Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 36 (всего у книги 36 страниц)
Nic nie dało się jednak zrobić. Szczęśliwie t o, czym dysponowało w tym momencie Bractwo, było wystarczającym pretekstem dla Maxsona do podjęcia zbrojnego kontruderzenia na Armię Jedności.
Teraz należało tylko przekonać Starszyznę o wiszącej nad nami zagładzie. Generał Maxson, być może zupełnie nieświadomie, stał się jednym z kluczowych ogniw mojego fortelu. Pragnąc przeflancować wszystkich zielonych łupieżców prosto do piekła, nakazał mi przysiąc na sztandar, emblemat i honor Bractwa Stali (łącznie z moim), iż to, co powiedziałem mu w jego prywatnym gabinecie, było prawdą, całą prawdą i tylko prawdą. Jak sam to ujął, Starszyzna była nieco konserwatywna i lubiła te pompatyczne frazesy związane z pierwotnym credo Zakonu.
Oczywiście zrobiłem wszystko, o co zostałem poproszony. Tego d nia Cytadelę obiegła informacja: Bractwo Stali szykowało się do wojny.
215
Kiedy wojsko Bractwa Stali zbliżało się do obwodu bazy mutantów, padał ostry, zacinający od strony oceanu deszcz. Ciemne, szare chmury rzucały cień na świat wokół, a niska, wysysająca życie temperatura nasuwała skojarzenia z północnymi rejonami dawnych Stanów Zjednoczonych. Zachodnia, słoneczna Kalifornia zupełnie nie przypominała stanu, w którym niegdyś odnotowano najwyższa temperaturę na Ziemi.
Blaine Kelly maszerował w swoim pancerzu wspomagający, t-51b, nie odstępując na krok generała Maxsona. Starzejący się, wciąż silny ciałem i duchem, członek Starszyzny osobiście przewodził natarciu. Pośród strug deszczu i smagnięć porywistego wiatru, krył się na swojej lawecie, do której zaprzężono cztery braminy. O, dziwo, żadna z krów nie wykazywała żadnego zainteresowania postacią Blaina. Najwyraźniej upodabniająca człowieka do konserwy zbroja, odbierała mu cały wdzięk, urok i to coś, co nieustannie frapowało dwugłowe cielęta.
Bractwo Stali zmobilizowało armię w przeciągu czterech dni. Okazało się, iż generał Maxson pospołu z Rhombusem, przygotowywali niezbędne zaplecze już od wielu, wielu tygodni. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, jednocześnie utrzymywane w ścisłej tajemnicy przed Starszyzną. Zważywszy, iż czterej popiardujący w fotele, coraz bardziej szczerbaci panowie, praktycznie nie wyściubiali swoich wielkich nosów poza czwarty poziom Cytadeli, nie było to wielkim wyczynem.
Maxson zdołał zorganizować kilka oddziałów wyposażonych w pancerze wspomagające, rusznice laserowe, miotacze plazmy i szybkostrzelne mini-działka paladynów. Stanowili główny trzon sił atakujących, bezpośrednio pod komendą szefa Zakonu, Rhombusa. Jako wsparcie występowali rycerze w bojowych pancerzach z zielonych płytek ceramicznych. Wyposażono ich w nieco bardziej konwencjonalną broń i pomimo, iż większość spędzała swoją służbę na konstruowaniu nowych urządzeń i sprzętów, praktycznie każdy był również świetnie wyszkolonym żołnierzem. Jako wsparcie, najliczniejsza grupa została utworzona z ludzi wciąż posiadających status rekrutów. I oni zostali jednak uzbrojeni na modłę upodabniającą ich do rycerzy, a ci, którzy znajdowali się na końcowych etapach szkolenia, uformowali oddziały wspierające główne siły natarcia. W obwodzie pozostawiono młokosów i „mięczaków” (wedle słów Rhombusa), którzy mieli wywierać na przeciwnikach grozę psychologiczną.
Blaine Kelly nie miał pojęcia, jak liczna jest Armia Jedności. Przypuszczał jednak, iż zmasowane uderzenie posuwającej się pomimo rzęsistych opadów w zadziwiającej szybkości i sprawności, armii Bractwa, rozgromi wrogów w pył. Większość Supermutantów i tak nie miała już o co walczyć. Mistrz nie żył. Jedyną siłą scalającą teraz dawną jedność, był strach przed ludźmi i bez wątpienia, rygorystyczna, bazująca na terrorze dyscyplina egzekwowana przez wyższych stopniem przełożonych.
Lecz mimo to gdzieś w głębi siebie Blaine Kelly odczuwał strach. Pamiętał jaką agresywnością wykazała się zapędzona w róg Matka radskoprionów. Maciora Szponów w obliczu śmierci również nie zamierzała dać za wygraną. Zwierzyna walcząca o życie potrafiła wykrzesać „nadludzkie” siły, zachowując się przy tym zupełnie nieobliczanie.
Kto wie, do czego ucieknie się postawiona przed murem armia Supermutantów.
Drugiego dnia deszczu, o poranku, tuż po opuszczeniu obozu ulokowanego pośród nielicznych po tej stronie skalnych wnęk – osłaniających nieco przed naprzykrzającymi się wszystkim warunkami pogodowymi – zwiadowcy Bractwa donieśli o powszechnej mobilizacji i szykującym się kontrnatarcia ze strony placówki wojskowej wroga.
Maxson wydał rozkaz na przygotowanie szyków. Rhombus rozstawił wszystkich na płaskiej, wznoszącej się na długości około stu pięćdziesięciu metrów wydmie. Ociekający strugami wody, zamknięty w swoich stalowych pancerzach paladyni, stanowili oddziały pierwszej linii ataku. Na flankach rozmieszczono okalających ich i zabezpieczających rycerzy. Pośrodku, za paladynami, znajdowały się grupy pośledniejszych rycerzy wspierane przez rekrutów starszych stopniem. Jak na ironię we własnym środowisku określano ich mianem weteranów. Tyły w obwodzie zabezpieczali najsłabiej wyszkoleni.
Maxson i Rhombus zastosowali szyk odpierający ewentualne frontalno-boczne natarcia. Stawiając tym samym wszystko na jedną szalę, zyskiwali pewnego rodzaju przewagę umożliwiającą im uderzenie w odpowiednim momencie i stopniowe wypieranie oddziałów przeciwnika, aż do ich całkowitego rozbicia i rozgromienia. Jeżeli jednak Supermutanty zdecydowałyby się okrążyć armię Bractwa i uderzyć od tyłu, Maxson i Rhombus musieliby się wykazać nie lada kunsztem dowodzenia, by nie dopuścić do całkowitej klęski.
Spośród strug deszczu, na szczycie wznoszącej się wydmy, zza której nie było widać zupełnie nic, wyłonił się pojedynczy zwiadowca Armii Jedności. Przez moment stał oniemiały widząc to, co zarejestrowały jego kaprawe, podłe oczy. Moment ten był wystarczający, by jeden z rycerzy namierzył sukinsyna i posłał mu pocisk z karabinu snajperskiego DKS-501.
Supermutant zesztywniał, po czym przechylił się upadając bokiem. Jego ciało turlało się w dół po mokrym, grząskim piasku. Zza wydmy docierały odgłosy dzikiej, rozwrzeszczanej szarży.
Blaine Kelly przydzielony bezpośrednio do osobistej straży generała Maxsona, przypatrywał się jak przełożony Zakonu Paladynów, Rhombus, unosi odzianą w pancerz dłoń i krzycząc gromkim, donośnym głosem: „BRACIA!” wydaje rozkaz do ataku.
Pierwszy szereg wyłaniających się zza kalenicy wydmy Supermutantów, został ścięty niczym cienkie, rozwichrzone krzaki przez wysokoobrotową piłę spalinową.
Cała reszta wydarzeń tego dnia przeszła do historii.
216
To koniec. Dokonało się. Armia Jedności została rozbita i dołączyła do swojego Mistrza – gdziekolwiek poszedł. Nieliczni zdołali uciec spod gniewu Bractwa, ale wysłane przez Rhombusa oddziały szybko rozprawiły się z gnającymi na oślep w popłochu maruderami.
Zbiorowisko Supermutantów, nazywających siebie wojskiem, okazało się tak samo tępe, jak pojedyncze jednostki, na które natknąłem się w Bakersfield i Krypcie pod Katedrą. Wydaje się, że pierwsi przejrzeli na oczy ich dowódcy. Nie mieli jednak żadnych możliwości wywarcia presji na ciżbie, która w ślepym amoku gnała hurmem prosto w stronę wydmy i wyłaniała się zza horyzontu, tylko po to, by zostać od razu ścięta przez naszych chłopców.
Większość przeciwników została w ten sposób rozgromiona. Kiedy coraz mniej liczne oddziały, napierały na wydmę, Rhombus wydał rozkaz natarcia. Okazało się, że na rozpościerającym się poza granicą piaskowej kalenicy terenie, pozostały tylko zdezorganizowane resztki.
Oficerowi próbowali ratować się ucieczką. Część zdołała przedostać się do wnętrza kompleksu. Generał Maxso n został przeze mnie ostrzeżony , iż za wszelką cenę należy uniknąć przeniesienia walk do środka. Kiwnął enigmatycznie głową, dając do zrozumienia, że przyjął moją uwagę. Jednak goszczący w kąciku jego ust, cyniczny uśmieszek sugerował, że starzec ma jeszcze jakiegoś asa w rękawie.
Można powiedzieć, iż wojna, cóż, wojna nigdy się nie zmienia. Jakikolwiek światłe i honorowe ideały przyświecały nam w tej epickiej walce, podczas wyzwalania świata spod zdemoralizowanej dyktatury owładniętej szalonym planem przemiany całej ludzkości w mutanty, na sam koniec okazaliśmy się tak samo podli i okrutni, jak nasi niedoszli oprawcy.
Generał Maxson rozkazał użyć bomby jądrowej. Bractwo Stali, które poprzysięgło walkę z atomem i odbudowę zniszczonego przez naszych przodków świata, uciekło się do tej ostatecznej siły destrukcji, wrzucając głowicę prosto do szybu w głąb bazy na zywanej przez dawnych Mariposą.
Jedynym śladem po wewnętrznej detonacji, było obsypanie się fragmentów kamienistego gruzu, pokrywającego palcówkę od góry. Dwuskrzydłowe, masywne drzwi zostały zawalone, zaś stery skał i żrący atom pogrzebał wewnątrz ostatnie resztki Armii Jedności i eugenicznego p lanu czystości rasowej Mistrza.
Był to koniec nie tylko dla niego, ale również dla mnie. Wojska Bractwa Stali zabezpieczyły teren, po czym ruszyły w drogę powrotno do Cytadeli. Generał Maxson namawiał mnie, bym został z nimi. Zawsze znajdzie się miejsce dla dobrego żołnierza… bohatera Zakonu, mówił. Jednak moje zaprzysiężenie Bractwu Stali było drugorzędne i wynikało z potrzeby wykonania zadania, które ciążyło nade mną od momentu opuszczenia miejsca, które od zawsze było mi domem: Krypty 13.
Zdałem pancerz wspomagający i Wietnamskiego Rozpruwacza. Laura wydawała się niepocieszona jak wszyscy, ale na swój sposób akceptowała moją decyzję. Pożegnałem się z ludźmi. Maxson potraktował mnie jak syna i to po raz drugi od kiedy go poznałem – przyciskając mocno do piersi i poklepując kilkukrotnie rękami po plecach, zaś Rhombus, srogi, surowy i sceptyczny Rhombus uścisnął mi dłoń i kiwnął z uznaniem głową.
Moja misja była skończona. Zabrałem Ochłapa i razem udaliśmy się na północ, ku górskiemu masywowi Coast Ranges.
Gdzieś tam czekał na mnie schron i kres wszystkiego. Uratowałem świat, a Krypta 13 raz jeszcze była bezpieczna. Mam nadzieję, że teraz i ja znajdę bezpieczeństwo w jej grubych, betonowych ścianach. Aczkolwiek coś mi mówi, że moja przygoda będzie trwała nadal. Że jakaś część mnie już nigdy nie zdoła się przyzwyczaić do tego, co niegdyś było mi bliskie i cenne. Tak jak po powrocie z hydroprocesorem. Czułem, że Nadzorca Jacoren, raz jeszcze zaskoczy mnie i tym razem, będzie to o jeden raz za dużo.
Czas pokaże.
Rozdział 20
Dom
217
Ostatnie promienie pomarańczowego słońca oświetlały wejście do jaskini. Tworzące ją ściany lśniły miedzianym blaskiem, zaś twardy, granulowy piasek wyściełający podłoże, przypominał mocno zabarwioną australijską glebę.
Ochłap obwąchiwał leżący pod krańcem ściany szkielet. Szczątki były mocno wysuszone, a Blaine pamiętał, jak zwrócił na nie uwagę, kiedy po raz pierwszy miał wkroczyć w nieznany mu, obcy świat zewnętrzny.
Było to piątego grudnia 2161 roku. Za sprawą malutkiej awarii jednego z najmniejszych podzespołów komputerowych w Krypcie, całe jego życie zostało wywrócone do góry nogami. Opuszczając zewnętrzną gródź wielokrotnie pragnął zawrócić, marząc o zaszyciu się z powrotem w środku.
Teraz czuł, że zewnętrzny świat jest niczym prowadzący go przez życie żywioł. Okrutne, nieprzewidywalne i nie wybaczające najmniejszego błędu miejsce. Absolutne przeciwieństwo spowitego skałami i otoczonego grubymi, betonowymi murami schronu, który stanowił osobliwą enklawę dla wszystkich zamkniętych w środku. A mimo to właśnie ta agresja, przemoc i ryzyko porwały Blaina bezpowrotnie – kształtując go i pokazując mu prawdziwą, niczym nieskrępowaną wolność.
Blaine Kelly bał się przyszłości. Tak jak piątego grudnia, myśl o wszystkich doświadczeniach czekających na zewnątrz, napawała go przerażeniem, tak teraz, gdy jego misja została zakończona, a od śluzy prowadzącej do domu, dzieliły go ostatnie kroki, zamiast głębokiego, należytego uczucia przynoszącej oddech ulgi, czuł dojmujący niepokój. Odwlekając moment spotkania twarzą w twarz z oczekującym go przeznaczeniem (niczym w korytarzu podziemnej Krypty pod Katedrą, kiedy ściany wiły się w brunatnym śluzie i resztkach uwięzionych w nich ludzi) spoglądał na Ochłapa wpatrzonego niczym zahipnotyzowana kobra w resztki rogatego kangura.
Ochłap, jak to Ochłap, nieustannie przebywał w swoim własnym świecie. Pomimo, iż szkielet zwierzęcia był stary i wysuszony, pies pochwycił w swoją paszczę fragment jednej z tylnych łap i ogryzając go z rozbrzmiewającym we wnętrzu skalistej groty trzaskiem, próbował wyłuskać resztki jakiekolwiek miękkiej tkanki znajdującej się w jego głębi.
A może po prostu ostrzył kły.
Blaine uśmiechnął się cierpko na tę myśl. W trakcie swojej wędrówki przez świat zewnętrzny, nauczył się rozpoznawać znaki zsyłane mu przez Opatrzność. Wszędzie doszukiwał się ukrytych wzorców. Mechanizmów, gdzie za sprawą niepozornych, odseparowanych i niepołączonych ze sobą składowych, wyłaniał się szerszy obraz jednej spójnej wizji.
Wizji, w której wszystko miało swoje miejsce, czas i znaczenie. I pomimo, iż na początku swojej wędrówki obawiał się, że jego kości szybko dołącza do rozkładających się resztek Boba, a jemu nigdy nie uda się wrócić do środka, stał tutaj, na skraju pieczary prowadzącej do Krypty 13 i wracał do domu.
Bał się jednak bardziej, niż kiedykolwiek.
Gwizdnął na Ochłapa. Poprawił skórzaną kaburę z bronią. Rozpiął nieco poły swojej ulubionej, czarnej skóry bez jednego rękawa (wszystko w stylu Mela Kaminsky’ego) i dobywając z plecaka jedną z długich, czerwonych flar, odkręcił nakrętkę.
Jasne, rażące światło w odcieniu nieco wyblakłej czerwieni, rozjaśniło egipskie ciemności i Blaine i Ochłap ruszyli w głąb korytarza.
218
Stary, żelazny klosz podwieszony przy zewnętrznej grodzi Krypty 13, dyndał pod wpływem delikatnego ciągu powietrza, wydając z siebie zgrzytliwe zawodzenie. Jego nikłe, żółtawe światło rozpraszało mrok wokół wielkiej, wytłoczonej na śluzie trzynastki. Komputer umożliwiający odprawienie rytuału wejścia, trwał wiernie na swoim posterunku, czekając, aż ktoś z zewnątrz, wykona na nim jedyną wprogramowaną w system operację i za sprawą krótkiego impulsu uruchomi mechanizm aktywacyjny.
Oczywiście sytuacja z piątego grudnia powtórzyła się niczym jakaś uśpiona, lecz wciąż wredna i czujna klątwa.
Kod wprowadzający Blaina nie działał. Blaine próbował trzykrotnie, a zważywszy na pełne zewnętrznego spokoju okoliczności (brak kalifornijskich szczurów jaskiniowych, obecność Ochłapa i leżąca na kamiennej podłodze, skrząca się flara) nie było możliwości, by jego palce omyłkowo wykonały błędną kombinację.
Spróbował jeszcze raz.
Nic.
Dokładnie to samo, co za pierwszym razem, kiedy małe, czerwone oczka łypały na niego z ciemności, a on zielony i niedoświadczony jak przedwczesny banan, desperacko naciskał klawisze, pragnąc tylko wrócić do środka.
Teraz, po wszystkim, co przeszedł w świecie zewnętrznym, po pokonaniu praktycznie każdej przeciwności losu, niebezpieczeństwa i podłego charakteru wydarzeń życzących mu śmierci, śmierci i raz jeszcze śmierci, przyjął całą sprawę ze stoickim spokojem.
Usiadł obok zasuszonego szkieletu Boba i czekał.
Czekając, ofukał trzykrotnie Ochłapa, który najwyraźniej przeczuwając nadchodzące wydarzenia, miał ochotę zaostrzyć jeszcze nieco kły.
219
Odgłos poszczególnych elementów uruchamiających gródź Krypty 13 rozbrzmiewał echem pośród niebezpiecznie niskich stropów jaskini. Gdy tylko pierwsze dźwięki dotarły do uszu Blaina, chłopak wstał i odsunął się na dającą mu taktyczną przewagę odległość. Ochłap warował czujnie wokół jego posągowej, okutanej w czarną skórę nogi.
Kiedy gródź odsunęła się, a prowadzące do wnętrza Krypty przejście rozpostarło przed nimi swoje progi, niewielka, przygarbiona postać zarysowała się na tle jasnego, oślepiającego światła syntetycznych lamp pierwszej śluzy.
Blaine Kelly odruchowo zmrużył oczy, osłaniając je ręką. Nie musiał widzieć wychodzącego im na spotkanie człowieka, by wiedzieć, kim on jest. Tę wygiętą w pałąk ku ziemi, niczym dźwigający świat na swoich barkach Atlas, obciętą na krótko z równie krótką, siwą brodą porastającą twarz, postać, rozpoznałby nawet w najciemniejszych mrokach samego Blasku.
– Nadzorca Jacoren – oświadczył w tonie nie dającym po sobie poznać najmniejszego zdziwienia.
– Blaine Kelly! – odparł jowialnie absolutny dyktator Krypty i w przyjacielskim, ojcowskim geście, wyciągnął przed siebie ręce, rozkładając je szeroko.
220
Blaine Kelly słuchał wypływającego z ust Nadzorcy retorycznego potoku słów. Z każdą chwilą miał coraz większe wrażenie, że wszystko, absolutnie wszystko, co kołatało mu się po głowie i kumulowało w jego sercu, było starającą się okryć prawdę grubym całunem fikcją. Fikcją, próbującą za wszelką cenę oszukać racjonalne następstwa tego, co czeka go po powrocie do domu. Myśli te, wątpliwości, rozgoryczenie i żal, pojawiły się po raz pierwszy w trakcie rekonwalescencji po przebytej chorobie popromiennej. Miejsce, które niegdyś było dla Blaina domem, sprawiało wrażenie obcego i nienaturalnego. Ograniczającego niczego nieświadomych, nie posiadających żadnego punktu porównania ludzi niczym odseparowane od świata, niedostępne więzienie.
Potem Jacoren wygonił go na zewnątrz.
Raz jeszcze.
Blaine miał świadomość głębokiego uczucia przepełniającej go porażki. Czuł również rozsierdzenie na myśl, iż ten jeden człowiek, który nigdy nie wyściubił nosa poza swoje prywatne kwatery i nadające mu absolutną władzę tyrana centrum dowodzenia, mógł jednym skinieniem ręki, jednym spojrzeniem czy słowem, uwarunkować cały jego los. Zaniepokojony rzekomo raportami o aktywności mutantów, zlecił Blainowi kolejną misję. To właśnie wtedy, Kelly zaczął z wolna uświadamiać sobie, iż wszystko w tej historii sprowadza się właśnie do tego.
Do tej chwili.
Nadzorca Jacoren ględził, ględził i ględził. Oczywiście był niepohamowany w swojej wdzięczności i nie mógł nadziękować się Blainowi za wszystko – WSZYSTKO – jak podkreślił, co zrobił dla Krypty 13 i jej mieszkańców. Ludzie zawdzięczali mu życie, a Jacoren pozwolił sobie nawet na porównaniu, iż Blaine Kelly uratował nie tylko Kryptę, ale i całą ludzką rasę.
Potem zaczęły się wątpliwości. Delikatne, oratorskie lawirowanie między pochlebstwami, a stanowczym obnażeniem swojej nieodwołalnej decyzji. Młodzi. Naturalnie Jacoren odwoływał się do młodego pokolenia i do sławy, zasług, nieśmiertelnych czynów bohatera, który mieszkając pod jednym dachem z tymi wszystkimi ludźmi, może poważnie zagrozić stabilności wspólnoty.
Jacoren był przekonany, że z czasem historie i opowieści Blaina przestaną wystarczać. Ludzie zapragną zobaczyć, jak jest w świecie zewnętrznym. Zapragną porzucić Kryptę i wieść życie w świecie, który niegdyś nosił ich całe pokolenia. Co wtedy? Co wtedy stanie się z nami? Co stanie się ze schronem i wszystkim, co wspólnymi siłami wypracowaliśmy od wybuchu Wielkiej Wojny?
Blaine Kelly słuchał potoku słów Jacorena z niewzruszonym, niezdradzającym żadnych uczuć wyrazem twarzy. Czekał na te ostatnie, końcowe oświadczenie, po którym cały jego los zostanie uwarunkowany i określony, tak jak za pierwszym razem, kiedy odbywali podobną rozmowę, a Nadzorca zasiadał na swoim stanowisku dowodzenia.
Dokładnie takim samym, jakie zajmował Mistrz Supermutantów.
– Wybacz mi, Blaine – ciągnął Jacoren tym przesadnie ckliwym i ojcowsko opiekuńczym tonem. – Wybacz mi. Od kiedy objąłem tę pozycję podjąłem wiele trudnych decyzji. Wiele z nich wbrew sobie. Wszystko… zawsze robiłem wszystko dla dobra Krypty i tym razem muszę myśleć przede wszystkim o niej. Przykro mi, Blaine. Jesteś bohaterem i zawdzięczamy ci naszą przyszłość. Ale nie ma tu już dla ciebie miejsca. Musisz odejść. Tak będzie najlepiej. Wierz mi…
221
Blaine Kelly obserwował jak Nadzorca Jacoren posyła mu ostatni, kwaśno-cierpiętniczy uśmiech z dodającym przesadności całej sytuacji westchnieniem. Potem zgarbiony, starzejący się człowiek odwrócił się i nie chcąc dłużej spoglądać w czarne, świdrujące go do głębi jego duszy oczy, odwrócił się i ruszył w stronę otwartej grodzi Krypty 13.
Blaine patrzył na wygięte plecy starca. Jacoren, tak jak wszyscy w „domu”, był ubrany w niebieski kombinezon z wyszytą na nim żółtą trzynastką. Blaine widział jak opasający skórę materiał wygina się nieznacznie przy każdym z powolnych ruchów Nadzorcy. Oświetlające postać i świat zewnętrzny syntetyczne światło sprawiało, iż niektóre włókna żółtej cyfry mieniły się od promieni.
Blaine trwał przez chwilę w milczeniu. Warujący przy jego nodze Ochłap spoglądał na pana z przekrzywioną na swoją własną modłę mordą. Zastanawiał się, o czym w tamtej chwili myślał człowiek.
Blaine nie myślał jednak o niczym. Jego umysł był czysty i ostry, a całość istniejącego w nim i na zewnątrz świata zmieniała się, niknęła i przepadała ginąc wraz z oddalającą się postacią starca. Pamięć o wszystkich wydarzeniach ze świata zewnętrznego była w Wygnańcy przemieszana pospołu ze wspomnieniami sprzed wydarzeń z rozpoczynającego okres tułaczki opuszczenia Krypty. Dzieciństwo, dorastanie pośród wiecznie zamkniętych sklepień, ograniczonych korytarzy, tak samo jak on wyglądających ludzi i sterylnej wręcz, nienaturalnej czystości. Tuż obok czaiło się widmo tego, co czek na zewnątrz. Świata zniszczonego przez głupotę, absurd i animozje działań przodków. Wielkiej Wojny. Wojny, która tak jak powiadają niektórzy, nigdy się nie zmienia. Wojny, która po wielu latach spokojnej egzystencji, dotarła i do Krypty, upominając się o należną jej ofiarę.
Blaine Kelly był taką ofiarą. Przez długi czas myślał o sobie w jej kategoriach. Potem okazało się, że wszystko, czego skryta w schronach ludzkość wyrzekła się: różnorodność, zmienność, nieprzewidywalność, przygoda i esencja ludzkiego życia – pełnego życia samego w sobie – zauroczyło go i bezpowrotnie skradło jego serce. Jasne, robił złe rzeczy. Po tym wszystkim nikt nie zachowałby nieskazitelności, zaś jego szaleństwo nie tylko już tliło się gdzieś w głębi jego mrocznej duszy, lecz płonęło żywym, buchającym ku nieskończonemu niebu płomieniem. Wszystko to, co zrobił, czego dokonał, co przyjął, równoważyło na swój sposób zło, które wyrządził po drodze.
Raz jeszcze, ostatni raz, obiecywał sobie Blaine, miał zamiar zachwiać tą równowagą. Następnie przestanie się mieszać i odejdzie. Odejdzie gdzieś, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim jest i zacznie od nowa.
Zacznie wszystko od nowa.
Sięgnął do przewieszonej przez pas skórzanej kabury. Wciąż trzymał w niej swojego wiernego przyjaciela. Kolt 6520 – ten sam, który Nadzorca Jacoren wręczył mu osobiście jako wyposażenie misji o kryptonimie „hydroprocesor”.
Blaine Kelly odpiął jednym palcem zatrzask na pasku. Sięgnął prawą dłonią po pistolet i mierząc nim, wpatrywał się przez moment na mieniącą się w świetle na plecach starca trzynastkę.
Potem wypalił.
Echo strzału niosło się z niepokojem pośród skalnych ścian i sklepień. Lecz umysł Blaina pozostawał spokojny. Misja została zakończona.
KONIEC
Elementy umieszczone w cudzysłowie pochodzą bezpośrednio z gry Fallout (polskie tłumaczenie: firma CD-Projekt).
Niektóre dialogi zawierają fragmenty z oryginalnych dialogów obecnych w grze.
AS-R
[1] Opad radioaktywny – ang. Fallout
[2] 80 jardów = ok. 73 metry.
[3] FEV – ang. Forced Evolutionary Virus
[4] Poniższe fragmenty zostały całkowicie zaczerpnięte z gry Fallout (tłumaczenie polskie: CD-Projekt).