Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 36 страниц)
Przeszedł przez wąski korytarz sieni i po omacku w absolutnej ciemności wymacał drzwi prowadzące do pierwszego pomieszczenia pieczary hazardzistów.
– Zamknięte – rzucił kierując głowę w tył.
– Dobra – podjął Killian. – Mike, Kirk, Anabelle wchodzicie do środka. Kiedy znajdziecie się przy drzwiach, Mike uchyla, Jack sprawdza i jeśli nic nie zauważy, powoli przemieszczacie się naprzód.
Wszyscy kiwnęli głowami. Blaine obserwował działania towarzyszących mu ludzi z zapartym tchem. Ochłap również zachowywał pełne milczenia skupienie wyglądając na bardzo odpowiedzialnego psa, który wcale już nie myśli o szczekaniu.
– Otwarte. W środku ciemno. Nic nie widać.
– Możesz wejść do środka?
– Tak – potwierdził Jack i kiedy kucając przemieszczał się w stronę pierwszego z mosiężnych stołów hazardowych, Killian rozkazał dwójce gliniarzy zająć pozycje wewnątrz sieni po bokach od pierwszych drzwi frontowych.
Potem machnął dłonią, której ułożenie palców przypominało rewolwer. Mike, Kirk i Anabelle ruszyli za Jackiem.
– Bob, Steve do drugich drzwi. Margaret, Lenna, na ich miejsce.
Kiedy chłopcy i dziewczyny układali nową konfigurację, Mike, Kirk i Anabelle byli już skryci za trzema stołami znajdującymi się w głównym pomieszczeniu. Jack tymczasem zbliżał się po omacku do trzecich drzwi. Oczy znajdujących się w środku ludzi zdążyły już przywyknąć do ciemności, lecz wciąż nie rozpoznawały prawie żadnych szczegółów.
Pierwsza grupa uderzeniowa została rozproszona. Na zewnątrz pozostał już tylko Killian, Blaine, dwie strażniczki i Ochłap. Czatujący za dwoma południowymi budynkami Lars i jego ludzie obserwowali wszystko gotowi do natarcia w każdej chwili. Szóstka pilnujących okien gliniarzy z Remingtonami nie spuszczała oka z wyznaczonych im celów.
– Dobra – rzucił Killian do znajdujących się w sieni dwóch policjantów i dwóch policjantek. – Wchodzicie do środka, a zaraz po was my…
Wtedy się zaczęło. Pełną napięcia i wyczekiwania nudę rozwiał dojmujący huk eksplozji. Coś w pomieszczeniu pierwszym wybuchło – zdawało się przy przeciwległej ścianie.
Znajdujący się w sieni Bob, Steve, Margaret i Lenna poczuli wstrząs oraz usłyszeli głęboki odgłos eksplozji. Upadli na ziemię, a kilka wyściełających dach desek i fragmentów blaszanego gontu zatrzeszczało oznajmiając, iż lada moment może zwalić im się na głowy.
Killian, Blaine, Ochłap i dwie strażniczki upadli instynktownie na ziemię zasłaniając rękami głowy. Ochłap oczywiście nie miał rąk, ale nakrył oczy uszami, skulił się w kłębek zaś ogon podwinął tak mocno pod brzuch, że z miejsca zaczął przypominać małpę.
Lars ze swoją grupą przywarli do metalowych, karbowanych ścian. Szóstka ludzi mierzących z Remingtonów w okna siłą instynktu i przerażającego wrażenia wywołanego wybuchem przerwała wcześniejszy rozkaz i straciła swoje cele z oczu (chociaż i tak nie miało to najmniejszego znaczenia, ponieważ w pomieszczeniu pierwszym nie było nikogo poza czwórką gliniarzy).
A właściwie trójką, gdyż z perspektywy biednego Jacka, który nieopatrznie stąpnął na minę przeciwpiechotną, nic już nie miało znaczenia. Ostatnie, czego doświadczył młody trzydziestolatek pragnący niegdyś zobaczyć Hub, to mechaniczne kliknięcie, kiedy spłonka miny została uaktywniona i biały, jasny, oślepiający wybuch, któremu towarzyszył grzmot jak przy uderzeniu błyskawicy, rozerwał go na strzępy. Potem nie było już nic. Nie było kasyna, nie było Złomowa, nie było akcji o kryptonimie „Koniec tłuściocha”, nie było drzwi prowadzących do drugiego pomieszczenia i nie było Jacka, który rozleciał się na kawałki, a jego ręce, nogi, palce, stopy, dłonie, przyrodzenie, korpus, jelita, kawałek płuca, uszy, głowa, tarczyca i jedno oko powędrowały we wszystkie strony świata.
Mike, Kirk i Anabelle również nie wyszli cało z opresji. Co prawda siłę uderzenia nieco zminimalizowały trzy ciężkie, mosiężne stoły do kości i pokera, ale z perspektywy znajdujących się za nimi osób, było to jeszcze gorsze w skutkach.
Stół numer jeden niesiony falą podmuchu został natychmiast wyrwany ze stalowych nitów osadzających go nieruchomo w podłożu. Przekręcił się na bok i przewrócił przesuwając naprędce w stronę stołu numer dwa. Pomiędzy nimi znajdował się Mike.
Mike nie zdążył nawet krzyknąć. Został zgnieciony na miazgę. Jego oczy wytrysnęły z oczodołów, zaś mózg przemieszany z krwią i osoczem wyciekł przez nos, uszy i usta. Ponadto przemieszczający się po nim stół starł resztę jego ciała pozostawiając za sobą długą czerwoną smugę.
Kiedy stół numer jeden uderzył o stół numer dwa, skrywający się za dwójką Kirk został z ogromną siłą i prędkością trafiony w klatkę piersiową. Krzyknął bezwolnie, lecz dobywający się z jego krtani krzyk nigdy nie dotarł do świata zewnętrznego. Pod wpływem strzaskanych żeber, mostka, zgniecionego, eksplodującego serca i poprzebijanych przez ostre kawałki kości płuc, krzyk przemienił się w coś na kształt rachitycznego sapnięcia i Kirk miękko osunął się na podłogę.
Najwięcej szczęścia miała przycupnięta za stołem numer trzy Anabelle. Siła uderzenia została zabsorbowana przez dwa pierwsze, tak więc chroniący ją obiekt zadrgał tylko. Jednak jak to zazwyczaj bywa na bitwach z udziałem broni palnej, materiałów wybuchowych i przynajmniej jednej bandyckiej, walczącej na śmierć i życie strony, spokój, to ostatnie, czego można się w takich chwilach spodziewać.
Dlatego kiedy Killian, Blaine, Ochłap, Lars i cała reszta otrząsnęli się z tego, co przed chwilą miało miejsce, zrozumieli, że ta przekształcająca się niemrawo w poranek noc nie skończy się na jednym wybuchu i trzech trupach.
Jak gdyby dla potwierdzenia malującej się w umysłach wszystkich makabry, z pomieszczenia drugiego dobiegł ich dźwięk szorującego po posadzce metalu. Gizmo świetnie zdawał sobie sprawę, że Blaine przy pierwszej nadarzającej się okazji wystawi go do wiatru. Być może właśnie to miał zobrazować sen, nawiedzający Kelly’ego pierwszej nocy po przybyciu. Wedle gróźb wielkiego wieprza, kto spróbuje wydymać w dupę Gizma, sam nie pożyje zbyt długo by się tym faktem cieszyć. Bowiem w Złomowie w dupę rucha tylko Gizmo i kiedy odziany w czarną skórę bez jednego rękawa obdartus spoza miasta pojawił się w gabinecie człowieka Jabby, Gizmo od razu wiedział, że nalot Killiana na jego kasyno to świetny pretekst, by zakończyć waśniący ich spór raz na zawsze.
– OOOOOGNIAAAAAA!!! – krzyknął ktoś z drugiego pomieszczenia, do którego wywalone eksplozją wejście zagradzał teraz tytaniczny, przewrócony w formie barykady stół do hazardu.
Kawalkada pocisków z automatycznych MP9-tek, kilku koltów 6520 i nielicznej ilości Remingtonów oraz Winchesterów poszybowała orząc powietrze pomieszczenia pierwszego. Mogąca do tej pory mówić o szczęściu Anabelle ewidentnie wyczerpała swój zapas i najadłszy się śmiertelnej dawki ołowiu, upadła na twarz uderzając nią o podłogę. Towarzyszyło temu mięsiste placnięcie.
– Wycofać się, wycofać! – krzyczał Killian.
Leżący i czołgający się po ziemi ludzie warujący do tej pory pod kasynem, nie mieli większych problemów by przemieścić się – trzymając poziomu gruntu – w stronę Larsa i jego grupy. Najlepiej radził sobie oczywiście Ochłap, który przypominał teraz psiego komandosa wytresowanego w działaniach dywersyfikacyjnych.
Gorzej miała się sprawa z Bobem, Steve’m, Margaret i Lenną. Zbóje Gizma waliły nie licząc się z kosztami amunicji. Cienka w wewnętrznych pomieszczeniach kasyna blacha tworząca ściany nie była żadną osłoną przed rozpędzonymi pociskami i kiedy Killian zakomenderował rozkaz odwrotu, Bob i Steve już nie żyli, a Margaret sparaliżowana strachem kuliła się w kącie. Wszystko, czego potrzebowała to jeden krok, obrót i znalazłaby się poza frontowymi drzwiami. Jednak ten jeden krok był dla niej wszystkim, czego nie mogła zrobić. Wystrzelony na oślep dziesięcio milimetrowy nabój trafił ją prosto w krtań i dziewczyna bulgocząc z ust i dziury po pocisku jednocześnie, spoglądała w okalającą ją ciemność z przerażeniem w oczach, a potem upadła zatrzymując się na ścianie i trwając tak w pozycji pół leżącej.
Lenna na własne szczęście rzuciła się do wyjścia gdy tylko usłyszała, co się dzieje. Razem z resztą grupy doczołgała się do Larsa.
Jak do tej pory zginęło siedmiu gliniarzy z trzydziesto osobowej grupy Killiana. Dwudziestu trzech wciąż żyło, a mieli jeszcze ze sobą Ochłapa. Nikt jednak nie wiedział, ilu dokładnie ochroniarzy ma Gizmo i czy przypadkiem nie ściągnął kogoś naprędce z zewnątrz. Było to mało prawdopodobne, ponieważ patrolujący okolicę Złomowa strażnicy bez cienia wątpliwości zauważyliby każdą grupę zbliżających się do miasta i donieśli o niej szeryfowi.
– Jezu, Killian! Na Boga, co tam się dzieje?! – głos Larsa był mocno rozdygotany, co na swój sposób w obliczu tego umięśnionego faceta z wąsem było dość osobliwe i nieoczekiwane.
– Boże! – piszczała blada jak alabaster Lenna. – Oni ich zabili. Zabili wszystkich!
Ochłap zaskomlał łącząc się z Lenną w smutku.
Po chwili milczenia wywołanego szokiem, Killian otrząsnął się próbując zapanować nad sytuacją:
– Niech nikt się nie wychyla. Ściany zewnętrzne są grube i pociski ich nie przebiją. Musimy jakoś wyciągnąć ich na dwór…
– Chyba zwariowałeś?! – krzyknęła rozhisteryzowana Lenna, która paradoksalnie zachowała w swoim ataku więcej rozsądku, niż ktokolwiek inny. – Wyszedłbyś na ich miejscu na zewnątrz?
Killian milczał.
– Danny! – rzucił Lars odzyskując dawny rezon, zwracając się do dowódcy sześcioosobowej grupy mierzącej w okna. – Jak…
Lecz w tym samym momencie rozległ się odgłos wystrzału. Ludzie Gizma najwyraźniej przemieścili się do pomieszczenia numer jeden i chowając za stołami oraz karbowanymi ścianami zewnętrznymi, zdjęli niepostrzeżenie jednego z uzbrojonych w Remingtona gliniarzy.
Potem nastąpił kolejny etap chaosu.
Kolesie ze środka tłukli przez wąskie szpary w deskach okiennic ze wszystkiego, co mieli. Chłopaki (i dziewczyny) Killiana odpowiedzieli tym samym, tyle, że w przeciwieństwie do broniących kasyna bandziorów, mogli młócić w grube ściany do usranej śmierci, a i tak nic by z tego nie wyniknęło.
– Kurwa, kurwa! – darł się Lars, a jego brązowy, opadający na górną wargę wąs poruszał się jak fałdy zalegającej na mordzie morsa skóry. – Przerwać ogień! Co za amatorszczyzna, do jasnej cholery! Przerwać ogień!
Gliniarze strzelali jeszcze przez kilka sekund. Potem odgłos odpalanych pocisków stopniowo zaczął zanikać. Ochroniarze człowieka Jabby również się uciszyli. Blaine zastanawiał się, czy ktokolwiek śpi tej nocy w Złomowie i co muszą sobie myśleć ledwo wiążący koniec z końcem mieszkańcy.
– Nikt się nie wychyla, do kurwy nędzy! – rozkazał Lars po czym spojrzał na burmistrza. – Killian, musimy coś zrobić!
– W-wiem – jąkał się Killian. – Tylko…
– Ja mam pomysł – rozległ się wysoki głos należący do młodego chłopaczka z koltem 6520. Dzieciak miał blond włosy, czarne oczy (dziwne) i nazywał się Paul Ellis. – Moglibyśmy wsadzić psu do pyska odbezpieczony granat, wpuścić go do środka, a kiedy tamci zrobią z niego sito, szczęki się rozluźnią, a granat wypadnie na podłogę i wszyscy wylecą w powietrze.
Przez moment zdawało się, że nawet na absurdalny i przewrotny świat zewnętrzny spadła zasłona konsternacji i ciszy.
Blaine odruchowo sięgnął po kaburę broni i błyskawicznie przystawił spluwę do zakutego łba Paula. Jasne, miał w swoim plecaku granat, ale uważał, że…
– Chyba cię pojebało! Może zamiast mojego psa wetkniemy granat tobie i to prosto w dupę?! Jak wejdziesz do środka i rozluźnisz się nieco ołowiem, to puszczą ci zwieracze i srając pod siebie zostawisz wszystkim wybuchową niespodziankę!
Lars w tej samej chwili rzucił się w stronę Paula i złapał chłopaka odciągając go sprzed broni. Robiąc to kręcił głową dając Blainowi wyraźne znaki, że to nie czas i miejsce na wewnętrzne akcje sabotażowe.
– Uspokójcie się wszyscy! – huknął Killian i tym dobitnym okrzykiem na jego twarzy raz jeszcze zagościł stary, dobry szeryf, który świetnie radził sobie z każdą sytuacją.
Jednak nikt już nie był spokojny. Blaine zareagował tak, jak zareagował, ponieważ nerwy miał zszargane do granic wytrzymałości. Wszyscy czuli się podobnie rozglądając dookoła z niepokojem w oczach. Paul miał nawet mokrą plamę na kroczu. Jedynie Ochłap, którego przecież dotyczyła cała ostatnia sprawa, wyglądał na niewzruszonego. Niczym szczenię chowane w świątyni przez greckich akolitów stoicyzmu.
– KIIIILIIIIIAAAANNNN!!!
Dobiegający z wnętrza kasyna głos był niski i tubalny.
– KIIIIILIIIIAAAAAANNNN!!! TY TCHÓRZLIWY KUNDLU! JESTEŚ TAM?
– CZEGO CHCESZ, IZO?!
– TWOJEJ DUPY!!!
We wnętrzu pierwszego pomieszczenia kasyna nastąpił kolejny wybuch. Lecz tym razem nie towarzyszył mu huk, błysk i śmiertelny ogień. Gromkie prostackie śmiechy typowe dla prymitywnych troglodytów odbijały się pogłosem od karbowanej blachy.
– TWOJEJ TEŻ, LARS! – ponownie krzyknął Izo, kiedy wesołkowata atmosfera nieco przycichła. – NIKT Z WAS NIE WYJDZIE Z TEGO ŻYWY!!!
– IDZIEMY PO CIEBIE, IZO! – odhuknął Lars najgłośniej jak tylko potrafił, po czym dając znak ręką pięć osób mierzących w okna z remingtonów rozpoczęło ostrzał.
Przez ładnych kilkadziesiąt sekund, zdających się trwać niczym minuty dłużące się na pełnej stresu i możliwości nieopatrznego wywołania do odpowiedzi lekcji, prowadzono ciągłą wymianę ognia. Ochroniarze Gizma walili w budynki na południu od kasyna, a chłopaki i dziewczyny Killiana w kasyno. Ktoś z zewnątrz wpadł na pomysł, by obrzucić budynek płonącymi czerwonym światłem flarami. Ogień rozświetlił mrok chylącej się ku kresowi nocy, a dym buchał pod niebo wielkimi smugami.
Jednak sytuacja nie uległa najmniejszej zmianie. Nikt nie zginął (przynajmniej w tym starciu), nikt nie ucierpiał i nikt również nie zyskał jakiekolwiek taktycznej przewagi.
Ze spowijającej obie wyczekujące strony ciszy, raz jeszcze wyłonił się głos czarnego ochroniarza człowieka Jabby.
– BLAINE! GIZMO ZAJEBIE CIEBIE I TEGO TWOJEGO KUNDLA! SKOŃCZYSZ TAK JAK JEGO POPRZEDNI WŁAŚCICIEL. WIESZ, ŻE GIZMO UCIĄŁ MU JAJA I WPAKOWAŁ DO RYJA? KOLEŚ WPIERDALAŁ SWOJE PRZYRODZENIE JAK ŚWINIA TRUFLE!!! TAK MU SMAKOWAŁY! PRZYGOTUJ SIĘ NA UCZTĘ!
– PIERDOL SIĘ, IZO! DORWĘ CIĘ I OSOBIŚCIE DOPILNUJĘ, ŻEBY SZCZURY SRAŁY W TWOJE OCZODOŁY!
– CHA-CHA-CHA – Izo śmiał się długo, zaś jego spiżowy śmiech przybierał coraz bardziej sarkastyczny charakter. – SPRÓBUJ! WEJDŹ DO ŚRODKA, TO ZOBACZYSZ KOGO TU MAMY! NIE JESTEŚMY SAMI, WIESZ…
Blaine spojrzał pytająco na Killiana i na Larsa. Jednak żaden z nich nie wiedział, o co chodziło Izo. Na dokładkę Ochłap pochylił głowę w lewą stronę sprawiając wrażenie, jakby i on łączył się w konfuzji, jaka zapanowała pomiędzy okupującymi kasyno gliniarzami.
– A MOŻE WCALE NIE ZALEŻY CI NA UKOCHANEJ, CO BLAINE? NIE DZIWIĘ CI SIĘ. TO ZWYKŁA KURWA. WSZYSCY JĄ WALILI. KILLIAN, LARS, TE WASZE PACHOŁKI Z POSTERUNKU, NAWET JA! A KIEDY PRZYSZŁA DO GIZMA DONIEŚĆ NAM O WASZYCH NIECNYCH PLANACH, GIZMO W NAGRODĘ STŁUKŁ JĄ POGANIACZEM DO BYDŁA I KAZAŁ PRZEZ CAŁY DZIEŃ I NOC OBCIĄGAĆ DRUTA!!!
Blaine oniemiał, tak jak oniemieli praktycznie wszyscy strażnicy. Lenore zniknęła, kiedy drzemał tej nocy czekając na nalot. Dziwnym trafem miało to miejsce po uzgodnieniu wszystkiego z Killianem i Larsem. Ponadto, to ona próbowała pomóc Philowi pozbyć się Ochłapa. Ochłap należał do wędrowca ze wschodu, który chciał namieszać Gizmo w interesach.
Blaine poczuł jak oblewa go fala lodowatego przerażenia. Jego paranoiczne tendencje ujawniające się w najmniej spodziewanych momentach…
Dały w końcu o sobie znać, co? Jak myślisz, ile panienek od tak po prostu przychodzi do łóżka obcego faceta, którego imienia nawet nie znają? Bez urazy, Blaine, ale szczerze mówiąc nie wyglądasz już jak grzeczne i niegroźne chłopięcie z Krypty. Przez ten miesiąc zmieniła ci się twarz, zmieniły ci się ruchy, zmienił ci się wygląd i co najgorsze, zmieniło ci się spojrzenie. Kiedy ostatni raz patrzyłeś na siebie w lustrze? Spróbuj, przy najbliższej nadarzającej się okazji. Przyjrzyj się swoim oczom i zadaj sobie pytanie, czy miesiąc temu zaufałbyś komuś takiemu i poszedł z nim do ciemnego pomieszczenia, gdzie nikt…
– Wystawiła nas – szepnął Kelly.
Killian spojrzał na Blaina nie do końca rozumiejąc kto i w jaki właściwie sposób.
– Noc po zamachu na ciebie. Dałeś mi pluskwę i dyktafon. Miałem je w swoim plecaku. Przyszła do mnie dziewczyna, którą poznałem wcześniej. Lenore. Mówiła, że jest strażniczką. Spędziliśmy razem trochę czasu, a rankiem zniknęła. Nie widziałem jej od tamtej pory. Musiała nas wystawić Gizmowi.
– Lenore? – Lars zmarszczył brwi i pokręcił głową. – Nigdy nie słyszałem o żadnej Lenore. Killian?
Przecież kręciła się w barakach podczas odprawy, prawda? Przecież ktoś musiał na nią zwrócić uwagę. Chociaż całe to zamieszanie, podekscytowanie…
Killian nie odpowiadał. Wpatrywał się pustym wzrokiem w Blaina.
Potem rzucił się łapiąc go za kołnierz czarnej skórzanej kurtki w stylu Mela Kaminsky’ego.
– Ty głupi chuju! Siedmiu dobrych ludzi zginęło przez ciebie bo nie potrafiłeś trzymać fiuta na wodzy!?
Ludzie wokół odsunęli się. Wszyscy obserwowali rozgrywającą się przed nimi scenę z nieskrywanym wyczekiwaniem. Jedynie Ochłap zaczął szczekać, srożyć się i niemalże nie skoczył na Killiana, gdyby w ostatniej chwili nie złapał go – chcący wcześniej zrobić z psa chodzącą bombę – Paul.
– Killian, na Boga! Puść go – Lars próbował odciągnąć szeryfa na bok. – Puść go! To nie jego wina!
Kiedy Killian przestał potrząsać Blaina, zapanowała pełna przejęcia cisza. Ochłap wciąż warczał, a biała pręga sierści wzdłuż kręgosłupa stała mu jak po trafieniu piorunem.
Szeryf oddychał ciężko przy tym sapiąc. Blaine również z trudem łykał powietrze. Był czerwony na twarzy. Widać było, że wszystkim zaczynają z wolna puszczać nerwy. Sytuację dodatkowo podkręcił krzykliwy głos Izo.
– KILLIAN, BLAINE! NIE URATUJECIE KOLEŻANKI? KTO WIE, CO JĄ TU CZEKA JAK ZOSTANIE Z NAMI TROCHĘ DŁUŻEJ. ROBI SIĘ NUDNO I CHŁOPAKI ZACZYNAJĄ SIĘ NIEZDROWO NAPINAĆ…
Kolejna fala gromkiego, zwierzęcego śmiechu.
– Killian, weź się w garść do jasnej cholery! – syknął Lars potrząsając ramieniem szeryfa. – On próbuje nas skłócić. Musimy coś zrobić!
Paul chciał raz jeszcze wysnuć propozycję swojego genialnego planu. Przyjrzał się jednak wciąż napiętemu psu i szybko zrezygnował.
– BLAINE! – zebranych dobiegł piskliwy i desperacki krzyk należący do Lenore. – BLAINE!!! ONI MNIE ZABIJĄ!!!
Lars spojrzał na Blaina i pokręcił głową.
– To pułapka.
– Pewnie, że pułapka – uaktywnił się nagle Killian. – Chcą nas sprowokować do ataku, a kiedy ruszymy, wysadzą nas w powietrze…
Wysadzą w powietrze, Blaine. Kojarzy ci się to z czymś? Pomyśl, co masz jeszcze w tym swoim piękny, nieprzemakalnym tobołeczku? Co takiego znalazłeś w pieczarze kretoszczurów na samym dnie zawalonej gruzem Krypty 15? MP9-tka, jasne. Kilka stimpacków, trochę amunicji, granat, a właściwie dwa granaty, ale jeden zjadło biedne zwierzątko i urwało mu łeb. Granat mógłby się przydać, ale blacha jest za gruba. Może rozwaliłoby wewnętrzne ściany, ale na pewno nie wywalicie wyłomu w jednej z tych masywnych, karbowanych ścian zewnętrznych. No, ale Blaine, sięgnij rączką do środka i zobacz, co tam jeszcze kryje się na samym dnie…
– Słuchajcie – oświadczył Blaine pod wpływem nagłego oświecenia. – Mam pomysł. Mam genialny, kurwa, pomysł!
46
– Ostrożnie – szepnął Lars. – Jesteś pewien, że się na tym znasz?
– Spokojna głowa – odparł Blaine. – Do wszystkiego, co robię, podchodzę metodycznie…
Blaine wiedział wiele o materiałach wybuchowych, nastawianiu czasomierzy i podstawowych sposobach zachowywania bezpieczeństwa przy odpalaniu wszystkiego, co eksplodując mogłoby nieopatrznie uszkodzić sapera.
Czyli w tym wypadku jego.
Oczywiście wiedza Blaina była czysto teoretyczna. Spędzał sporo czasu w bibliotekach Krypty i chłonął wszystko jak wygłodniały wieloryb przemierzający ocean i wciągający porażające ilości planktonu. Jednak wciąż, jego profesjonalizm był stricte akademicki.
– Dobra, teraz jeszcze zegar. Ile?
– Killian – szepnął Lars odwracając się w stronę czającego się w budynku na tyłach kasyna szeryfa. – Ile czasu potrzebujemy?
Dobry człowiek spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta dwadzieścia jeden rano. Widnokrąg nad wschodnim krańcem Ziemi przyozdabiała już niewyraźna, niepewna łuna nadchodzącego dnia. Wciąż jednak było ciemno i jeżeli mieli jakąkolwiek szansę by zaskoczyć Gizma i jego chłopaków, to teraz, albo nigdy.
– Stuart rozpocznie ostrzał za półtorej minuty – oświadczył Killian analizując zsynchronizowane wskazówki na zegarku swoim i zegarku nadzorującego natarciem od strony południowej Stuarta. – Nastaw na sto dwadzieścia sekund.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Dobra, Blaine?
– Moment, jeszcze tylko delikatna kalibracja, sprawdzę czy nie ma wycieków, symetryczność mechanizmu odliczającego wydaje się być w porządku – Blaine starał się sprawiać wrażenie profesjonalisty. Jednak w gruncie rzeczy nie miał bladego pojęcia, co robi. Modlił się tylko, by sprawa z odpaleniem dynamitu była tak samo prosta, jak wyciągnięcie zawleczki z granatu. Jeżeli coś ustawił źle, cokolwiek, popełniając tym samym błąd, ich plan zakończy się fiaskiem. – Dobra! Ustawione. Spadamy!
Blaine i Lars wycofali się dołączając do Killiana, Ochłapa i czterech gliniarzy stanowiących sabotażową grupę dywersyfikacyjną zmodyfikowanej naprędce operacji pod kryptonimem „Koniec tłuściocha”.
– Trzydzieści sekund – oznajmił szeryf z powagą nie odrywając wzroku od wskazówek sekundnika.
– Jak tylko wywali dziurę, Blaine wrzuca do środka granat, a potem wchodzimy strzelając do wszystkiego, co się rusza!
Dobry plan, pomyślał Blaine w pełni zgadzając się ze słowami umięśnionego gliniarza z wąsem. Prosty i ryzykowany, ale zdaje się powzięliśmy wszelkie środki ostrożności.
– Dziesięć sekund, dziewięć, osiem, siedem…
Za chwilę Stuart miał rozpocząć odwracający uwagę ostrzał.
– Cztery, trzy, dwa, jeden…
Przez moment nic się nie działo.
– No i? – rzucił skonfundowany Lars. – Dlaczego nie strzelają?
– Nie mam pojęcia – Killian pokręcił głową. – Może nie…
Bang-bang-bang-BANG-BANG-BANG-BANGBANGBANGBAABANABBFGAN!!!!!!
Stuart stanął na wysokości zadania. Co prawda spóźnił się o pięć sekund, ale jego ludzie jak na komendę dowodzącego plutonem egzekucyjnym zaczęli walić w kasyno ze wszystkiego, co tylko mieli pod ręką. Chłopaki Gizma odpowiedzieli tym samym i raz jeszcze Złomowo zostało wyrwane ze swojego bezpiecznego i pozornego letargu.
– Piętnaście sekund.
– Uważajcie, uważajcie – leżący na ziemi Lars unosił delikatnie dłoń w uspokajającym geście. – Jak wybuchnie, czekajcie wszyscy na mój znak.
– Dziesięć sekund – kontynuował Killian.
To już teraz, pomyślał Blaine i spojrzał na Larsa. Wszyscy czekający na północy strażnicy leżeli skuleni za ścianą niewielkiego budynku sąsiadującego z kasynem. Blaine położył dłoń między uszami Ochłapa. Pies ani drgnął.
– Pięć, cztery…
O, kurwa, Blaine! Zaraz wybuchnie!!!
– Trzy…
Dynamit zaświecił. To znaczy, nie do końca zaświecił. Miejsce, w którym zapalnik czasowy został wbity w powiązaną taśmą klejącą wiązkę prochu i nitrogliceryny, rozbłysnęło bladym płomieniem i po chwili w akompaniamencie syku, drobnych iskierek i smużki dymu zgasło zupełnie.
Nic się nie stało.
– Kurwa! – syknął Blaine.
– Do cholery – rzucił Killian. – Dlaczego nie wybuchło?
– Nie wiem. Może pomyliłem się…
Jednak Blaine Kelly nie był w stanie dokończyć ułożonego w myśli zdania. Błysk, huk, szczęk rozrywanej blachy, grudy wylatującej w powietrze ubitej ziemi, kamieni i kilka innych dźwięków i fragmentów, na czele ze wstrząsem, przerwały jego słowa.
Na moment po eksplozji zapanowała absolutna cisza. Chłopaki z południa wstrzymali ogień. Kolesie Gizma najpewniej w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje i przezornie uznali, że lepiej będzie jak i oni przestaną pociągać za cyngle.
Ochłap zaskomlał.
– Teraz! – zakomenderował Lars. – Rzucaj!
Blaine wychylił się, odbezpieczył granat i cisnął prosto w spowitą szarym dymem dziurę, która była niegdyś północną ścianą kasyna i oknem, przez które szpiegujący człowieka Jabbę człowiek z trzynastką na plecach zapuszczał żurawia.
KAAAABOOOOOOMMMMM!!!
Granat wturlał się do środka i wybuchł. Killian, Lars, Blaine, czterech gliniarzy i Ochłap ruszyli do natarcia. W tej samej chwili rozległy się dochodzące z południa odgłosy strzelaniny.
– Stephen! Flara!
Na słowa Larsa, Stephen – starzejący się, acz zaprawiony w bojach, doświadczony facet o srogiej twarzy i dającym tylko jedną szansę spojrzeniu – sięgnął po zawieszony u pasa pomarańczowy przedmiot, odkręcił nakrętkę i rzucił do pomieszczenia.
Gabinet Gizma wyglądał jak rozbebeszone wnętrze Krypty 15. Rozerwana, poharatana blacha zewnętrzna tworzyła potężną dziurę mogącą pomieścić osiem osób stojących obok siebie w rzędzie. Podłoga zniknęła, a na jej miejscu powstała przypominająca krater wyrwa. Kafelki rozleciały się na wszystkie strony, zaś stojąca w kącie lampa, fotel i półka znalazły się po przeciwnej stronie pokoju. Biurko człowieka Jabby wyglądało jakby w jeden z boków przywalił pocisk artyleryjski. Spękane drewno, oderwane fragmenty blatu, drzazgi, wióry i gdzieniegdzie nawet trociny. Wszystko osmalone, dymiące i bezpowrotnie zniszczone.
Na szczęście dobrych ludzi Złomowa, Gizmo nie wyglądał lepiej niźli jego gabinet. Tłusty, oszpecony swoją naturą i świńskim wyglądem gangster leżał pomiędzy framugą głównych drzwi, a tworzącymi tuż obok kąt karbowanymi ścianami. Mniej więcej na trzy czwarte długości pomieszczenia ciągnęła się czerwono-czarna plama z jasnymi, szarymi i różowymi jelitami, strzępkami ubrania i maźnięciami zalegającego niegdyś we wnętrzu Gizma kału.
Tłusty skurwiel nie miał jednej nogi. Eksplozja urwała mu ją na wysokości połowy uda. Opieczony kikut z kością sterczał niczym maszt, dobywając z siebie smużkę ciemnoszarego dymu i roztaczając w pomieszczeniu zapach pieczonego mięsa. Druga noga Gizma była połamana przynajmniej w dziesięciu miejscach i przypominała narysowaną po pijaku linię zygzakowatą. Na wysokości krocza i podbrzusza kłębiła się góra flaków ociekająca oleistą, niemalże wiśniową krwią.
Rzucony przez siłę wybuchu Gizmo siedział oparty o prosty kąt ściany. Spod prawej pachy wystawały fragmenty dębowego krzesła. Ręce wisiały wzdłuż okrągłej klatki piersiowej pokrytej fałdami ciągnącego ku dołowi tłuszczu. Jedna, drżąc niczym u odstawiającego wódę deliryka, próbowała unieść antycznego Mausera. Jednak ciało Gizma nie było już w stanie wypełniać rozkazów jego woli. Zawężone, pałające nieskończoną nienawiścią, wygenerowaną przez wszystkie lata życia tego podłego, podłego człowieka, oczy tkwiły zawieszone na Blainie i zdawały się mówić, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym on i cała reszta patrzących teraz na Gizma ludzi umrze. I będzie to dzień, w którym on, Gizmo, przywita ich po drugiej stronie jako pierwszy.
Trzymając w dłoni gotowego do strzału Mausera.
– Cssss... – przemielona góra sadła i mięcha próbowała coś powiedzieć, ale zamiast słów z jego ust popłynął potok krwi, jedzenia i żółci. Potem Gizmo sapnął, stęknął, jego walające się tuż przed nim jelita zabulgotały i drżąca ręka z pistoletem opadła z łoskotem na podłogę. Ochłap podreptał w stronę trupa drugiego niegdyś najpotężniejszego człowieka w Złomowie i niemalże zanurzając nos w resztkach zaczął obwąchiwać je z lubieżną fascynacją w oczach.
Niespodziewany głos przerwał przerażającą konsternację. W tym samym momencie ucichły dobiegające z pierwszego pomieszczenia krzyki i wystrzały.
– OPAD!
Krzyknął ktoś w pomieszczeniu numer dwa.
– RADIOAKTYWNY[1]!
Odkrzyknął stojący między Blainem, a Killianem Stephen.
– WCHODZIMY!!!
Stuart, Lenna, Danny i kilku innych gliniarzy wdarło się do byłego gabinetu Gizma przez południowe drzwi. Gdy tylko ujrzeli, co zostało z wielkiego wieprza, zatrzymali się i przyglądali mu przez dłuższą chwilę w milczeniu.
– BLAAAAAAINEEEEE!!!
Głos Lenore dobiegał zza zamkniętych drzwi prowadzących do jednej z prywatnych kwater właściciela kasyna.
Lars machnął ręką wskazując na dwóch młodych chłopaków. Stanęli po obu stronach framugi. Pierwszy nacisnął na klamkę i popchnął skrzydło, a drugi trzymając przed sobą MP9-tkę rzucił się do środka.
Blaine, Killian, Lars i Ochłap wbiegli za nim.
Lenore była cała i zdrowa. Jednak stan ten mógł ulec błyskawicznej zmianie, a to za sprawą Iza i jego przedramienia trzymającego dziewczynę kurczowo za szyję. Czarny, odziany w metalowy pancerz protegowany Gizma wciskał lufę pistoletu w niewielki obszar znajdujący się nad lewym uchem Lenore.
– Puść ją! – Lars podjął próbę negocjacji. – Jeżeli ją puścisz, zamkniemy cię w karcerze, a potem wyślemy na pustynię.
– Nie rozśmieszaj mnie, wąsaty fiucie! – wypalił zdający sobie sprawę z beznadziei własnej sytuacji Izo i błyskawicznie pociągając za cyngiel posłał część zawartości głowy Lenore na wiszący po prawej stronie obraz. Uśmiechnięte oblicze przedstawiające portret jakiegoś pulchnego dzieciaczka o wrednym spojrzeniu pokraśniało żywą czerwienią.
Świst lecącego w stronę Iza ołowiu wypalonego jednocześnie ze wszystkich skierowanych na niego spluw wypełnił niewielkie pomieszczenie stymulującą wonią kordytu.
Złomowo zostało uratowane. Wschodzące nad pustynią słońce rozjaśniło zalegającą do tej chwili ciemność, zaś wiszące od kilku dni nad miastem chmury, rozwiały się pod siłą napierających na nie oceanicznych wiatrów.
47
Dzień trzydziesty piąty
Razem z Ochłapem opuszczamy Złomowo. Po tym wszystkim, co ostatnimi czasy spadło na tę przedziwną mieścinę i na mnie, musiałem przez kilka dni odpocząć. Niestety Lenore z wiadomych względów nie mogła mi towarzyszyć, a knajpa należąca niegdyś do Nela – również z wiadomych względów – pozostawała chwilowo nieczynna. Wylegiwałem się tym samym w moim pokoju numer jeden w Noclegowni. Za wszystkie moje zasługi Marcelles obdarzyła mnie dożywotnim lokum. Być może, kiedy to wszystko się skończy, wrócę tu na małe wakacje i zobaczę jak idzie Killianowi. Dla niego, dla Larsa i dla wszystkich dobrych ludzi Złomowa wszystko miało się teraz zacząć na nowo. Killian sprezentował mi niezłego Remingtona z zapasem amunicji i pokaźny mieszek wypełniony kapslami. Kasyno Gizma miało zostać uprzątnięte i przerobione na wielkie targowisko. Podobno planowano utworzyć największe targi bydła w nowej Kalifornii. Wszyscy byli szczęśliwi i zdawało się, że wszelkie zło, nękające otoczone stertami złomu miasto, zostało wyplenione wraz z człowiekiem Jabbą i jego najemnikami.