Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 27 (всего у книги 36 страниц)
Teraz rozumiem, dlaczego jego poprzedni współlokator nosił w uszach stopery. Nie dziwi mnie również, że po trzech tygodniach (twardziel!) zrezygnował i przeniósł się na korytarz, śpiąc w śpiworze.
Po ciężkiej nocy zająłem się badaniem Cytadeli. Muszę przyznać, iż Bractwo Stali wywierało niesamowite wrażenie. Wszystko było czyste, zadbane; sprawiające wrażenie wysterylizowanego. Żadnej drobinki kurzu, pyłu w powietrzu. Zakamarki lśniące i wypucowane. Atmosfera przyjemna, ładny zapach. Nowoczesne, zaawansowane technologicznie sprzęty i wnętrza. Wszystko okraszone panelami i wystrojem przypominającym ciemne drewno wenge. Aż chciało się zostać tam na zawsze. Wydaje mi się teraz zupełnie zrozumiałem, że bracia nie dopuszczali do siebie nikogo z zewnątrz. Handlarze, kupcy z Hub załatwiali interesy na zewnątrz - tuż obok pancernego bunkra. Jedynie najbardziej zaufani mieli możliwość przyjrzenia się pierwszemu poziomowi Cytadeli. Robiła to wąska grupa reprezentantów. Boże, co ci ludzie musieli sobie myśleć. Pewnie to samo, co ja, kiedy pierwszy raz ujrzałem brudne, zmordowane, przypominające slumsy Cieniste Piaski. Tyle, że ich wrażenia były zgoła odwrotne.
Moje oględziny zacząłem od poziomu drugiego. To tutaj mieściła się główna część kwater mieszkalnych. Większość pozostawała zamknięta, a ja nie miałem najmniejszej ochoty korzystać z moich złodziejskim umiejętności. No cóż, przynajmniej nie teraz. Myślę, że z większością grodzi poradziłbym sobie bez problemu. Miałem w końcu przyrząd, który wręczyła mi ta dziewczyna z gildii złodziei w Hub. Elektroniczny otwieracz do zamków. Być może, nim odejdę z tego miejsca, zakradnę się którejś nocy i podejrzę śpiące kadetki.
Mam nadzieję, że będą nagie.
Mój pokój był pokojem najbardziej oddalonym na północny wschód. Najwyraźniej kwękanie brata Jerry’ego, było na tyle donośne i uciążliwe, iż postanowiono odizolować go na wszystkie możliwe sposoby. Zastanawiałem się, czy drzwi grodzi prowadzącej do naszego małego świata, zostały dodatkowo uszczelnione i wyciszone. Reszta pomieszczeń mieszkalnych ciągnęła się w prostej linii ku południu. Przypuszczam, że wszystkie wyglądały tak samo. Dwupiętrowe, koszarowe prycze. Spartańskie wnętrze. Szafki zapewniane przez Bractwo: wszystkie na ustandaryzowane dobra. Nikt tutaj nie mógł mieć niczego osobistego. Dla mnie oczywiście ustanowiono wyjątek. Legenda o mojej podróży do Blasku była na ustach wszystkich. Mijając paladynów, rycerzy, skrybów i kadetów, wielokrotnie byłem zaczepiany, pokrzepiany uśmiechami, życzliwymi słowami i uściskami dłoni.
Pokoje miały również łazienki. Wanny, prysznice, kibelki i bidety. Podobne do wyposażenia w mojej Krypcie. Nigdzie jednak nie mogłem dostrzec charakterystycznego logotypu producenta: Vault Tek. Szkoda. Jakiś taki drobny symbol, nostalgiczne nawiązanie do tego, co najpewniej pozostawiłem już za sobą. Miałem jakieś dziwne wrażenia, że nim moja podróż dobiegnie końca, Ja coren wywali mnie na zbity pysk, zamykając gródź Krypty 13 na cztery spusty.
Za wszystko, co dla niego zrobiłem. Bardzo dobrze wiedziałem, że miał gdzieś los mieszkańców schronu . Chodziło mu tylko o własny tyłek. Stary piernik nigdy nie poradziłby sobie w świecie zewnętrznym. Zachowanie Krypty, odseparowanie jej od świata zewnętrznego i „wykastrowanie” wszelkich zagrożeń, były jego jedynym gwarantem na utrzymanie ciepłej posady w swoim wysokim, imperatorskim tronie.
Głupi skurwiel. Nie miałem ochoty dłużej o nim myśleć. Jeżeli faktycznie wytnie mi taki numer, załatwię go po swojemu. Koniec polityki, koniec krasomówstwa i koniec uległości. Pustkowia zmieniają człowieka, a nikt nie poznał ich w ostatnim czasie tak dobrze, jak ja. Na wet Generał Maxson to zauważył.
Poza pomieszczeniami sypialnymi, na drugim poziomie mieścił się gabinet lekarski. Doktor Lorri, bardzo miła, starsza kobieta, główny lekarz Bractwa, wraz ze swoją asystentką, poddały mnie wnikliwym oględzinom. Okazało się, ku mojemu zadowoleni, że wszystko w porządku. James odwalił w schronie świetną robotę.
Gabinet edukacyjny, gdzie pośród niezliczonych konsol-pulpitów, kadeci, przyszli rycerze i skrybowie (paladyni ćwiczyli piętro wyżej) zgłębiali arkana interesujących ich dziedzin, niezwykle przypominał mi moją bibliotekę w domu. Raz jeszcze poczułem głębokie ukłucie smutku, nostalgii i przygnębienia. Czym prędzej opuściłem to miejsce. Dzięki Bogu, miałem dobry pretekst. Ochłap, którego pozwolono mi trzymać w pokoju (brat Jerry był psem po prostu zachwycony! Obawiam się, że nie można tego samego powiedzieć o Ochłapie), zaczął domagać się wyjścia na zewnątrz. Była to właściwie jedyna reguła, na którą musiałem przystać. Mathia oświadczyła, iż Ochłap może zostać, ale trzy razy dziennie mam go wyprowadzać na spacerek. Według jej słów (które dobitnie podkreśliła) jeżeli znajdzie chociażby jedną kupę w promieniu dwustu metrów od terenu Bractwa, osobiście doniesie o tym Rhombusowi.
Rhombus był przełożonym Zakonu Paladynów. Stary, zasłużony wyga, który widział niejedno na pustyni. Krążyły o nim legendy, ale wbrew obiegowej opinii, wiele z nich nie było tak prawdziwych, jak on sam chciałby uważać. Nigdy nie był również w Blasku. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż to, co mówiono o mnie, dotarło już do uszu Rhombusa i wielce te uszy zapiekło . Mathia upomniała mnie, że mieszkający w prywatnej, odseparowanej kwaterze na poziomie pierwszym, Rhombus, bywa nieco ekscentryczny i łatwo się denerwuje. Niektórzy mówili, że to służbista. Inni mieli go za tyrana i despotę nadużywającego władzy. Niezależnie od opinii, panowało przekonanie, że jeżeli nie ma takiej potrzeby, nie należy wchodzić mu w drogę.
Mając na uwadze mój sukces w Ośrodku Badawczym West Tek, u znałem, że najrozsądniej będzie wziąć sobie rady Mathii i innych do serca.
Wyprowadziłem Ochłapa. Wysikałem go, wykuptałem i pozwoliłem mu trochę pobiegać. Darrell i Cabbot obserwowali nas, kiedy wchodziliśmy z powrotem do środka. Zaprowadziłem psa do pokoju i widząc w nim czekającego na mnie brata Jerry’ego, czym prędzej zatrzasnąłem drzwi i kontynuowałem moją krajoznawczą wyciec zkę po wnętrzach C ytadeli.
Poziom pierwszy stanowił przestrzeń magazynową, organizacyjną i szkoleniową. Mieszkali tutaj paladyni, chłopcy i dziewczyny, którzy regularnie wyprawiali się na powierzchnię pilnując granic swojego małego imperium. Vis-a-vis magazynu, do którego dostępu broniła zamknięta gródź, konsoleta z hasłem dostępowym, dwóch odzianych w pancerze wspomagające strażników (obaj mieli miniguny) oraz kwatermistrz Michael, znajdowała się sala gimnastyczna z matą, siłownią i zebranymi wokół instruktora kadetami. Ćwiczyli walkę wręcz, wykonując dość powszechne chwyty, bloki, dźwignie i szlifując prawidłową postawę gardy obronnej.
Spędziłem nieco czasu na obserwacji. Kiedy wychodziłem, zagadał mnie stojący przy biurku na korytarzu M ichael. Wspomniał, że jako nowemu rekrutowi przysługuje mi standardowy ekwipunek w postaci pancerza wspomagającego T-51b, wybranej broni oraz zapasu amunicji. Nowy przydział mogę odebrać pierwszego dnia każdego kolejnego tygodnia. Podziękowałem mu oświadczając, że na razie czekam na wytyczne od Generała Maxsona i jak tylko będę z powrotem wyruszał na powierzchnię, dam znać i odbiorę to, co w uznan iu za moje zasługi odebrać mogę.
Liczyłem na coś ekstra.
Poziom trzeci wydał mi się ze wszystkich pięter Cytadeli najciekawszy. Poza dodatkowymi kwaterami mieszkalnymi, to właśnie tam znajdowało się bijące serce i siła Bractwa Stali: rycerze wytwarzający niemalże futurystyczny sprzęt z dawnych zapisków przedwojennej technologii. Pancerze wspomagające, wykonane z zielonych, ceramicznych płytek pancerze bojowe, mini działka, bazooki, rusznice laserowe, pistolety plazmowe, Gatlingi (odpowiednik miniguna, zasilany ogniwami energii atomowej, strzela seriami rozpalonej energii, tnąc wszystko, poza T-51b). To wszystko tam było, tam powstawało i tam podlegało skrzętnym normo testowym. W jednym z głównych pomieszczeń inżynieryjnych, przy stołach warsztatowych, spotkałem rycerza Kyle’a. Jego imię kojarzyło mi się z jakąś postacią z przedwojennej kreskówki. Nie potrafiłem jednak przywołać teraz tytułu. Zamieniliśmy kilka słów. Kyle był niezwykle pomocny i skory do rozmowy. Pokazał mi posiadający defekt pancerz wspomagający, który rozmontowany leżał na stole obok niego. Podobno ktoś źle wlutował okularu przewodzące obraz z zewnątrz i egzemplarz nie przeszedł restrykcyjnych norm kontroli jakości. Do tego brakowało modułu: motywatora skurczowego. Kwatermistrz Michael nie był skłonny przymrużyć oka na powszechną w Zakonie biurokrację. Kyle został na lodzie i według jego słów, nie było sensu podejmowania się jakichkolwiek dalszych prac nad wybrakowanym egzemplarzem. Nigdy nie uzyska pozwolenia na brakujący element. Podobno jeden miał w swoim zapasie Rhombus.
Tak, dokładnie ten Rhombus. Zwierzchnik Zakonu Paladynów. Z oczywistych jednak względów, Kyle nie miał ochoty fatygować się na górę i pytać Rhombusa, czy ten przypadkiem nie miałby nic przeciwko i nie pożyczył mu potrzebnej części.
Być może w innych okolicznościach byłbym skłonny pomóc Kyle’owi. Michael obiecał mi jednak mój własny egzemplarz zbroi, tak więc nie było sensu, bym niepotrzebnie narażał się Rhombusowi. Ze słów Kyle’a wynikało, że przełożony paladynów ceni sobie ów przedmiot.. Motywator był mu najpewniej tak potrzebny, jak powiew równikowego powietrza lodowej górze. Naturalnie, z czystej złośliwości, nie zamierzał służyć nikomu pomocą. Ponadto z przestrzegających wzmianek Mathii, wynikało, że Rhombus nie lubi ludzi, którzy odbierają mu splendor
Na przykład takich, którzy wrócili z Blasku w jednym kawałku i przyn ieśli coś, czego jego odziani w lśniące pancerze chłopcy i dziewczyny, nigdy nie byli w stanie.
Może, jak już będę opuszczał Cytadelę, zakradnę się w nocy i podejrzę nie tylko gołe kadetki. Z samych opowieści można było wyrobić sobie wizję Rhombusa. Facet sprawiał wrażenie niebywałego dupka. Gdyby tak, ktoś, kiedyś, podprowadził mu ten cenny motywator skurczowy, Rhombus niewątpliwie wpadłby w furię, która tylko umocniłaby wędrujące o nim legendy. Poza tym Rhombus nie był już pierwszej młodości. Gdyby tak nieopatrznie dostał zawału…
Będę musiał się nad tym poważnie zastanowić.
Wytwarzający sprzęt rycerze, współdzielili poziom drugi z zgłębiającymi tajniki wiedzy skrybami. Skrybowie byli cichymi, spokojnymi ludźmi, trzymającymi się swojej części Cytadeli. Większość dnia spędzali w bibliotece, analizując interesujące ich informacje, oraz dokonując ważnych z perspektywy Bractwa i ludzkości odkryć.
Przewodziła im Vree. Spokojna, nieco nawet za bardzo ukierunkowana na stoickie zen, dziewczyna w okularach, brązowo-beżowym habicie, oraz wygolonych włosach z samą tylko złocistą kitą na czubku głowy.
Rozmawialiśmy długo. Bardzo długo. Dowiedziałem się kilku interesujących faktów o historii Bractwa, jego motywach i planach na przyszłość. Vree była tak miła, iż w trakcie naszej ciągnącej się przez trzy godziny konwersacji, zobligowała się przekazać mi taśmę traktującą o działalności Zakonu po czasach Wielkiej Wojny. Przeprosiła mnie z uśmiechem na twarzy, tłumacząc, iż holodysk trzyma w swojej prywatnej kwaterze. Ja również uśmiechnął się i pozwoliłem jej odejść. Uznałem, że każdy prawdziwy dżentelmen postąpiłby tak samo. Oczywiście, była to tylko fasada moich dobrych manier i savoir-vivre. Już z początku obecności w bibliotece skrybów, zauważyłem, że Vree nie rozstaje się z leżącą tuż przy jej głównym stanowisku pracy taśmą zapiskową.
Czułem, że muszę przyjrzeć się jej z bliska. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, moje kleptomańskie geny wzięły górę i jednym sprawnym ruchem; niepostrzeżenie niczym skradający się do swojej ofiary pająk ptasznik, chwyciłem holodysk i podłączając do niego mojego PipBoy’ a 2000. Z grałem całą zawartość na swój dysk. Jak miało się później okazać, to, co ukradłem tego dnia, uratowało mi życie w zdawałoby się zupełnie patowej dla mnie sytuacji.
Kiedy Vree wróciła, holodysk leżał grzecznie tam, gdzie go zostawiła. Z kolejnym uśmiechem na jej ładnej buzi, wręczyła mi taśmę z historią Bractwa, a ja z równie skwapliwym i promiennym szczerzeniem zębów, podziękowałem jej i kontynuując rozmowę, zachowywałem pozory, jakby wszystko było w należytym porządku.
Pięć dni później, kiedy moje dni upływały na zbieraniu myśli i przygotowywaniu się do tego, co niebawem zgotuje mi los, zostałem wezwany na poziom czwarty.
148
Dzień sto trzydziesty czwarty
Opuszczam Bractwo. To znaczy, nie tyle Bractwo, co samą Cytadelę. Generał Maxson obdarzył mnie misją najwyższego zaufania. Mam udać się na północny zachód i zbadać teren wokół domniemanej bazy Supermutantów. Jeśli mi się uda, dobrze byłoby zapewnić Bractwu dodatkowe informacje, nagrania video, zdjęcia, dotyczące samej instalacji. Wedle słów Maxsona, od tego zależy wspólny szturm na wroga i nasze być lub nie być w post-apokaliptycznym świecie.
Maxson poinformował mnie również o swojej siatce kontaktów w Gruzach. Mam imię dziewczyny, która może pomóc mi uzyskać dodatkowe informacje dotyczące Dzieci Katedry. Maxson i Zakon przypuszczają, że w podziemiach głównej kwatery Dzieci, przedwojennej, monumentalnej katedrze Los Angeles, może znajdować się Krypta. Nie dysponują żadny mi szczegółami, ale jak domniema ją, może to być zakamuflowana, południowa placówka Supermutantów. Warto będzie przyjrzeć się temu z bliska.
Na do widzenia zgłosiłem się do kwatermistrza Michaela. Odebrałem mój regulaminowy pancerz wspomagający T-51b oraz przebierając w szerokim asortymencie broni, zdecydowałem się na budzące respekt i przerażenie miniguny. Moje prywatne mini działko wisiało teraz tuż obok spoczywającego na moich plecach Pogromcy Arbuzów. Dobrze, że zbroja miała wkomponowane rusztowanie z hakami do podwieszania broni. Czuję się teraz jak chodząca apokalipsa. Nigdy bym nie przypuszczał, że te pancerze są takie cudowne. Bóg, stąpający po ziemi, pod którego krokami dudnią zwiastujące zagładę bębny . Zapas amunicji 10mm JHP i AP – również zapewniony przez mojego tymczasowego pryncypała , Bractwo Stali – pozwoli mi, ku mojemu wielkiemu usatysfakcjonowaniu, siać śmierć i zniszczenie bez najmniejszych obaw, iż kiedyś zabraknie mi ku temu środków.
Wiem, że czym prędzej powinienem udać się w stronę Gruzów. Jednak mając te wszystkie nowe zabawki, nie mogę się pohamować. Ochłap patrzy na mnie spode łba, ale z wolna oswaja się chyba z wizją swojego nowego pana. Pana, który właśnie wpadł na pomysł, jak tu sprawić, by świat stał się odrobinę lepszym miejscem…
Garl, ty stary skurwysynu , nie myśl, że zapomniałem.... i dę po ciebie!
Rozdział 15
Blaster obcych
149
Zmierzając w stronę obozu Chanów, Blaine Kelly nie mógł nadziwić się funkcjonalności Pancerza Wspomagającego, model T-51b. Kwatermistrz Bractwa, Michael, wytłumaczył mu dokładnie zasady działania wszystkich mechanizmów. Blaine słuchał uważnie, na tyle, na ile pozwalały mu jego orbitujące wokół samej zbroi myśli. Niewiele obchodziła go specyfikacja systemu zasilania, przenośny, mikro reaktor atomowy, hydraulika, zamknięte obiegi samoregulujących się, uzupełniających płynów, poszczególne podzespoły, moduł skurczowy, wspomaganie słuchowe, soczewki wyostrzająco-naprowadzające, czy kwantowy motywator fizyczny, za sprawą którego, nawet chuchrowaty mól książkowy miał szansę na zadanie maksymalnego uderzenia siłomierzem młotowym. Z reguły szła za tym maksymalna liczba punktów na wyświetlaczu urządzenia i pełne podziwu i zachwytu westchnienia zebranej wokół gawiedzi.
Blaine wiedział, że nikt poza nim nie będzie odczuwał satysfakcji na myśl o tym, jaką siłą dysponuje odziany w (tak, podkreślmy to jeszcze raz!): Pancerz Wspomagający, model T-51b.
Wręcz przeciwnie. Było oczywiste, że ktokolwiek wejdzie mu w drogę, pożałuje, iż myśl taka w ogóle zrodziła się w jego głowie.
(Głowie, która najpewniej w przeciągu kilku najbliższych sekund oddzieli się od ciała).
Dlatego, kiedy kwatermistrz Bractwa Stali, Michael, wykładał Blainowi inżynieryjne, taktyczne i bojowe właściwości lśniącej, wykonanej z węglowo-tytanowej stali w odcieniu mocno wypłowiałego ołowiu, ten słuchał jednym, zaś wypuszczał drugim uchem. Wszystko, co liczyło się w tamtej chwili, to znalezienie się w końcu we wnętrzu tego cacuszka i sprawdzenie, jak też sprawdzi się w świecie zewnętrznym.
Naturalnie okazało się, że Blaine Kelly nie ma sobie równych. Pancerz Wspomagający, model T-51b, oraz przenośne mini działko (dwuręczna broń, przytrzymywana jak ujeżdżana od tyłu samica: za włosy z przodu i za wcięcie w talii z tyłu), asekurowane gdy zachodziła taka potrzeba przez Pogromcę Arbuzów, tworzyły z chłopaka kogoś, kto w innym świecie mógł uchodzić za uosobienia Boga Mordu, Bhaala.
Oczywiście Bóg Mordu nie był zmuszony do stałego egzystowania w pancerzu. Jego zdjęcie, a raczej wyjście na zewnątrz, było relatywnie proste. Wystarczyło odmontować hełm, a następnie w pełnym unieruchomieniu – wyłączając moduły motoryczne – odblokować boczne, znajdujące się pod lewą pachą i biegnące wzdłuż, aż do biodra, zaczepy, po czym otworzyć korpus niczym otwierało się niegdyś boczną klapkę ogrzewającego wnętrze drewnianej chałupy węglowego piecyka. Będąc szczerym, wielu współczesnych ludzi do dziś używało podobnych środków grzewczych. Niemniej jednak, kiedy korpus pilotującego zbroję był już odsłonięty, podtrzymując się rękami stalowych, masywnych uchwytów na ramionach, podciągało się jak na drążku wyciągając nogi na zewnątrz i tym samym wychodziło się na zewnątrz Pancerza Wspomagającego, model T-51b.
Naturalnie wejście do środka, było równie proste i każdy przeszkolony paladyn Bractwa Stali, mógł robić to we własnym zakresie; jak często tylko chciał. Wbrew powszechnym plotkom, pancerze wspomagające niewiele miały wspólnego ze średniowiecznymi zbrojami. Zaś znajdujących się wewnątrz rycerzy, nie trzeba było sadzać na koniach, podwieszając zawczasu na mobilnych mini-dźwigach.
Jednak od kiedy Blaine Kelly opanował proces wchodzenia i wychodzenia, praktycznie przez cały czas siedział w środku. Pancerz miał własny system podtrzymywania życia, zaś sterowanie było proste i wygodne. Najdrobniejszy akt woli przekładał się na delikatne ruchy, które za sprawą kwantowego systemu motoryki i redukcji energii ze strony użytkownika, przejmowały dziewięćdziesiąt pięć procent pracy mięśni. Wystarczyło unieść lekko stopę, a pancerz sam wykonywał krok. W ten sposób, Blaine Kelly prowadził metodyczny, efektywny marsz i odwracając role, po raz pierwszy od zaprzyjaźnienia się z Ochłapem, to właśnie pies pozostawał niekiedy w tyle.
W pancerzu można było również spać. Miękkie, wyściełane aksamitem i sztucznym tworzywem dostosowującym się do kształtu ciała, wnętrze zbroi praktycznie uniemożliwiało obtarcia, a użytkownik przez cały czas odnosił wrażenie, jakby znajdował się w żelowej piance – wzbudzającej uczucie przyjemnej lewitacji.
Jednym słowem, pancerz był absolutnie CUDOWNY! Blaine Kelly błyskawicznie przekonał się o jego zaletach. Nawet dąsający się z początku, przyjmujący nieco sceptyczną postawę Ochłap, pokochał swojego nowego pana i jego zniekształcony nieco przez interkom, metaliczny głos.
150
Podróż do leża Garla miała zająć dziewięć pełnych dni. Pogoda była dobra. Słońce grzało mocno, zaś pancerz nagrzewał się, ale znaczną część energii absorbował i rozdzielał ją adekwatnie do najbardziej obciążonych w danej chwili podzespołów. W jego wnętrzu panowała nieustannie ta sama, pokojowa temperatura. Blaine Kelly czuł się wyśmienicie. Ochłap wyglądał na zadowolonego.
Trzeciego dnia dobre nastroje osiągnęły zenit i pies i człowiek odczuli naglącą potrzebę rozerwania się. A w jakiś sposób mógł rozerwać się Bóg Mordu i jego wierny Ochłap? Tego dnia, dnia trzeciego wędrówki w stronę obozu Chanów, zaczęło się zabijanie. Cztery czające się w piaskach pustyni radskorpiony, rozleciały się na kawałki. Jeden przygotował zasadzkę i zupełnie znienacka wyskoczył na dwójkę podróżników. Obrotowe, strzelające sześćdziesięcioma tysiącami pocisków mini działko, poszatkowało go jak UZI warchlaka.
Mniej więcej na wysokości Hub, niczym wzbijający za sobą tuman kurzu Struś Pędziwiatr, mknął jakiś oszalały wagabunda odziany w czarną skórę i błękitne spodnie. Był zadziwiająco podobny do Iana. W oczach miał obłęd. Kiedy zbliżył się do odzianej w zbroję postaci i psa, obłęd ów pogłębił się i nieznajomy zaczął paranoicznie wymachiwać rękami, krzycząc przy tym coś o jakimś wielkim, brązowym potworze ze szponami i kłami wielkości ludzkiego przedramienia. To „COŚ” napadło na wędrującą przez pustynie karawanę. Nikt nie przeżył.
– Nikt? – zapytał wtedy Blaine, swoim mechanicznym, nieco sarkastycznym tonem.
Nieznajomy pokręcił głową. Najwyraźniej nie wyczuł, co mu grozi, a kiedy Blaine sięgnął po mini działko, było już za późno.
Blaine Kelly upewnił się, że słowa ocalałego były prawdziwe. Kiedy lufa obrotowego miniguna obracała się jeszcze przez chwilę, z wolna wytracając swój ruch i dymiąc kilkoma efemerycznymi smużkami, Blaine poczuł jak nawiedzające go w Krypcie 15 demony powracają, a w jego głowie pojawiają się liczne, szepczące głosy…
Mówiliśmy, że będziesz nas. Nikt, kto chce żyć i przeżyć w świecie zewnętrznym, nie może grać wedle reguł, na których ty się wychowałeś. Obłęd, szaleństwo i chora żądza mordu. Przyznaj, sam przed sobą, jak się teraz czujesz? Jak się czuje morderca, który zasmakował w żniwach na niewinnych?
Blaine Kelly śmiał się sam do siebie. W powietrzu rozchodził się zapach kordytu i metaliczny, zniekształcony śmiech dobywający się z wnętrza hełmu. Ochłap przekręcił łeb. Dymiące, rozorane jak przez maszynkę do mielenia truchło nieznajomego leżało w groteskowej pozie na suchym, palącym piasku pustyni.
Przez trzy kolejne dni zginęło dwadzieścia jeden radskorpionów, siedem żerujących nocami kretoszczurów, trzech ludzi i jeden gekon, którego Blaine rozdeptał przez nieuwagę swoją metalową stopą.
Grasujące gdzieś pomiędzy Hub i Złomowem stado braminów, o których Blaine przypuszczał, iż są tymi samymi braminami, które swojego czasu otoczyły jego i Ochłapa podczas zasłużonego odpoczynku, stanowiło łakomy kąsek. Blaine nie zdecydował się jednak na tropienie i kolejne „zwierzobójstwo”. Nawet jeżeli intencje tych konkretnych krów nie były czyste, lubił braminy i te jako jedyne ze wszystkich stworzeń (no może poza Ochłapem), miały u niego specjalny kredyt miłosierdzia.
Po swoich licznych zasługach i licznych trupach znaczących trasę pomiędzy Cytadelą, a leżem Garla, mini działko został ochrzczone pseudonimem: Wietnamski Rozpruwacz. Blaine uznał, iż będzie to piękne nawiązanie do tego, co owładnięci szałem mordu i presją wojny, amerykańscy chłopcy robili z armią tego podzielonego przez zwolenników ideologii komunistycznej i demokratycznej, azjatyckiego kraju.
Twój obłęd, Blaine…. Twoje szaleństwo i żądza krwi, wiesz, kto jest za to odpowiedzialny, prawda? Świat zewnętrzny zmienia ludzi. Grasz, albo nie grasz. Nie ma niczego pośrodku. Nawet istoty o najszlachetniejszych sercach dałyby się wciągnąć w panujące tu reguły i uległyby mocy, jaką pozostawiła po sobie wypalająca ziemię Apokalipsa. Zupełnie jak Frodo i każdy inny z powierników pierścienia. Nikt nie potrafił mu się przeciwstawić. Nawet Gandalf obawiał się drzemiącej w nim mocy. Ty natomiast zabrnąłeś bardzo, bardzo daleko; w samo serce Mordoru. Nie ma już odwrotu. Nie ma już ucieczki. Jakiekolwiek życie chciałeś niegdyś prowadzić, wszystko zostało zaprzepaszczone w momencie, kiedy po raz pierwszy postawiłeś stopę za bezpieczną grodzią Krypty 13. Być może było to twoje przeznaczenie, a być może zwykły kaprys starego, bojącego się o własną skórę i miejsce człowieka. Człowieka, którego imię brzmi: Jacoren. Pamiętaj o tym, Blaine. Pamiętaj o wszystkich, których życia pozbawiłeś, kiedy następnym razem staniesz twarzą twarz ze swoim Nadzorcą. Pamiętaj…
151
Dziennik, zapiski z drogi do obozu Chanów.
Po tym, jak owładnęło mną swoiste „przekleństwo” Pancerza Wspomagającego, model T-51b oraz Wietnamskiego Rozpruwacza, jakaś samoświadoma, nieskażona część wszechświata, zdecydowała się najwyraźniej na usunięcie z mojej drogi wszelkich żywych istot. Od czterdziestu ośmiu godzin, nie napotkałem niczego. Absolutnie niczego. Ochłap zaczyna się nudzić, a muszę przyznać, że i ja czuję się dość zaniepokojony. To, co wydarzyło się dawno temu w Krypcie 15, jawi mi się dziś jako koszmarny sen; a jednocześnie jest tak bardzo realne. Nie wiem, dlaczego zacząłem wtedy strzelać [och, daj spokój! Przecież w głębi siebie dobrze to wiesz. Twój instynkt…]. Nie wiem, dlaczego sprowadziłem śmierć i zniszczenie na wszystko, co znajdowało się w dogorywających korytarzach tętniącego niegdyś życiem schronu. Jeżeli była to jakaś desperacka próba odreagowania, zapomnienia, wyrzucenia z siebie całego napięcia, to od tamtej pory przybrała ona znacząco na sile. Nigdy bym nie przypuszczał, że dopuszczę do bezmyślnej śmierci drugiego człowieka. Aczkolwiek nie będę ukrywał, iż zdarzało mi się już zabijać. Ian był moją pierwszą prawdziwą ofiarą i chociaż nie ja osobiście pociągnąłem za cyngiel, jego krew znajduje się na moich dłoniach. Nie mogę jednak powiedzieć, by wprawiało mnie to w zakłopotanie. Jest we mnie coś demonicznego. Coś okrutnego i nienawidzącego wszystkiego i wszystkich. Coś, co w głębi siebie pragnęło by świat spłonąć w termojądrowym ogniu. Chcę, by apokalipsa trwała dalej. Ja… jestem… apokalipsą. Bogiem Mordu. Pradawnym Bhaalem. Sprawia mi to przyjemność. Moja moc i siła. W końcu wszystko zależy ode mnie, a ja nie jestem skrepowany niczym. Żadną etyką, moralnością, żadnymi wyższymi uczuciami wypływającymi z obszarów mózgu, które w dzisiejszym świecie niewiele mają ze swojego niegdysiejszego znaczenia. Chcę żyć. Chcę przeżyć i jeżeli los sprowadził na mnie to, co sprowadził, niech nikt nigdy nie waży mi się zarzucić, że postąpiłem niesłusznie. Że jestem mordercą! Człowiekiem podłym i potępionym. Nikt nie wie, przez co musiałem przejść. NIKT! Nikt nie będzie mnie tym samym oskarżał. Jestem wolny! WOLNY I NIEOGRANICZONY! A do tego niezniszczalny…
Boż e, czy to właśnie z tego powodu Nadzorca Jacoren wysłał mnie na poszukiwania hydroprocesora? Czy wiedział, jaki potwór czai się we mnie? Jakim zagrożeniem dla wspólnoty, miałem się w przyszłości stać?
Nie! Ten stary, pieprzony kogut, nic nie wiedział! Bał się, że znany mu świat legnie w gruzach, więc wysłał kogoś, kto nic go nie obchodził by zamiast swojego życia, zrujnowane zostało inne. Ten stary, pieprzony kogut. Jeszcze przetrącę mu skrzydła. Bóg mi świadkiem…
[w tym miejscu zapiski przechodzą w szaleńczy bełkot. Jedynie na samym końcu, spośród wyglądającego na przypadkowy chaosu liter, można wyłonić coś, co zdaje się mieć sens. Albo i nie]
Boże, co się ze mną dzieje?
152
– JEEEEeeesssteeEEEEMMMM SZSZSZSZSZŁOOOOWIEEEEKIEEEEM!!!
Blaine Kelly siedział przy płonącym ognisku. Ochłap przytargał dość grube fragmenty chrustu z pobliskiego, wysuszonego zagajnika. Płomienie pełgały wysoko, wzbijając się pod zasnute chmurami niebo. Noc była ciemna. Masyw Coast Ranges zapewniał ochronę przed nieprzychylnymi spojrzeniami czających się w mroku stworzeń i ludzi.
Mało kto jednak miał ochotę zadzierać z Blainem. Zwłaszcza, kiedy ten siedział w pozycji z wyciągniętymi przed siebie nogami; w na wpół rozmontowanym, otwartym Pancerzu Wspomagającym.
Był pijany w sztok. Śpiewał w najlepsze:
– … iiiiiii… iiiiii (głos przypominał kwik silącej się z własną intelektualną niemocą świni) nic… NIZ-KURFA-NIZ, szo luuuCkieeeee… nie jest mi łoooooooobceeeeeee!
Ochłap skrzywił się sapiąc ciężko. Kiedy Blaine cisnął butelką whisky w płonący stos, szkło pękła, zaś złocisty płyn wystrzelił wysoko, rozpryskując przy tym na boki płonące krople, pies uznał, że tej nocy, prześpi się w zapewniających znacznie lepsze towarzystwo krzakach.
– KUUUUU… KUUUUUUU… – silił się dalej napierdolony jak chiński autobus w godzinach szczytu, Kelly. – KUUUUUU… JEEESZSZTEM NICZYM… NICZYM…
Odbiło mu się, wymiociny podeszły do gardła. W pierwszym momencie udało mu się pochwycić i połknąć początkową falę. Naporu drugiej nie zdołał jednak wytrzymać. Spocony, śmierdzący i na wpół przytomny, upadł ryjąc twarzą w piasku jak kret.
– … taktyczna głowica atomowa…
– … bum-bum-BUUUUUM!!!
Zdołał jeszcze machnąć ręką odgarniając od siebie nieco szaro-żółtych ziarenek. Przypominał wyrzuconego na brzeg oceanu Walenia. Majaczył, bełkotał, ślinił się, aż w końcu stracił przytomność.
Ochłap, skryty w krzakach, przez całą noc wiernie obserwował, czuwając.
153
– O, Boże, ale mnie boli głowa!
Ranek był rześki. Można nawet powiedzieć, iż nieco chłodny. Powracający do świata żywych, Blaine, uznał to za zły omen. Szybko jednak zweryfikował swoje nastawienie i podziękował opatrzności, za spowijające niebo chmury. Dla wszystkich wprawionych w chlaniu opojów, nie było nic gorszego, niż towarzyszący kacowi płynny żar i gorąc.
Blaine nie był oczywiście zawodnikiem wagi ciężkiej, a i w swojej kategorii miałby małe szanse na mistrzostwo, ale jednak gdzieś w głębi siebie jego organizm przeczuwał podświadomie, że jest lepiej tak, jak jest.
Ogarnął się. Ochłap, widzący ponownie swojego starego, dobrego pana, ucieszył się i nawet polizał go kilkukrotnie w nos. Potem Blaine zapiął pancerz, nałożył hełm i raz jeszcze zniknął w tym pancernym czymś, co nieustannie wzbudzało psi niepokój.
Daleko na skraju doliny przecinające dwie niewysokie górki masywu Coast Ranges, migotało coś jasnego i mocno lśniącego. Blaine, który zawczasu przyładował profilaktycznie kilka Stimów z wolna odzyskiwał rezon i sprawność zmysłów. Wraz z psem postanowili bliżej przyjrzeć się intrygującemu światłu.
154
Kiedy tylko Blaine Kelly ujrzał w całym majestacie to, co znajdowało się wbite w ziemię w odległości niespełna pięciu metrów od niego, zupełnie zapomniał o nękających go ostatnimi czasy demonach, nocnym pijaństwie i dokonanym na drodze z Cytadeli masowym mordzie.
– Więc oni naprawdę istnieją…
Szary, matowy talerz UFO zderzyło się z ziemią. Jego przednia część było niewidoczna. Środek z przypominającą słój na mózg jednego z tych robotów w Blasku, kopułą wystawał nieznacznie ponad poziom pojazdu. Ogon, kuper, tył czy jak to nazwać, ciężko stwierdzić, ponieważ całość konstrukcji owalnego talerza była dokładnie taka sama: okrągła z wykonanymi z niemożliwego do zidentyfikowania tworzywa panelami przypominającymi nieco blaszany gont dachu, które pod kątem niespełna pięciu stopni unosiły się po skosie, łącząc z owalną, sferyczną kulą pośrodku. Z jej wnętrza, przez wąski, przeszklony wizjer, zionęła ciemność.