się ukryć.

Maxson pokiwał z uznaniem głową, splótł dłoń pod brodą i oparł na niej palec wskazujący. Myślał – wciąż kiwając głową i mrużąc teraz na dokładkę oczy. Wyglądał jak jeden z tych zdezaktywowanych robotów R2D2 w Blasku. Nagle i zupełnie niespodziewanie, ożywił się za sprawą jakiegoś zastrzyku energetycznego i zaczął z wolna poklepywać Blaina po twarzy.

Blaine Kelly znosił to wszystko cierpliwie. Wiedział, że ludzie w świecie zewnętrznym bywają ekscentryczni. Przez chwilę targały nim pewne wątpliwości, czy Cytadela Bractwa Stali może być w ogóle uznawana z jedno z ogniw świata zewnętrznego. Blaine wątpił, by staruch w purpurowej szacie, opuścił swoją bazę na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat.

Może nawet trzydziestu.

Maxson skończył poklepywać Kelly’ego po jagodzie.

– Tak, niezłe z ciebie ziółko, rekrucie. A teraz, powiedz staremu człowiekowi, czy masz to, o czym wspominał Cabbot?

Blaine skinął głową.

– Tak jest, sir!

– Dobrze, dobrze, tylko mi się tu nie podniecaj! – Maxson machnął ręką i ponownie zamyślił się kiwając głową. Tym razem jego zastój trwał niewspółmiernie krócej do poprzedniego. Prawie natychmiast krzyknął nad wyraz dobitnie. Chyba w swoim podeszłym wieku, Generał Maxson nieco już niedosłyszał. – MATHIA! – dziewczyna zaklęta w puszkę wzdrygnęła się krzywiąc nieco na twarzy. – Przynieś naszego PipBoy’a. Zobaczymy, co rekrut Blaine Kelly przyniósł nam ze Starożytnego Zakonu.

Dziewczyna o neutralnej urodzie skinęła głową i oddaliła się znikając za załomem północnej ściany. Blaine usłyszał jak jedna z grodzi syczy metalicznie. Kiedy Mathia zniknęła, zniknęły również wszystkie towarzyszące jej przemieszczeniu dźwięki. Jedynie Generał Maxson oddychał chrapliwie, pociągając od czasu do czasu nosem. Kolejny metaliczny syk i w audiencyjnej sali rozległ się odgłos ciężkich, stalowych kroków; miarowe: łup… łup… łup… łup.

– Proszę, Generale.

– Bądź tak dobra i podłącz.

Mathia spojrzała na Blaina. Blaine przewiesił plecak przez jedno z ramion, pogrzebał w środku i wyciągnął swojego wiernego Pipka. Mathia sięgnęła po niego, połączyła oba urządzenia i po chwili rozległo się skrzypiące terkotanie pracujących głowic dyskowych.

– Gotowe. Wygląda na to, że wszystko się zgadza.

– Pozwól mi rzucić okiem.

Maxson wpatrywał się w wyświetlacz należącego do Bractwa komputera. Ponownie zawiesił się kiwając głową. Był to jedyny ruch, na jakie zdobywało się w tamtej chwili jego ciało. Jedyny, poza wertującymi tekst gałkami ocznymi. Im dalej zagłębiał się w raport sierżanta D. Allena, tym bardziej jego starcza, pomarszczona twarz rozpogadzała się.

– Ha! – krzyknął jowialnie i równie niespodziewanie. – To to! Mathia, to dokładnie to! Aż nie mogę uwierzyć. Nikt wcześniej… – przerwał wpatrując się uważnie w Blaina. – No, ale nieważne! Gratuluję, kadecie! – oddał urządzenie swojej asystentce, wyciągnął dłoń ginącą we wrzosowym habicie i potrząsnął w uścisku ręką Kelly’ego.

– Pięknie, pięknie! Jestem bardzo dumny, rekrucie Kelly. Kogoś takiego było nam trzeba. W zaufaniu – ściszył nieco głos, odsuwając się nieznacznie od dziewczyny – mogę ci powiedzieć, że twój wyczyn obiegł już całą Cytadelę! Wszyscy opowiadają o dzielnym Blainie, który poszedł do Blasku i przyniósł Bractwu to, czego nikt wcześniej przynieść nie mógł! Jesteś legendą, nim na dobre zostałeś członkiem naszego Zakonu. Jesteś… moją jedyną nadzieją…

Blaine zamrugał oczami. Bynajmniej nie było dla niego nowością, że każdy w tej odseparowanej od świata niczym stacja orbitalna bazie, słyszał, kim jest i czego dokonał. Tak jak wspominaliśmy wcześniej, co najmniej siedem osób pytało go pomiędzy poziomami pierwszym, a czwartym, czy on to on. Pamiętajmy również, że Blaine przebywał do tej pory tylko na dwóch piętrach. Drugie i trzecie wciąż stanowiło niewiadomą. Ciekawe ile kolejnych pytań czego go pośród tamtejszych korytarzy.

Chciałeś sławy w Krypcie, masz sławę w Cytadeli. Szkoda tylko, że te zapuszkowane panienki bardziej przypominają żelazne dziewice, niż twoje potencjalne gruppies. Chyba nie do końca tak to sobie wyobrażałeś, co… chłopcze?

– Jedyną nadzieją?

Starzec pokiwał głową.

– Mathia, jak myślisz, możemy mu powiedzieć?

– Chyba tak, Generale. Taki był plan. Wysłać go do Blasku i jeśli dowiedzie swojego męstwa, skorzystać z pomocy.

– Pomocy?

– Tak, tak, tak – głos i optymizm Maxsona dziwnie przypominał teraz Blainowi starego Króla Kloszardów z Cienistych Piasków. Wszyscy starcy, których spotykał do tej pory na swojej drodze, byli nieco szaleni. Najwyraźniej Maxson niewiele się od nich różnił. Może to wpływ promieniowania, wieloletniej ekspozycji na…

– Widzisz – kontynuował purpurowy Generał – sprawa jest delikatna i poważna zarazem. Kiedy Cabbot poinformował mnie, że przed wejściem do Zakonu czeka człowiek, który być może wie coś więcej o spędzających nam sen z powiek problemach ostatnich czasów, pomyślałem sobie, no, niemalże parsknąłem przypuszczając, że to kolejny z tych wędrujących po pustkowiach krętaczy. Potem jednak, Cabbot pokazał mi dane z twojego PipBoy’a. Czytaliśmy je razem z Mathią. Początkowo nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Krypta, odcięta od świata, funkcjonująca, niespaczona Wielką Wojną Krypta, która ostała się do dziś. Słyszeliśmy o nich, czytaliśmy, ale wszystkie, na które natrafialiśmy do tej pory, okazywały się być porzuconymi, złupionymi i dawno już zapomnianymi przez świat grobowcami. Ty i twoje zapiski pozwoliły nam zyskać przekonanie, że nie jesteś byle kim. Potem było już tylko lepiej. Sam wiesz. Hub, znikające karawany, Supermutanty, Nekropolis, albo Bakersfield, jak kto woli. Opowieść tego ghula, jak mu tam było?

– Harold – poinformowała naprędce Mathia.

– Właśnie, Harold. Wszystko to układało się w jedną całość. Dysponowaliśmy naszymi danymi, które wzbogaciliśmy o twoje. Kupcy z Hub wielokrotnie informowali nas o znikających karawanach. Domagali się, byśmy coś z tym zrobili. Nasi paladyni patrolujący okolicę, natrafiali niekiedy na nieliczne grupy szabrownicze Supermutantów. Początkowo te wielkie sukinsyny pojawiały się rzadko, lecz z każdym kolejnym miesiącem było ich więcej, więcej i więcej. Zaczęliśmy obawiać się, że gdzieś pod naszymi drzwiami, rośnie nowa potęga. Potęga, która już niebawem będzie mogła zagrozić i nam i całym pustkowiom. Twoje raporty tylko to potwierdziły. Wynika z nich jednoznacznie, że…

– Ktoś tworzy nowe Supermutanty…

Maxson zamilkł wpatrując się przez pewien czas w pustkę. Kiwał nieznacznie głową, a cała trójka miała chwilę by przemyśleć wszelkie reperkusje tego, co zostało właśnie skonstatowane.

– Widzisz – podjął Generał. – To jest właśnie problem. Ktoś na północnym zachodzie tworzy ich jak na taśmie produkcyjnej w fabryce. Nasze siły są ograniczone i nie zapuszczamy się tak daleko, ale mamy prawo domniemywać, że dawna, przedwojenna placówka militarna: Mariposa, stanowi teraz główną bazę dla powstającej armii Supermutantów. Wedle sprawozdania sporządzonego przez Nadzorcę twojej Krypty, ta armia stanowi zagrożenie dla wszystkiego, co żyje na pustkowiach. Musimy działać. Nasi szpiedzy w Gruzach… wiesz, gdzie to jest, prawda?

Blaine kiwnął głową. Słyszał o Gruzach: resztka po dawnej, potężnej metropolii, kolebce kinematografii i kultury dawnych Stanów Zjednoczonych, Los Angeles.

– Dobrze. To niedaleko stąd. Kilka dni drogi. Nasi szpiedzy w mieście poinformowali nas, że od dłuższego czasu w okolicy jest obecne nowe ugrupowanie. Nazywają się Dzieci Katedry. Podobno próbują krzewić wiarę w jedynego Boga i pomagać potrzebującym. Oferują leczenie, wikt, opierunek i posługę. Początkowo nie przyglądaliśmy się im zanadto, ale ich aktywność i wpływy pleniły się w zastraszającym tempie. Otworzyli nawet niewielką placówkę w Hub, ale na nasze szczęście, ktoś wywalił ją w powietrze, wycinając główną kapłankę i jej popleczników w pień. Mieliśmy fart, jak to mówią teraz młodzi. Tylko widzisz, rekrucie, te dzieci Katedry… zaczęliśmy przyglądać im się z bliska. To nie są zwykli, uduchowieni i niewinni ludzie. Nie to, żeby religia kiedykolwiek była niewinna. Chodzi o coś innego. Mamy powody, by domniemywać, że Dzieci Katedry to tak naprawdę to samo ugrupowanie, organizacja czy nawet jakaś jedna, wyższa istota w ich mniemaniu, która stoi za kontrolą populacji Supermutantów na północy…

Blaine słuchał wszystkich objawień Maxsona mając dziwne wrażenie, że spełniają się jego najgorsze koszmary. Wydawało mu się, że cała sprawa z hydroprocesorem została ukartowana przez ten sam, spowijający go męką, dręczący los, który doprowadził do jego „wygnania” z Krypty i cisnął go prosto w bestialskie wydarzenia świata zewnętrznego. W sam środek odwiecznej, epickiej walki pomiędzy dobrej i złem, gdzie chłopcy w lśniących pancerzach próbując ze wszystkich sił stanąć na czele odradzającej się ludzkości, walcząc z przypominającymi orki, trolle czy gobliny, albo i wszystko razem, najeźdźcami: Supermutantami. Te Supermutanty, przewodzone przez wspomnianego wcześniej Mistrza, niewiele powinny samego Blaina obchodzić, ale niestety, pomimo wielu przywar Jacorena i jego manipulacji, nie dało mu się odmówić słuszności logicznej wynikającej z przygotowanych w Krypcie raportów.

Armia Supermutantów chciała zniszczyć jego dom, a następnie zająć się resztą pustkowi: wyciąć w pień wszystko, co stanowiło zagrożenie dla ich chorej agendy. Maxson i chłopaki z Bractwa zdawali się dostrzegać problem, nim Blaine po raz pierwszy dał się połknąć mrocznej jaskini, rozciągającej się za grodzią Krypty 13. Mógł wtedy zawrócić, albo uciec daleko na północ; tak jak podpowiadał mu wewnętrzny głos. Teraz jednak nie było już odwrotu. Wszyscy siedzieli w tym gównie razem i jeżeli nie połączą sił, wielkie, zielone potwory z najgorszych koszmarów zaleją ich niczym mroczna oceaniczna woda topiąc płuca bezbronnego rozbitka, dryfującego na kawałku deski z drewnianego kadłuba.

– Mistrz?

Maxson i Mathia zrobili duże oczy. Bynajmniej nie ze zdumienia. Raczej ze strachu, jaki rozpościerała nad nimi wizja jednego Supermutanta, nadzorującego wszystkie inne. Jakiegoś kolektywnego, świadomego superumysłu, owładniętego obłędem i aryjskim planem czystości rasowej. Planem, gdzie dla nikogo z obecnej na czwartym poziomie Cytadeli trójki, nie było miejsca.

– Widzisz, Blaine, mamy problem. Wszyscy, i musimy działać razem. Mój stopień Generała daje mi pewne uprawnienia, ale jak być może już wiesz, a może nie, Zakon działa w dość demokratyczny sposób. Każda z kast: skrybów, rycerzy i paladynów, ma swoich przedstawicieli w radzie. Rada tworzy Starszyznę. Aktualnie jest nas pięciu. Mój głos jest tylko jeden, przeciwko czterem. Starszyzna, niestety, jest niewzruszona i nie chce ryzykować. Zakon dzieli się coraz bardziej i jeżeli nie będziemy mieli ostatecznego dowodu zagrożenia, obawiam się, że nasze wewnętrzne konflikty i poróżnienia doprowadzą do tragedii. Nim zdążymy podjąć odpowiednie kontrdziałania, będzie za późno, a Mistrz i jego armia zaleje nas, spacyfikuje i wetrze w piach. Resztę, tych, których uda mu się zniewolić, wrzuci do kadzi i przemieni w posłuszne mu legiony. Bezmyślne, dwustu kilogramowe maszyny do zabijania. Widziałeś ich w Bakersfield. Sam się przekonałeś, co to za… indywidua. Musimy przeciwdziałać temu, co zgotował nam los, kadecie. Potrzebujemy… twojej pomocy.

Blaine wpatrywał się pustym wzrokiem w tors Maxsona. Słyszał odgłos szeleszczącej, szumiącej klimatyzacji. Wiedział, że wszystko, co przed chwilą usłyszał, kiełkowało w nim od dawien dawna. Bał się jednak przyznać przed samym sobą, czego będzie od niego wymagała przyszłość. Wcześniej bał się, że nie uda mu się odnaleźć hydroprocesora. Był jak wychowana w szklanym słoju złota rybka, rzucona w pewnym momencie swojego wygodnego życia do pełnego niebezpieczeństw i śmierci oceanu. Wiedział jednak, że jeżeli istnieje coś takiego jak przeznaczenie, a o jego istnieniu przekonał się ostatnimi czasy, aż nazbyt dobitnie, nie będzie w stanie zrobić niczego, aby mu się przeciwstawić. Jego życie nie należało do niego. Zupełnie jak w powieści Franka Herberta, Diuna, gdzie Muad’Dib przewidując pod wpływem przyprawy wszystkie możliwe scenariusze przyszłości, wiedział, wiedział w głębi serca, że nie może nic poradzić na ciążącą nad nim karmiczną predestynację.

– P-potrzebuję nieco czasu… – wyszeptał.

Maxson spojrzał na Mathię. Skinął niezauważalnie głową. Jego gest był życzliwy i pełny zrozumienia.

– Nikt nie będzie cię poganiał, rekrucie. Za swoje zasługi masz u nas miejsce. Zostań kilka dni. Poznaj Zakon. Jestem przekonany, że spotkasz tu wielu ciekawych ludzi. Vree dysponuje wieloma interesującymi informacjami. Mamy obszerne archiwa biblioteczne, dobrych medyków, inżynierów zbrojeniowych i techników. Mamy szkoleniowców, instruktorów, paladynów. Poza tym – Maxson uśmiechnął się unosząc w górę swoje cienkie, wysuszone wargi – jesteś teraz członkiem naszego Bractwa. A to oznacza kilka przywilejów. Wyposażymy cię w odpowiedni sprzęt. Zauważyłeś pewnie, że większość z nas porusza się w pancerzach wspomagających T-51b. To twoje standardowe wyposażenie. Mamy też mnóstwo broni. Naprawdę niezłe cacuszka. Jak byłem młodszy, ach pamiętam te wszystkie rajdy na pustyni i strzelanie do zwierzyny i… cóż, nieważne! Wezwę cię za kilka dni, kiedy będziesz gotowy. Tymczasem Mathia pokaże ci twój pokój. Mathia?

Dziewczyna skinęła głową. Podeszła do Blaina, robiąc łup-łup-łup i położyła mu na ramieniu urękawicznioną w zbroi dłoń.

– Chodź. Twoja kwatera będzie na drugim piętrze. Pokaże ci wszystko, a potem będziesz mógł odpocząć.

147

Dzień sto dwudziesty dziewiąty

Przydzielili mnie do kwatery z bratem Jerry ’m . Brat Jerry jako jedyny z kadetów, miał do tej pory komfort mieszkania samemu. Wynikało to z jednej prostej cechy brata Jerry’ego. Mianowicie, brat Jerry był niepohamowaną w swoim słowotoku gadułą. Beczał, meczał, kwękał, gdakał i mielił, mielił i raz jeszcze mielił ozorem. Przez sto jedenaście minut (liczyłem z Pipkiem w ręku) zdołał opowiedzieć mi znaczny fragment swojego résumé i gdyby nie moja stanowczość, determinacja i prędkie opuszczenie pokoju pod pretekstem wieczornego spaceru, byłbym pewnie słuchaj jego kwakania dalej.

Kiedy wróciłem, brat Jerry leżał rozpostarty na łóżku w pozie ukrzyżowanego Chrystusa. Nie zdjął habitu, nie przyodział piżamy. Zaległ i po prostu zasnął. Jego niewielki, młodzieńczy brzuch unosił się pod połami okrywającego go materiału. Miałem nadzieję, że teraz i ja będę w stanie położyć się i zasnąć. Byłem naprawdę zmęczony. Ostatni raz spałem w normalnych warunkach w Krypcie. Po tym wszystkim, co wydarzyło się w Blasku, po drodze i dziś na poziomie czwartym, marzyłem, by się po prostu odłączyć.

Niestety, brat Jerry kontynuował swoje wywody nawet po drugiej stronie; śpiąc i śniąc, obejmowany przy tym czule przez Morfeusza. Chrapał, warczał, sapał i od czasu do czasu szeptał coś do siebie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю