Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 8 (всего у книги 36 страниц)
Blaine nie mógł wyzbyć się wrażenia, że Ian wygląda jak ciota. Mimo to, tak jak z dredami, uwagę tę zachował dla siebie. Nie zachował natomiast stu kapsli, które Iana zainkasował od niego pieczętując dżentelmeński kontrakt na wspólne wyprawy, dzielenie się łupami i kobietami.
– Jasne, że mam plan, Ian – odparł Blaine uśmiechając się sam w sobie podstępnie. – Mam taki plan, jakiego nie wymyśliłby nikt inny!
– Bo wiesz – ciągnął Ian nieco niepewnie, asekuracyjnie, co zupełnie nie pasowało do fizjonomii jego twarzy – niespecjalnie uśmiecha mi się włażenie wprost do obozu Chanów. To są naprawdę groźni ludzie. Cholernie groźni…
Na to właśnie liczył Blaine. Zalegające na dyskach bibliotecznych komputerów podręczniki psychologiczne i te traktujące o krasomówstwie jednoznacznie stwierdzały, że groźni ludzie są groźni z reguły ze względu na swoje rozbuchane żądze. Zaś największą i najbardziej deprawującą żądzą była oczywiście chciwość. Chciwość, a zaraz za nią strach przed tymi, którzy byli groźni nawet dla groźnych ludzi pustyni.
– Spokojnie. Złożę im taką ofertę, że nie odmówią. Zobaczysz, kwadrans i zabieramy stamtąd Tandi. Aradesh będzie zachwycony. Wypłaci nam kupę forsy.
Ian przyjął wątpliwy wywód Blaina skinieniem głowy. Obaj ruszyli na południe w stronę obozu Chanów. Blaine nie musiał już wyładowywać się na kamieniach. Miał świetnie przygotowany fortel i jeśli wszystko pójdzie tak, jak sobie zaplanował, Tandi na pewno mu nie odmówi. To prawda, zgodził się z podszeptującym do niego głosem własnej podświadomości: gdzieś w głębi siebie chciał, żeby wszystko potoczyło się właśnie tak. Chuj mógł strzelić Seth’a, Aradesh’a i całe te zafajdane Piaski. Ale Tandi. Ach, Tandi była warta małej gimnastyki. Ośmieszy dowódcę straży hańbiąc jego pozycję i obnażając niekompetencję. Zyska przychylność sołtysa, zarobi przy tym sporo forsy, a jego córka… No i oczywiście Blaine był znacznie inteligentniejszy niż cała ta okoliczna hołota i z wolna wyzbywał się wszelkich skrupułów moralnych. Co właściwie mogło mu zrobić kilkoro najeźdźców?
Poza tym miał asa w rękawie. Spojrzał na kroczącego obok Iana. Potem zaczął pogwizdywać z zadowolenia.
15
Dzień osiemnasty
(przed wyprawą do obozu Chanów)
Po trzech dniach upiornej wędrówki pod lampą lśniącego żywym ogniem firmamentu pustynnej Kalifornii pragnąłem tylko uzupełnić zapasy, wypytać Iana o lokalizację Złomowa i Hub, a potem, jeśli się uda, nająć go do pomocy i ruszyć w nadziei, iż południe przyniesie mi więcej szczęścia i perspektyw niż cholerny wschód.
Jednak gdy tylko cały zmordowany i umorusany począłem zbliżać się do Cienistych Piasków, jak oszalały wyskoczył na mnie „komandor” Seth i rycząc na całe gardło błagał o pomoc tymi oto słowami:
„Dzięki Dharmie, że tu jesteś, przybyszu. Moja dziewczyna… eee… Tandi, córka Aradesh’a, została porwana. Wydaje nam się, że przetrzymują ją najeźdźcy”.
Muszę przyznać, iż z początku nie wiedziałem, co począć. Zatrzymałem się spoglądając na Set h’a. Przypuszczałem, że mój nowy styl nawiązujący wyglądem do terroryzujących Perth i okolice motocyklowych gangów z Zachodniej Australii, wywarł na tym wieśniaku tak dojmujące wrażenie, że najzwyczajniej w świecie mnie nie rozpoznał.
Ale nie. Seth bardzo dobrze wiedział, kim jestem. Uznał najwyraźniej, że skoro raz pomogłem ocalić tę zasyfioną piachem dziurę, to bez mrugnięcia okiem będę na każde skinienie lokalnych chłopków, a już na pewno nie zdołam odmówić prośbie wielkiego KOMANDORA SETH’a by ratować jego krnąbrną, kokieteryjną panienkę.
Mimo to pogadaliśmy przez chwilę. Wypytałem prostaka o najeźdźców, ale właściwie poza ich miejscem obozowania (południowy wschód od Cienistych Piasków) nie powiedział mi niczego, czego wcześniej nie dowiedziałbym się od Iana.
Dlatego, gdy tylko zbyłem go machnięciem ręki, udałem się do starego wygi strzegącego niegdyś karawan na najpopularniejszych i jednocześnie najbardziej niebezpiecznych szlakach handlowych post-apokaliptycznego świata.
Ian z wielką chęcią podzielił się ze mną całą swoją wiedzą. Miał solidne podstawy by sądzić, że to Chanowie, a nie Żmije czy Szakale uprowadzili Tandi. Aradesh kręcił się po całej wiosce pokazując na prawo i lewo znalezioną na miejscu tragedii włócznię. Ian mówił, że była to broń charakterystyczna dla klanu rządzonego przez krwiożerczego, bestialskiego i słynącego z lekkiego palca i dużego fiuta Garla. Opowiedział mi, o nim co nieco. Kiedy zaś miałem udać się na spotkanie z królem kloszardów, chrząknął jak gdybym o czymś zapomniał. Faktycznie! Uderzyłem się wtedy ostentacyjnie w czoło fragmentem dłoni z mięśniem kłębu kciuka i udając nagłą eurekę, zaproponowałem Ianowi współudział w wyprawie.
Ian również udał przede mną, że nie ma pewności, że nie wie, że jest niezdecydowany. W końcu tu jest mu całkiem dobrze. Zdążył już wrosnąć w lokalną społeczność jak brukiew w grządkę, a w ogóle to ma na oku taką miłą, dojrzałą panią i chyba chciałby się ustatkować…
Pieprzył tak przez ładnych kilka minut. Jednak ja od pierwszego momentu bardzo dobrze wiedziałem, że ten stary awanturnik i najprawdopodobniej lepszy rabuś żądny łupów, usycha w tej równie suchej i żałosnej osadzie. Dlatego tworząc dobry grunt pod interesy, udałem, iż bawią mnie nasze negocjacje, a kiedy obaj uzgodniliśmy: wspólny podział łupów i sto kapsli zaliczki dla Iana, ruszyliśmy – każdy zadowolony na swój sposób – w stronę największego domu w osadzie. Domu, nad którym tym razem unosiła się aura rozpaczy, nieustanny lament licznych żon Aradesh’a i jakiś ogólny, bardzo posępny nastrój. Przyznam, iż znacznie bardziej odpowiadał mi zapach opiekanych na rożnie psów.
Aradesh przyjął nas niemalże z postawą równie błagalną i żałosną, co lokalny komandor straży. Gdy tylko ujrzał jak przechodzę przez prowadzące do wielkiej sali drzwi, z tym samym rozbieganym wzrokiem i wystającym daleko poza granice przyzwoitego kształtu rozlazłym nosem, rzucił:
„ Dzięki Opatrzności, że tu jesteś! Rozpaczliwie potrzebuję pomocy. Moja córka, Tandi, została uprowadzona. Nie wiem, co czynić!”.
Słowa sołtysa Cienistych Piasków uświadomiły mi kilka rzeczy:
– Po pierwsze, widmo jakiejś nowej republiki z moich koszmarów, było absolutną abstrakcją i żadna siła na świecie, nie była w stanie odmienić losu tego miejsca i tego człowieka. Aradesh do końca życia pozostanie tylko prostym, prowincjonalnym sołtysem, który nigdy nie będzie wiedział, co czynić.
– Po drugie, jeżeli król kloszardów uważał, iż jakakolwiek opatrzność miała wpływ na to, co wydarzyło się w Krypcie 15 i celowo przedłużyła moją mało przyjemną i pożądaną tułaczkę za hydroprocesorem po zewnętrznym świecie, to, cóż, był szalony jeszc ze bardziej, niż przypuszczałem i świerzbiło mnie, by wypróbować na nim MP9-tkę.
– Po trzecie, Ian wspominał, iż Garl to straszliwy zbój, lubieżne zwierzę, kanibal i psychopata. Niejednokrotnie przychodziło mu zjadać pojmanych ludzi ze smakiem. Niejednokrotnie przychodziło mu przemieniać życie okolicznych wieśniaków w niewolniczą gehennę i niejednokrotnie przychodziło mu gwałcić na spółkę ze swoimi chłopakami wszystko, co tylko miało między nogami to, do czego pasował jego Garlowy świderek. Wiek nie grał roli. Zatem, o ile Tandi jeszcze w ogóle żyła, zdążyła się już zapewne świetnie przekonać, iż na świecie istnieją fiuty inne niż mikroskopijny ptaszek Seth’a.
– Po czwarte, Aradesh był roztrzęsiony. Jego liczne baby ryczały w kuchni siekając dla uspokojenia głąby zmutowanej kapusty. Zaś Seth, przyszły zięć króla kloszardów, dowódca straży i rzekomo „wielki wojownik” nie kiwnął ze starym safandułą palcem, by zrobić cokolwiek w celu wybawienia dziewczyny z opresji.
Oczywiście zapytałem, czy próbowali ją uratować i oczywiście Aradesh odparł dyplomatycznie, że jego ludzie nie są w czymś takim wprawieni. Ponoć wyruszyły już trzy patrole, lecz żaden nie wrócił. Przez myśl przemknęło mi jaka autentyczna radość musi w tej chwili panować w obozie Garla. Nie wspominając już o słodkim zapachu pieczonego mięsa.
Potem Aradesh poprosił mnie nieśmiało o pomoc. Zgodziłem się, ale dopiero, gdy ustaliliśmy wysokość wynagrodzenia. Jeżeli miałem ruszyć do Złomowa i dźwigającego się po apokalipsie Wielkiej Wojny Hub, musiałem dysponować odpowiednimi zasobami forsy… to znaczy żetonów, znaczy się kapsli po Nuka-Coli.
Na koniec sołtys przyszpanował włócznią. Oczywiście opowiedział nam tę samą historię, którą słyszała już cała wieś. Wziąłem ją od niego (włócznię) w obawie, by się nie skaleczył i nie zaraził tężcem.
Ostrze dzidy bardziej przypominało harpun, aniżeli regularny grot włóczni . Na szczycie miało ostre zęby i było o dziwo dobrze wyważone, a gdzieniegdzie gromadziła się chropowata rdza. Dzięki Bogu tuż przed wycieczką do świa ta zewnętrznego, główny lekarz K rypty poddał mnie wszelkim niezbędnym szczepieniom (między innymi na wspomniany wcześniej tężec).
Wraz Ianem udaliśmy się do obozu Chanów. Musiałem obmyślić jakiś sensowny i podstępny plan, który oszczędzi rozlewu krwi – przynajmniej mojej własnej. Jatka w centrum kontrolowanej przez najeźdźców strefy byłaby czystym samobójstwem. Cóż, jestem przekonany, że uda mi się wymyślić coś po drodze.
Na odchodnym rzuciłem przerażonemu i zmiękłemu mocno Seth’owi:
„Słyszałem, że ten Garl to niezła świnia. Kto wie, co teraz tam robią twojej dziewczynie… znaczy się, Tandi. Mam nadzieję, że uda mi się ją odbić i wróci do ciebie w jednym kawałku. Nie mogę jednak nic obiecać”.
Przerażony i zmiękły Seth pokraśniał na twarzy zaciskając mocniej palce na kolbie czegoś, co niegdyś było Winchesterem. Miałem wrażenie, że nasrożył się i stężał z trudem kontrolując emocje.
Pozostawiając za sobą Cieniste Piaski tryskałem wyśmienitym humorem . P otem jednak miałem problemy z obmyśleniem planu. Słońce prażyło, nocą wymroziło mi stopy, a na dodatek Ian działał mi na nerwy. Chyba nie potrafiłem podróżować w towarzystwie. Nim minęły pełne dwadzieścia cztery godziny marszu (obóz Chanów znajdował się w odległości półtora dnia na południowy wschód od Cienistych Piasków) byłem już naprawdę straszliwie wkurwiony i nieustannie złorzeczyłem wszystkim za ten stan rzeczy odpowiedzialnym.
Lepiej żebym szybko coś wymyślił. Inaczej Chanowie pomogą mi się uspokoić na wieki wieków.
16
Obóz Chanów przypominał nieco Cieniste Piaski: oczywiście znacznie na mniejszą skalę, jednak analogie aż nazbyt rzucały się w oczy nieco abstrakcyjnemu umysłowi Blaina. Był to jedyny obiekt wzniesiony ludzką ręką w promieniu wielu mil. Dookoła rozpościerała się napromieniowana, rozpalona pustynia wysysająca życie ze wszystkiego, co jeszcze śmiało w tym post-apokaliptycznym bagnie zachować jego resztki. Sam Garl, tak jak Aradesh, zamieszkiwał w największym (w przypadku obozu Chanów jedynym) domu w okolicy. Co prawda nad domem tym nie unosił się zachęcający zapach pieczonych iguan i opalanych na rożnie psów. Zamiast tego dało się słyszeć przeraźliwe krzyki i jęki torturowanych i brutalnie katowanych ludzi. Dookoła siedziby Garla, zamiast pomniejszych domków z otynkowanej białą warstwą izolacyjną zaprawy, rozstawiono kilka zmaltretowanych namiotów. Tworzące prowizoryczne – acz wyjątkowo dobrze trzymające się na lekkim wietrze – konstrukcje wykonano chyba ze skór braminów. Wyglądały na grube i względnie bezpieczne. Gdzieniegdzie prześwitywały zszywające je nici grube niczym postronki. Całość zaś pokrywała astronomiczna warstwa brudu.
Oczywiście nikt tu nie trudził się wybudowaniem odgradzającego obóz muru. Nie było to potrzebne. Zmierzając w kierunku miejsca przetrzymywania Tandi, Blaine i podążający za nim jak wierny pies Ian, widzieli wbite tu i ówdzie totemy na mocowanych w pustynnym gruncie trzpieniach i długich, przypominających dzidy słupach z emblematami klanu Chanów. Oznaczenie terytorium najeźdźców było aż nazbyt wyraźne i nikt, kto w tym zapomnianym przez Boga świecie wciąż prezentował sobą resztki myślącego gatunku homo sapiens, nie mógł mieć wątpliwości, co go czeka za naruszenie granic tego świętego kręgu. Gdyby jednak sugestia nie była wystarczająca, Chanowie gdzieniegdzie dołączyli pobrzękujące na wietrze niczym kastaniety czaszki. Teraz nawet największy pustołeb musiał zrozumieć alegorię i chcąc zachować życie, czym prędzej zawrócić.
Sam emblemat Chanów robił wrażenie. Mocno przypominał mongolskie hordy Czyngis-Chana i sam w sobie był chyba inspirowany jego wizerunkiem. Była to uwypuklona w metalu, łysa, szara czaszka z długimi, cienkimi i opadającymi w dół wąsami suma, jarzącymi się śmiertelną i piekielną czerwienią oczami oraz jakąś groteskową ozdobą choinkową przypominającą nieco srebrzystą kitę arktycznego lisa. Wszystko na starym, przeżartym przez rdzę i czas kawałku blachy, gdzie ostały się jeszcze fragmenty niebieskiej i bordowej farby. Na dole zaś łyskał w słońcu pomarańczowy napis „Chanowie”.
Tym samym murowane ogrodzenie nie było potrzebne. Blaine starał się sobie przypomnieć, czy mieszkańcy Cienistych Piasków dysponowali jakimkolwiek wzbudzającym respekt symbolem. Niestety, najpewniej nie mieli żadnego. Aradesh i Seth zdawali się zupełnie nieświadomi kwestii wizerunkowych, za co płacili teraz okrutną cenę.
Mur nie był potrzebny z jeszcze jednego prostego powodu. Po obozie kręciło się pełno pustynnych ludzi. Ci w niczym nie przypominali prostych, nieudolnych wieśniaków z oddalonej o półtora dnia drogi osady. Wszyscy byli zaprawionymi w bojach zbójami. Nosili ciężkie zielono-brązowe skóry, wykonane chyba z jakiegoś gatunku gigantycznej jaszczurki, której Blaine jeszcze w swoich przygodach nie napotkał. Ponadto mieli spiczaste, okryte rdzą dzidy i broń palną. Blaine rozpoznał kilka koltów 6520, być może jedną lub dwie MP9-tki i niezliczoną wręcz ilość przepełnionych nienawiścią spojrzeń, z których większość zdawała się na swój sposób znudzona i wyczekująca najdrobniejszego wręcz pretekstu do draki. Pustyni ludzie byli również brudni i wyglądali na wrednych z natury.
Blaine i Ian ruszyli w stronę osamotnionego na środku pustyni domostwa. Nim zdążyli zbliżyć się do wyznaczonego przez namioty kręgu zewnętrznego, zostali otoczeni przez kłębiącą się wokół nich ciżbę najeźdźców.
Bandziory spoglądały na nich wyzywającym wzrokiem. Niektórzy szturchali samych siebie wskazując na coś, a następnie wybuchali gromkim śmiechem. Raz czy dwa Blaine i Ian dostali lekko z łokcia czy z bara. Nikt jednak nie próbował się do nich odezwać i nikt nie próbował ich zatrzymać. Minąwszy namioty nie mieli już żadnej drogi odwrotu. Gdyby w tym momencie uznali, że czas na zmianę planów, ceną tej decyzji byłaby beznadziejna jatka z kilkunastoma blokującymi ich awanturnikami.
Blaine nie miał wątpliwości, że po tym wszystkim jego czaszka znalazłaby się na jednym z terytorialnych totemów Chanów.
Główny budynek zbudowany z czerwonej cegły był właściwie tylko samym parterem. Górne piętro zostało zniszczone. Gdzieniegdzie dało się zauważyć stalowe zbrojenia i resztki dawnych ścian. Okna – najpewniej ze względów bezpieczeństwa taktycznego – zabito deskami bądź kawałkami blachy. Drzwi, przy których stał naprężony, wyprostowany, dzierżący w ręce dzidę strażnik, były zamknięte.
– Czego chcesz? – portier-wykidajło zmierzył Blaina pełnym wzgardy wzrokiem. Było już wiadome, że jakiekolwiek negocjacje będą miały miejsce pod prowadzącymi do wnętrza pieczary Garla drzwiami, Ian nie będzie mógł zrobić nic by wpłynąć na ich końcowy rezultat.
Wszystko zależało od Blaina. Świetnie, pomyślał niespełna trzydziestoletni, odziany w czarną, zawadiacką i na swój sposób wzbudzającą respekt skórę. Wszystko według planu.
– Szukam kobiety o imieniu Tandi. Widziałeś ją?
Okalające ich postacie pustynnych rozbójników wybuchły gromkim śmiechem. Mężczyźni i nieliczne kobiety ryli zezwierzęconymi, gardłowymi głosami jakby usłyszeli właśnie najśmieszniejszą rzecz w ich podłym życiu, albo, co gorsza, największy kretynizm.
Jednak pilnujący drzwi strażnik ani drgnął. No może poza kącikiem ust, który przez moment podskakiwał mu bezwolnie jakby jego właściciel gdzieś w głębi siebie z trudem tłumił poskramiającą jego pobratymców falę śmiechu.
– Cisza! – warknął nagle równie gardłowo, co śmiała się reszta. Ku zdziwieniu Blaina, zebrani ludzi uspokoili się w mgnieniu oka. Tym lepiej, pomyślał. Najwyraźniej ten tutaj jest kimś ważnym.
– Nie widziałem nikogo takiego – kontynuował bandzior. – Dlaczego pytasz?
– Cóż – westchnął Blaine nieco sentencjonalnie, jak gdyby zamierzał wygłosić powszechnie wiadomą prawdę – jest za nią nagroda. Ktokolwiek zwróci dziewczynę jej ojcu, dostanie trochę forsy.
Na jeden krótki moment czarne niczym smoła źrenice portiera-wykidajły zwęziły się pod wpływem przejmującej nad nim kontrolę chciwości. Blaine dostrzegł, że facet ewidentnie zredukował napięcie, a trzymana przez niego na sztorc dzida delikatnie i nieznacznie przechyliła się na bok.
– Nagroda? – zainteresował się żywo strażnik. – Naprawdę? Jak ona wygląda?
Przez chwilę panowała martwa cisza. Nikt, absolutnie nikt nie ważył się odezwać. Dla obu stron było oczywiste, że negocjacje wkraczają w kluczową fazę. Bandziory świetnie zdawały sobie sprawę, że od tego, co zostanie teraz powiedziane, zależy draka lub jej brak. Draki były z reguły fajne. Najeźdźcy bowiem nudzili się przez większość czasu jak mopsy. Pili, gwałcili, upadlali i tłukli niewolnice. Czasami szli postrzelać do okolicznych jaszczurek, ale w gruncie rzeczy poważne napady i rozróby, w których stanowili stronę dominującą, zdarzały się na swój sposób dość rzadko. Ponadto były jeszcze Żmije i Szakale. Zadzieranie z tymi zawsze kosztowało ich trochę własnego mięsa. Co innego napadać na bezbronnych wieśniaków czy bezmyślnych, nieprzystosowanych do niczego kupców, ale walka z bezwzględnymi, równie krwiożerczymi i zdegenerowanymi odpadkami ludzkości, co oni sami, to już zupełnie inna sprawa.
Można było nieopatrznie umrzeć. A mimo, że Chanowie uwielbiali siać śmierć na prawo i lewo, nikt nie lubił stawać się obiektem jej żniw.
Zaś Blaine miał w oczach coś takiego, co sugerowało, że jeżeli negocjacje po kluczowej fazie spełzną na niczym i rozpęta się małe piekiełko, jeden bądź dwóch Chanów na pewno zginie.
Chanowie zaś, jak napisaliśmy przed chwilą, nie lubili ginąć.
Blaine natomiast wiedział, że w chwili, w której ktokolwiek z tu zebranych sięgnie po broń, Krypta 13 będzie stracona. Co więcej, on będzie stracony, a na to (tak jak najeźdźcy) nie miał najmniejszej ochoty. Dlatego należało zrobić wszystko, by przynajmniej na tę chwilę, uniknąć rozlewu krwi. Na razie szło całkiem nieźle.
– Taka wysoka brunetka. Jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Szczupła i naprawdę ładna. Pochodzi z Cienistych Piasków. Jej ojciec niepokoi się podejrzewając, iż została porwana… słuchaj, mogę z tobą porozmawiać na osobności?
– Niech będzie – odparł portier-wykidajło i obrzucając zebranych autorytarnym spojrzeniem krzyknął: – A wy tu czego, pieprzona zawszona hołoto? Spierdalać do swoich zajęć. To nie jebany spektakl teatralny w dupę waszą pierdolona mać!
Przez moment dawało się wyczuć eskalujące napięcie. Szybko jednak ustąpiło powszechnemu autorytetowi strażnika i zebrani wokół Chanowie poczęli się rozchodzić. Niektórzy ociągali się jak gdyby chcieli usłyszeć coś więcej o tej nagrodzie za córkę Aradesh’a. Dzierżący dzidę władzy bandzior motywował ich jednak skutecznie i efektownie:
– Wypierdalać kurwa do swoich namiotów i pilnować obozu! Chyba, że chcecie kurwa kolejną wyprawę na przeszpiegi do Bractwa Stali. Wszystkich jebanych w dupę dekowników zbiorę w oddział karny i wypierdolę tuż na granice tych blaszanych skurwieli! Będziecie mieli w pizdę czasu, żeby się zastanowić nad korzyściami płynącymi z przestrzegania hierarchii w obozie! No, szybciej, do kurwy nędzy! Spierdalać stąd!
Blaine był pod wrażeniem. Na samą wzmiankę o Bractwie Stali niektórzy Chanowie pobledli, inni splunęli na rozpalony piasek, a jeszcze inni wkładając ręce w kieszenie tak jak Blaine jeszcze nie tak dawno temu, naburmuszyli się klnąc pod nosem. Jednak naprędce wszyscy rozeszli się. Niewątpliwie wzmiankę o Bractwie Stali należało ozdobić w PipBoy’u kilkoma pokaźnymi wykrzyknikami i najlepiej dużą widoczną ramką.
– Ian – Kelly zerknął na stojącego tuż za nim ochroniarza karawan handlowych (obecnie już na emeryturze) i kiwnął ponaglająco głową. – Ty też.
– Dobra, dobra – żachnął się ubrany w ciotowate spodenki Ian. – Pójdę odcedzić kartofle…
Pochodzący z Krypty chłopak oraz pochodzący (najpewniej) z jakiegoś zaszczanego pustynnego namiotu portier-wykidajło, odczekali chwilę, aż jedynym ich towarzystwem stało się mocno przesycone pyłem kalifornijskie powietrze i oddalili się nieznacznie za załom ściany, stając tuż obok piętrzących się, pokiereszowanych skrzyń z wyschniętego drewna.
Blaine już miał otwierać usta, kiedy pod wpływem niespodziewanego przypływu agresji, tęgi łotr o kaprawym spojrzeniu oparł dzidę o ścianę, złapał chłopaka za poły skórzanej kurtki i próbując unieść nieznacznie w górę syknął konfidencjonalnym szeptem:
– Strasznie jesteś pewny siebie, co wypierdku? Jedno moje słowo i chłopcy rozjebali by ci dupę jak stado sodomitów. Niektórzy nawet wolą takich ślicznych lalusiów. Dziewczynki już im się znudziły.
Blaine przepełniony nagłym atakiem trwogi poczuł lodowaty dreszcz wydobywający się wprost z pnia mózgu i pędzący wzdłuż całego rdzenia nerwowego w tę i z powrotem. Jego plan, misterny, skrzętny plan stanął na włosku.
– Poczekaj, puść mnie i posłuchaj. Nie przyszedłem tu, żeby z wami walczyć. Mam propozycję, która…
– Myślisz, że twoje propozycje coś dla mnie znaczą? – warknął portier-strażnik wchodzący właśnie w nowy etap nieco bardziej agresywnych negocjacji. – Sądzisz, że ci kurwa uwierzę, że ten pojebany, nieudolny klecha z Cienistych Piasków ma w ogóle jakąś forsę dla nas?
– Ma! Ma kupę forsy! Kiedy spotkałem go po raz pierwszy pomyślałem dokładnie to samo, co ty. Ale potem zasięgnąłem nieco języka i zacząłem węszyć na własną rękę. Sołtys może i jest szurnięty, ale nie jest taki głupi na jakiego wygląda i w gruncie rzeczy dobrze wie, co robi. Od dawna wysyłał karawany kupieckie do Złomowa i Hub. Sprzedawał im skóry braminów, mięso psów i ogony tych pieprzonych radskorpionów, co to nękały Piaski. Niby rozpaczał i prosił o pomoc, ale wszystko to było mu bardzo na rękę. Mógł cichaczem pozbywać się kolejnych krów, a przy okazji zgarniał niezły szmal na robionym przez Razlo antidotum.
Oczy portiera-wykidajły zwęziły się na chwilę w dobrze znanym Blainowi stylu. Postawił chłopaka na ziemię. Poprawił mu skórzaną kurtkę i klepnął kumpelsko kilka razy po twarzy.
Blaine wiedział, że wybrnął wyśmienicie. Teraz negocjacje wejdą na kolejny poziom. Potem czeka ich już tylko przypieczętowanie umowy. Jego plan, jego chytry lisi plan, znów zaczynał działać.
– Niezłą forsę, mówisz? Trzeba było tak od razu. A to szczwany kutas, ten nasz klecha. Pewnie zakopywał ją gdzieś w wiosce, co?
Blaine pokiwał głową.
– Tak. Znalazłem skrytkę w jednym z ugorów, na których wieśniacy hodowali wcześniej kapustę. Stary trzymał tam beczkę z ołowiu. Ten jego pachołek, Seth, raz na jakiś czas rozkopywał poletko pod osłoną nocy i dosypywał do środka nowe kapsle. Zagroziłem staremu, że jeśli nie odda mi połowy forsy, to będzie miał problem z czymś znacznie gorszym niż radskorpiony. Potem wy porwaliście Tandi i chyba faktycznie zrozumiał, że źle się dzieje.
– Ile forsy? – głos rozbójnika zdradzał niezdrowe podekscytowanie w obliczu nowych rewelacji, które zapewnił mu Blaine.
No, uważaj, Kelly, lepiej teraz, kurwa, nie daj się ponieść fantazji i nie przeholuj…
Chłopak przybliżył się nieco do śmierdzącego zakapiora. Niemalże szepnął mu czule do ucha, cedząc słowa:
– Pięć-tysięcy-kapsli!
– P… pię… pięć?
– Tak. Ten stary dziad obiecał mi pięć tysięcy kapsli, jeżeli jego córka wróci do niego w jednym kawałku.
– Ja pierdolę – pisnął podekscytowanie portier-wykidajło. – Pięć tysięcy jebanych w dupsko kapsli! Hohoho!
– Pomyśl o tym. Pozwól mi pogadać z Garlem. Przekonam go, żeby oddał mi Tandi. Zabiorę dziwkę ze sobą do Piasków. Zgarnę szmal starego i za dwa dni spotkamy się nocą przy tym skalnym nasypie na południu od osady. Podzielimy się fifty-fifty.
– Hmm… kurwa, Garl może nie dać się przekonać. Będzie chciał coś w zamian, najlepiej jakąś młodą cipkę, z której będzie miał trochę użytku. Do tego forsa z nagrody. Jak się dowie, że to pięć tysięcy pierdolonych kapsli, to położy łapę prawie na wszystkim, albo i na wszystkim. Wtedy nic nie zostanie dla nas!
Blaine rozejrzał się ukradkiem jak gdyby chciał stworzyć wrażenie, iż zależy mu, by to, co teraz powie, pozostało tylko między nimi. Potem zerknął za siebie i przybliżył się nieco bardziej do podekscytowanego, zniewolonego przez żądzę mamony bandziora.
– Powiedz Garlowi, że nagroda wynosi tysiąc kapsli. On weźmie pięćset, a ty i ja po dwieście pięćdziesiąt. W ten sposób będziemy mieli cztery tysiące do rozdzielenia na nas dwóch.
– Dobra – strażnik potwierdził skwapliwie i sięgnął ręką po opartą o ścianę dzidę. – Pogadam z nim. To może się udać.
– Poczekaj – rzucił za nim Blaine – jest jeszcze jedna sprawa. Nie ma sensu niepotrzebnie ryzykować. Chyba mam coś, co może nam się przydać i ostatecznie przekonać Garla.
Blaine Kelly opowiadał. Portier-wykidajło słuchał z narastającą fascynacją. Kiedy ten zniknął wewnątrz budynku, Blaine był święcie przekonany, że wszystko układa się zgodnie z jego planem.
I w gruncie rzeczy, było dokładnie tak jak przypuszczał.
17
W chwili gdy Blaine Kelly znalazł się w pomieszczeniu audiencyjnym Garla, zrozumiał, iż na jakąkolwiek rejteradę jest już zdecydowanie za późno.
Oczywiście Blaine nie miał najmniejszej ochoty, ani potrzeby wycofywać się. Ewentualność ta przeszła mu tylko przez myśl, ale w obliczu skrzętnie realizowanych ogniw jego skrzętnie uknutego planu, była swoistą abstrakcją.
Jednak jak miało się niebawem okazać, Blaine uświadczy pewnego wkalkulowanego we wszystko ryzyka. Ryzyko to było drobną skazą na jego niemalże kryształowych knowaniach, ale z racji tego, iż nie dotyczyło go bezpośrednio, stanowiło raczej nieprawdopodobny wręcz przypadek, niźli faktyczną przeszkodę na drodze do uratowania Tandi i Krypty 13.
Właściwie, to było pewnego rodzaju ofiarą na rzecz większego dobra.
Opierający się o stare, niechlujne biurko z czasów sprzed Wielkiej Wojny Garl mierzył Blaina osobliwym spojrzeniem. Jego matowe wręcz oczy były szare. Zupełnie jakby przytłaczające, monochromatyczne spektrum pustyni nieodwracalnie odcisnęło na nich swoje piętno – wypalając wszelkie pokłady zamieszkującego niegdyś Garla dobra. Jak gdyby dla kontrastu jego twarz zdradzała aż nazbyt wiele. Kiedy bandzior numer jeden żuł resztki – bogowie raczą wiedzieć skąd pozyskanego – tytoniu, szorstka, ociosana w kwadrat szczęka poruszała się rytmicznie i nonszalancko. Groźna, łobuzerska fizjonomia sama przez się wyrażała, że jej właściciel nie jest człowiekiem, z którym mógłbyś wybrać się na niedzielną partyjkę golfa; popykać trochę piłeczkę w promieniach przyjaznego, sierpniowego słoneczka, a potem kulturalnie podać sobie ręce salutując w imitacji żołnierskiego pozdrowienia dotykając dwoma palcami kaszkietu.
Natomiast jeżeli szukałeś kogoś, kto pomoże ci pozyskać taktyczną głowicę termojądrową i zdetonować ją, dajmy na to, w centrum San Francisco – przy okazji dokonując po drodze niepoliczalnych aktów wandalizmu; gwałcąc, co popadnie i na dokładkę mordując, mordując i raz jeszcze mordując, a jedyną kwestią, która mogłaby przysporzyć ci ewentualnych zmartwień, to ilość „kapsli” pobrzękujących w sakiewce, która po skończonej robocie przypadnie każdemu z was, cóż Garl zdecydowanie był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Opierając się o zdezelowane biurko z na wpół powysuwanymi szufladami, Garl trwał w milczeniu żując tytoń. Nogi splótł na wysokości kostek, zaś ręce tam, gdzie jego korpus pokrywał metalowy, dość unikalny pancerz, o jakim Blaine nigdy wcześniej nie słyszał. Pomimo, iż wszędzie wokół panował niewysłowiony wręcz pierdolnik, pancerz Garla lśnił niczym chromowane psie jaja. Lśniły również znajdujące się na lewym naramienniku spiczaste kolce. Blaine „podziwiał” przypominające sople lodu szpikulce, zastanawiając się, ilu ludzi zdołał nadziać na nie bezwzględny wódz najeźdźców.
Oczywiście Garl był również uzbrojony. Tuż obok niego, na pooranym i zdecydowanie pamiętającym lepsze przedwojenne czasy blacie biurka spoczywał stylowy, wykonany z szarego metalu pistolet z masywnym uchwytem i wyjątkowo złowieszczą lufą.
Desert Eagle .44.
Gdyby ktokolwiek miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości odnośnie natury i tutejszej pozycji Garla, bez wątpienia rozwiałyby je ukradkowe spojrzenia zebranych w pomieszczeniu pustynnych najeźdźców jak również ich wyraźne napięcie i niepewność, co będzie dalej. Poza Blainem, Garlem i jak gdyby nieco niewidocznym Ianem, pokój wypełniało czterech pustynnych zbójów. Trzech z nich było mężczyznami, jedna zaś kobietą. Nosili dokładnie takie same skóry, co ci na zewnątrz. Jednak żaden z nich nie miał przy sobie dzidy. Otaczający Garla pretorianie byli uzbrojeni w MP-DZIEWIĄTKI i wyjątkowo groźne miny. Zaś znajdujące się tuż obok masywnego, totalnie zdezelowanego, porwanego, rozchwierutanego i rozklekotanego łóżka przesiąkniętego zapachem potu, krwi, alkoholu i spermy, posiniaczone, poobijane kobiety nie tylko nie miały przy sobie żadnej broni, ale były również niemalże pozbawione odzieży.
Koleś lubi się zabawić… i to na całego. Córka Aradesh’a chyba raczej nie wr óci do tatusia w jednym kawałku. Szkoda. Wielka szkoda. Seth popadnie w depresję. Bez wątpienia.
Kobiety miały pusty wzrok, lecz była to pustka zupełnie inna niż w przypadku przywódcy Chanów. Spojrzenie Garla było wyzute z emocji, empatii i najmniejszych nawet przejawów fundamentalnej dla większości ludzi etyki opartej na obowiązujących niegdyś dziesięciu przykazaniach.
Właściwie to Garl wyglądał na kogoś, kto obrócił dekalog do góry nogami wykreślając z niego wszystkie „nie”. Niewolnice, dziwki, zmaltretowane kobiety czy po prostu seksualne zabawki przypominały natomiast siedzącego pod bramą Cienistych Piasków psa, który wiedząc, iż skończy w misce gulaszu, zdradzał oznaki absolutnej apatii i nic, absolutnie nic go już nie obchodziło.