355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 30)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 30 (всего у книги 36 страниц)

Cóż, powiem ci, mój drogi Pipku, co. Brzytwa oświeciła mnie swoim planem. By pokonać świetnie zorganizowanych, wyszkolonych i wykonujących rozkazy bez jednego mrugnięcia okiem Regulatorów, należy:

Przedostać się do fortecy Zbrojeniowców, pokonując po drodze Szpony Śmierci.

Wynegocjować umowę ze Zbrojeniowcami, którzy będą najpewniej domagali się likwidacji Szponów Śmierci.

Dostarczyć broń do Ostrzy.

Wyposażyć wszystkich zdolnych do walki i dokonać szturmu na Adytum.

Wyrżnąć wszystko, co chodzi i stawia opór, a następnie pogratulować sob ie świetnie wykonanego zadania.

Spełniając wszystkie powyższe warunki, Brzytwa obiecała pomóc mi w mojej misji.

Świetnie, po prostu świetnie. Na samą myśl o tym wszystkim, mam ochotę zakopać się w piasku i nie wychodzić stamtąd przez najbliższe sto tysięcy lat.

Niestety, z oczywistych względów, nie byłem sobie w stanie na to pozwolić. Mogłem, co najwyżej, zardzewieć w mojej stalowo-tytanowej puszce. To zaś nie był dobry pomysł.

170

Przemykanie tuż przy ewidentnej wylęgarni Szponów Śmierci, również nie należało do grona tak zwanych dobrych pomysłów. Kiedy tylko Blaine i Ochłap dotarli do granicy usłanego kolosalnymi odchodami terenu, na którym mieścił się stary, opuszczony magazyn, jeden i drugi przestali się dziwić, dlaczego posiadający renomę Zbrojeniowcy, tak cienko ostatnimi czasy przędą.

Właściwie, poczęli się z miejsca zastanawiać, jakim cudem w ogóle są jeszcze w stanie utrzymać interes.

Kamienny, szeroki budynek był praktycznie całkowicie pozbawiony dachu. Spora część bocznej ściany, została wyłupana, a z wnętrza znajdującego się za nią pomieszczenia, zionął trupi odór i fetor ekskrementów. Niektóre okna wyrwano na zewnątrz. To samo zrobiono z drzwiami. Blaine i Ochłap ostrożnie obchodzili zabudowania, starają się stąpać na samych tylko paluszkach. Niestety, zarówno w przypadku wyposażonego w pazury i poduszeczki psa, oraz człowieka odzianego w skrzypiącą, zmechanizowaną zbroję wspomagającą, względnie ciche poruszanie w stylu japońskiego ninja, nie było możliwe.

Dlatego należało wprowadzić dodatkowy element do planu. Blaine Kelly chciał za wszelką cenę zebrać wszelkie potrzebne dane, która pomogą mu lepiej zrozumieć sytuację panującą na tym terenie. Pamiętał jak groźnym, potężnym i praktycznie niezniszczalnym stworzeniem jest Szpon Śmierci. Jeden był wystarczająco przerażająco, by do końca życia powracać do napotykającego go biedaka pod postacią koszmarnych snów.

Czający się na uboczu pośród ruin Blaine, naliczył, co najmniej trzy bestie grasujące wewnątrz zdezelowanego budynku. Źrenica jego utkwionego w lunecie Pogromcy Arbuzów oka, była wąska i mała – zupełnie jakby pod wpływem docierających do niej obrazów, pragnęła wycofać się w głąb czaszki, uciekając przed tym, co widzi.

– No, Ochłap – szepnął Blaine odsuwając głowę od karabinu snajperskiego DKS-501. – Wygląda na to, że nie będzie lekko. Zbrojeniowcy mają szczęście, że te dzieciny nie rozniosły ich jeszcze na strzępy. Nie dziwi mnie, że okopali się w bastionie, zalewając fosę żrącym kwasem.

Ochłap, jak to Ochłap, patrzył z zaciekawieniem na swojego pana. Łeb miał przekrzywiony. Wyglądał na spokojnego i szczęśliwego. Najwyraźniej wspomnienie pieszczot prześlicznej dziewczyny o ksywie Brzytwa, wciąż było żywe i gorące w jego małym, szybko bijącym, psim sercu.

– Chodź – Blaine zaczepił Pogromcę na stelażu i machnął na psa ręką. – Przejdziemy tym bocznym przesmykiem. Zobaczymy, co chłopaki od spluw mają nam do powiedzenia. Coś mi mówi, że jeszcze tu wrócimy, a wtedy… ech – żachnął się – wtedy będziemy musieli pomyśleć, jak wysłać te chodzący kupy mięśni i pazurów prosto do piachu.

/ bułka z masłem / – pomyślał podążający za swoim szczękającym panem Ochłap.

/ Jeżeli mają tu gniazdo, to najrozsądniej będzie wywabić je najdalej jak to tylko możliwe. Najlepiej tam, gdzie raki zimują. Potem zajmiemy się mamuśką, rozwalimy jajka, bo przecież tych było dużo w jaskini pod tym wielkim miastem i kiedy wystrychnięte na dudka, warczące warczoły, powrócą, wpadną w taki szał, że stracą zmysły, a wtedy… wtedy mój dwunogi kolego rozwalisz je z tego małego, złocistego zip-zipa, którego wyciągnąłeś z wraku tych dziwnych panów o dużych głowach. Dobry plan? /

Nie da się ukryć, iż plan Ochłapa był niemalże genialny. Miał tylko jeden, minimalny szkopuł. Szpony Śmierci były stworzeniami prowadzącymi stadny tryb życia. Było ich jednak na tyle mało, że większość spotykanych na pustkowiach, z braku alternatywy, to samotniki. Stąd błędne przekonanie, jakoby te potężne, odziane w naturalne zbroje w kolorze czekolady, bydlaki, żyły w odosobnieniu. Nic bardziej mylnego. Szpony Śmierci przypominały nieco mrówki. Bardzo duże, masywne i groźne mrówki, ale jednak mrówki. Znajdowały odpowiednie miejsce na gniazdo. Najlepiej takie, które posiadało liczne naturalne fortyfikacje i podziemia. Podziemia ciemne, wilgotne i gorące. To właśnie w nich, Maciory Szponów Śmierci, regularnie kopulowały z najjurniejszymi samcami, składając potem liczne jajka, z których w kolejnym cyklu życia tchniętego w nie przez ewolucję, wykluwały się małe szponniki śmierci. Te szybko dorastały (główna zaleta bogatej w białko mięsnej diety – tak skwapliwie wyznawanej przez naszych polujących na mamuty protoplastów) i niebawem dołączały do strzegących powierzchni wojowników.

Ci zaś mieli w życiu tylko jeden cel: do śmierci bronić bytującej w gnieździe Maciory.

171

Blaine wpatrywał się w otaczające żelazny hangar z karbowanej blachy, bajoro kwasu. Zielona, gęsta substancja skwierczała i syczała w kontakcie z tworzącym fosę gruntem. Gdzieniegdzie na powierzchni pojawiały się bulgoczące bąble. Całość zaś sprawiała wrażenie, jakby niczym czarna dziura wsysała światło, oddając je potem w powolnym, fascynującym na swój sposób i urzekającym procesie fosforyzacji.

Zostawiając za sobą zagłębie Szponów Śmierci, Blaine i Ochłap przez cały czas zachowywali doprowadzającą ich do granic napięcia czujność. Zewsząd, dosłownie zewsząd w stanowiących Gruzy resztkach dawnego Los Angeles, mogła rzucić się na nich upiorna, odziana w czarną szatę kostucha. Jeden moment, nieopatrzny ruch, odłączenie się i powędrowanie myślami gdzieś daleko stąd, a jej ostra niczym brzytwa golibrody kosa ścięła by psią i ludzką głowę, a następnie wrzuciła ich truchła do parującej kadzi z fosforyzującym kwasem. Teraz, kiedy nasi bohaterowie znaleźli się przy świetnie jak na współczesne warunki ufortyfikowanej lokacji, pozwolili sobie odetchnąć. Blaine ponownie zdjął hełm, a Ochłap rozsądnie trzymał się metr od jego prawej nogi. Po lewej, naturalnie, znajdowała się fosa. Widok nadżartych, rozpadających się zwłok leżących w pozycji tylnej bezpiecznej na niewielkiej, piaskowej wysepce pośród lśniącej zieleni, aż nadto pozwalał wyobrazić sobie, jak bezwzględna jest zawartość lokalnego bajora.

Spokojnie, bez zbędnego pośpiechu, okrążając nienaturalne rozlewisko, Blaine podziwiał umiejscowiony tuż pośrodku hangar. Wyglądał na jedną z tych licznych niegdyś w L.A wielkich hal-hurtowni. Budynek był wyjątkowo dobrze zachowany. Blacha wyglądała na zadbaną, izolowaną i okrytą odpowiednią warstwą świeżej powłoki antykorozyjnej. Wysokie, szerokie rolety przystosowane do pojazdów dostawczych, pozostawały skrzętnie zamknięte. Jedynie niewielkie, prostokątne drzwi dwuskrzydłowe, zdawały się przyjmować tę samą funkcję, co brama w Adytum – jedynej drogi do wewnątrz i na zewnątrz. Tuż obok wisiała miedziana, prostokątna tablica z wybitym czarnym napisem: „ZBROJENIOWCY”. Blaine Kelly, nawet gdyby był kompletnym analfabetą, z pewnością rozpoznałby znajdujący się poniżej symbol ustawionego z profilu AK-47; wiedząc tym samym, iż znalazł się we właściwym miejscu. Poza opisanymi dotychczas atrakcjami, wszędzie wokół hangaru stały ustawiony w pionowe stosy beczki. Blaine słusznie zauważył, że przypominają okopy. Tuż zza nich, wyglądały ku niemu zasnute czarnymi soczewkami oczy Zbrojeniowców.

172

Na niewielkim podwyższeniu z usypanej i ubitej skrzętnie ziemi, znajdowała się drewniana kładka. Tworzyły ją powiązane ze sobą, podłużne deski. Była to jedyna droga, coś na kształt mostu zwodzonego, którą można było dostać się na teren niewielkiej wysepki mieszczącej na sobie kwaterę główną Zbrojeniowców.

Stojący na straży chłopak, odziany tak jak wszyscy w zielony pancerz bojowy, trzymał obie ręce na zawieszonym na wysokości krocza szybkostrzelnymi karabinie SLK-77. Wydawał się równie zaskoczony obecnością Blaina, co Blaine całokształtem rozpościerającego się przed jego oczami miejsca.

– No proszę – podjął chłopak. Był młody i wyglądał na żywą reprezentację wyznawanej przez Marka Aureliusza filozofii stoicyzmu. – Nie często miewamy tu gości. Właściwie – wykonał ruch głową w bok, w stronę, z której przybył Blaine – od kiedy zaczęły się problemy ze Szponami Śmierci, nie mamy ich prawie w ogóle.

Blaine uznał, że nie ma co owijać w bawełnę. Czas go naglił. Miał już powoli dosyć tego wszystkiego. Chciał wrócić do domu, a im szybciej skończy, tym szybciej będzie mógł zalec na zasłużonej emeryturze.

Tak, jasne, Blaine! Na emeryturze. Jeżeli sądzisz, że nawet jeśli uda ci się pokonać Boga Supermutantów i samych Supermutantów, to Nadzorca Jacoren pozwoli ci zostać w domu to… cha-cha-cha! Wybacz, ale nie jestem w stanie skwitować tego w żaden inny sposób! Ogarnia mnie po prostu… pusty śmiech! Cha-Cha-Cha!

– Przysłała mnie Brzytwa. Mówiła, że ma jakąś sprawę do Gabriela. Wpuścisz mnie? Przy okazji – Blaine wskazał wystawionym kciukiem na znajdujące się na jego stelażu spluwy – chętnie uzupełnię amunicję.

Strażnik zaśmiał się, po czym odsunął na bok przepuszczając odzianego w Pancerz Wspomagający chłopaka.

Blaine spoglądał na drewnianą, wyglądającą na niezwykle wątłą i mizerną kładkę. Przez moment zastanawiał się, jakim cudem rozpościerający się niespełna pół metra niżej kwas, nie przeżera jej na wylot.

Postawił jedną stopę i nacisnął kilkukrotnie. Kładka zaskrzypiała, ale poza tym nic się nie stało.

Spojrzał na młodego chłopaka emanującego z oczu typowym dla mistrzów zen spokojem.

– Nie zarwie się?

– To zależy, ile ważysz…

Blaine nie wiedział przez moment, czy gość mówił poważnie. Po chwili strażnik wybuchnął spokojnym, pogodnym śmiechem. Poklepał Blaina po stalowym ramieniu (dlaczego oni wszyscy mają tu w zwyczaju poklepywanie mnie?), po czym dodał bez jakiejkolwiek zauważalnej w głosie ironii.

– Spokojnie, tylko żartowałem. W tym całym Pancerzu wyglądasz na ciężkiego, ale kładka jest utwardzana w środku tytanem. Dolna warstwa listew, to tak naprawdę tworzywo ze sztucznych polimerów. Plastik. Ten kwas przeżera się przez wszystko, ale nie przez plastik. Możesz być spokojny. Wytrzyma. Cięższe rzeczy przeprowadzaliśmy na drugą stronę…

Blaine jeszcze przez moment bił się z myślami. Ochłap, jak zwykle ratujący swojego pana ze wszelkich fizycznych jak i intelektualnych opresji, skoczył między okrytymi zbroją nogami i w kilku susach znalazł się po drugiej stronie. Stojący obok Blaina chłopak, zaśmiał się.

Kelly nie miał wyboru. Trzymając się kurczowo braku jakiekolwiek ironii w głosie Zbrojeniowca, zrobił jeden malutki kroczek i znalazł się na wąskiej kładce. Poniżej bulgotało jezioro zielonego kwasu.

173

Muszę przyznać, że im dłużej przebywałem pośród bezpiecznych ścian fortecy Zbrojeniowców, tym większe wątpliwości kiełkowały w moim umyśle. Zaczęło się od drobnych, przypominających ciupeńkie grudki ziemi nasionek. Pojawiły w chwili, w której dotarła do mnie liczebność ufortyfikowanej we wnętrzu magazynu armii. Owszem, armia. To określenie najlepiej opisywało Zbrojeniowców. Dla większości ludzi byli handlarzami bronią, specjalistami od rzadkich, zaawansowanych i śmiercionośnych zabawek. Doktryna wywodząca się chyba bezpośrednio z Drugiej Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych: każdy obywatel ma prawo do noszenia i posiadania broni - pozwoliła im przetrwać w brutalnym, post-apokaliptycznym świecie, zyskując jednocześnie pośród jego zgliszczy mocną pozycję.

Jednak dla mnie, Zbrojeniowcy stanowili armię. Armię świetnie wyposażonych kobiet i mężczyzn; specjalistów w pełnej niepodważalnych argumentów dziedzinie, która jak gdyby z czysto naturalnych przyczyn, stanowiła ich darzoną dozgonną miłością pasję.

Wnętrze magazynu wypełniały sterty skrzyń i ustawione w równych rzędach szafki. Na płaskich, podłużnych stołach, leżały rozłożone karabiny, granaty, części pancerzy, amunicja i nieco większe zabawki pokroju Wietnamskiego Rozpruwacza. Dostrzegłem nawet Pogromcę Arbuzów numer dwa. Wszystkiemu towarzyszył militarny wręcz porządek i dyscyplina. Nigdzie nie było śmieci. Nigdzie nie walały się sterty szpargałów, papierów, szmat, kurzu czy czegokolwiek, co mogłoby sugerować, że dawny świat przeżył niedawno złowieszczą apokalipsę.

Nie, wewnątrz hali należącej do Zbrojeniowców, panował idealny porządek. Maszyny produkcyjne, wielkie żelazne potwory z przypominającymi gąsienice taśmami, lśniły, a ustawione w równych, musztrowych wręcz rzędach mosiężne łuski, błyszczały wespół tworząc osobliwe wrażenie innego świata, który więcej miał wspólnego z tym niegdysiejszym, niż współczesnym.

Naturalnie wszędzie krzątali się należący do Zbrojeniowców chłopcy i dziewczyny. Niektórzy pracowali p rzy taśmach. Inni doglądali broni . Kolejni wytwarzali poszczególne jej elementy, a jeszcze inni zajmowali się, dajcie wiarę, papierkową robotą, okupując biurowe zaplecze. Wszyscy nosili bojowe, zielone pancerze, lub łyskające, metalowe z kolcami na jednym z ramion. Ci, którzy wykonywali najcięższe fizyczne prace, mieli na sobie robocze ubrania: najczęściej spodnie w kolorze khaki lub pustynnym makijażu, jakiego używali niegdyś stacjonujący w Afganistanie żołnierze, oraz typowe dla wojska, białe płócienne koszulki bez rękawów, z mocnymi wcięciami na torsie.

Niewielkie, kiełkujące w moim zalęknionym umyśle nasionka, zaczęły wypuszczać korzenie i łodygi i Bóg mi świadkiem, rozrastały się niczym chwasty. Jeżeli ci ludzie nie byli w stanie wyplenić wałęsających się w sąsiedztwie Szponów Śmierci, to jakim cudem ja mam to zrobić? Oczywiście do tej pory nikt nie poprosił mnie o pomoc. Nie miałem jednak wątpliwości, iż mieszkańcy Gruzów z rzadka kierowali się altruizmem. Caleb pragnął zlikwidować jedyne źródło, mogące obnażyć dokonane przez niego morderstwo na synu Zimmermana. Zimmerman chciał pomścić swego pierworodnego. Brzytwa, należąca w końcu do Bractwa, również nie była skora do pomocy, bez uszczknięcia zawczasu czegoś dla siebie. Dlaczego Gabriel, nękany przez kłopoty finansowe przywódca Zbrojeniowców, miałby być inny?

Nasza rozmowa nie trwała długo. Szefujący w bastionie Gabriel, jak na każdego kupca przystało, okazał się WIELCE zainteresowany zaopatrzeniem Ostrzy w niezbędnym im sprzęt. Zwłaszcza, kiedy usłyszał, że Brzytwa ma zamiar zapłacić za wszystko gotówką. Gotówką, której niestety było nieco zbyt mało, by zaspokoić terytorialne żądze gangu ze śródmieścia wobec Adytum. Nie wspominając już o zemście.

Naturalnie, wszystko potoczyło się w kierunku, który podejrzewałem od samego początku. Moje nasiona rozrosły się, orząc szarą tkankę mózgu plątaniną grubych i mięsistych korzeni. To, co na początku było delikatnym niepokojem, zdążyło się już przeistoczyć w nieposkromioną puszczę lęków.

Gabriel życzył sobie (ładnie powiedziane), bym zajął się jego problemem ze Szponami Śmierci. Spoglądając wymownie na mój Pancerz Wspomagający, model T-51b, oraz na wiszące na stelażu mini działko i karabin snajperski, uznał, że świetnie sobie poradzę. Fakt, żaden z jego chłopaków i dziewczyn, nie dysponował taką ochroną, jak ja. Jednak wszyscy razem stanowili siłę ognia niewspółmierną do tego, co mogłem wygenerować za sprawą Pogromcy i Rozpruwacza. Gabriel wspomniał, że jego ekipa robiła w przeszłości rajdy na leże Szponów. Niezależnie jednak od tego, ile zabili, zawsze pojawiały się nowe. Ktoś wysnuł w końcu hipotezę, że gdzieś w kanałach, podziemiach czy piwnicach budynków, znajdujących się na ich terenie, muszą mieć gniazdo. Pamiętam, jak w jaskini pod Hub, znaleźliśmy z Ochłapem jajka. Jeżeli te przerośnięte, gadzie indory wykluwały się z jajek, to ktoś musiał te jajka składać.

Samica. Gabriel przytaknął i zasugerował, bym wybił wszystko, co spotkam na powierzchni, a następnie zajął się przeszukiwaniem tego, co kryją katakumby. Jak już rozwalę Maciorę (Boże, co za określenie!), powinienem zniszczyć wszystkie jaja i problem przejdzie do przeszłości , a on i jego mała armia, znów wróci na odpowiedni tor i handel bronią na południu niegdysiejszego stanu słonecznej Kalifornii, z acznie kwitnąć nieprzerwanie, nic zym cytrusowe drzewka na Florydzie.

Fajnie, tylko jakim cudem ja i Ochłap mieliśmy zrobić coś, czego nie byli w stanie zrobić Zbrojeniowcy? Jak zwykle, wszyscy chcieli wysługiwać się biednym Blainem. Blaine, zrób to! Blaine, zrób tamto! A potem, zobaczymy, może ci pomożemy. Ostatecznie jednak, to ty wyjdziesz na tym najgorzej, a my po prostu wykorzystamy cię, bo trąci od ciebie frajerem na milę.

Być może tak było. Na szczęście, ten „frajer” miał ze sobą psa. Raz jeszcze Ochłap przybył mi na ratunek i niczym żrący środek na pestycydy, wyplenił wszelkie lęki, aż po same nasiona.

Blaster obcych. Przecież to było takie proste. Zobaczymy jak ta pochodząca z innego układu planetarnego zabawka, sprawdzi się przeciwko Szponom Śmierci…

174

– OCHŁAP, UCIEKAJ!

Plan był prosty. Blaine i Ochłap czekają do zmroku w jednym z otaczających budynek-leże pustostanów, a kiedy słońce ostatecznie skryje się za niepoznanymi krawędziami Ziemi, zakradną się z wolna w kierunku gniazda i wypróbują moc kosmicznej broni.

Wszystko szło dobrze, dopóki Ochłap, ten durny, durny i nieobliczalny niekiedy Ochłap, nie zwęszył czegoś, co wyglądało zupełnie jak buszujący niegdyś po Appalachach i Górach Skalistych, północnoamerykański świszcz.

Oczywiście, jak można przypuszczać, pies zlekceważył czające się gdzieś nieopodal niebezpieczeństwo i wiedziony własnym instynktem wilczego zabójcy, rzucił się w pogoń. Świszcz naturalnie czmychnął w stertę gruzów, gdy tylko ujrzał mknącego ku niemu psa. Nim Blaine zdążył chociażby nabrać powietrza i wyrzucić z siebie pełne przemieszanego z oburzeniem i przejęciem imię pupila, było już za późno.

Jeden z wałęsających się po okolicy, niewidocznych dotychczas wojowników Szponów Śmierci, wyrósł przed psem niczym ulokowane na poboczu drzewo przed zasypiającym podczas długiej trasy kierowcą ciężarówki.

Ochłap na moment zbaraniał, zdębiał, zesztywniał i najpewniej, gdyby jego pysk nie był porośnięty sierścią, zrobiłby się biały jak mąka.

Szpon Śmierci rozcapierzał swoje trzydziesto centymetrowe, zawinięte ku środkowi niczym zęby rekina, pazury. Koniuszek jego ogona podrygiwał jak u droczącego się z nieostrożną myszą kota. Blaine w pośpiechu wycelował idealnie dopasowany do urękawicznionej dłoni Blaster obcych, prosto w pierś górującej nad Ochłapem bestii i raz jeszcze krzyknął:

– OCHŁAP, UCIEKAJ!!!

Dopiero teraz pies zareagował na słowa swojego pana. Podwinął ogon i w chwili, kiedy Szpon Śmierci robił zamach, rzucił się czym prędzej do tyłu.

Bestia z wściekłością przeszyła swoimi stalowymi szponami puste powietrze. Blaine przypatrywał się temu ze zgrozą. Sekunda wcześniej i jego pies wyglądałby jak pocięte na kawałki jajko na twardo.

Potwór ryknął rozeźlony i rzucił się w pogoń. Kiedy Blaine po raz pierwszy spotkał Szpona Śmierci w jaskini nieopodal największego miasta pustkowi, wszędzie roztaczała się kamuflująca szczegóły ciemność. Teraz, kiedy słońce wciąż majaczyło nad zachodnim horyzontem, a wielki, rdzawy stwór wyglądał w jego promieniach niczym wykonany z mosiądzu kolosalny pomnik, Blaine nie mógł wyjść z jakiegoś osobliwego podziwu, jakim cudem coś tak potężnego, zwalistego i z pozoru topornego, jest w stanie poruszać się z taką gracją, zwinnością i prędkością.

Ale niech nie zmyli się jego rozmiar. Jest szybki!

Najpewniej myśl ta zradzała się w umysłach wszystkich, którzy liczyli, że uda im się na własnych nogach umknąć przed gniewem potwora rodem z mrocznej baśni.

Ochłap lawirował między stertami śmieci dzielnie, niczym uciekający przed kotem Tomem Jerry. Ogon miał podwinięty, łeb opuszczony i pomimo, iż w ruch swoich łap włożył cały instynkt wilczych przodków, Szpon Śmierci zbliżał się do niego na niebezpieczną odległość.

Lada moment i miał wykonać skok.

– OCHŁAP! – Kelly machał wolną ręką w lewo. – Odbij! Odbij w lewo!

Ochłap błyskawicznie uskoczył, kiedy Szpon Śmierci mknął ku niemu w powietrzu. Upadając na ziemię, bestia ryknęła wzbijając w powietrzę stertę kurzu i pyłu.

Mając Behemota na celowniku, Blaine Kelly nacisnął cyngiel nieziemskiej broni.

Bzzzt!

Pistolecik wydał z siebie cichutkie, mało spektakularne bzyknięcie i w tej samej chwili czerwona, przypominająca antenę końcówka rozjarzyła się ostrym światłem.

Wiązka czerwono-fioletowej energii mignęła w powietrzu trafiając Szpona Śmierci prosto w coś, co było chyba jego nosem.

– O, Boże… – głos Blaina był cichy. Wiejący zza jego pleców wiatr porwał słowa, a Blaine, cóż, Blaine mrugnął kilkukrotnie oczami w największym onieśmieleniu, nie mogąc właściwie uwierzyć w to, co ujrzał.

Ochłap zatrzymał się i również spoglądał w miejsce, gdzie na ziemi wiły się ślady wyryte chwilę temu przez kilkuset kilogramową bestię.

Ślady te stanowiły jedyny dowód na to, że Szpon Śmierci przed chwilą tam był. Cała reszta wyparowała w błyskawicznym rozbłysku światła. Blaine Kelly czytał o właściwościach rozgrzanej plazmy eksperymentalnej. Ta potrafiła błyskawicznie spopielić tkankę przemieniając ją w kupkę czarnego, przypominającego węgiel pyłu. Nigdy jednak nie przypuszczał, że całkowita dezintegracja istnieje naprawdę.

Trwając przez dłuższy czas w oszałamiającej zadumie, Blaine i Ochłap dali się podejść dwóm kolejnym potworom, które zwabione rykiem swojego nieistniejącego już kolegi, zmierzały w ich stronę.

175

Bzzzt! Bzzzt!

Blaine dwukrotnie pociągnął za spust Blastera obcych. Kolosalne Szpony Śmierci zniknęły praktycznie w tym samym momencie. Anihilator spisywał się wyśmienicie. Blaine nie mógł wyjść z podziwu; nie mógł nacieszyć się własnym szczęściem i mocą.

Prawdziwy Bóg Mordu, co chłopcze? Teraz to będzie kaszka z mleczkiem. Sam w pojedynkę pokonasz całą armię Supermutantów i będziesz największym bohaterem pustkowi!

Jednak tym razem, zarówno on jak i pies, zachowali czujność. Nasłuchiwali przez dłuższy czas, a kiedy uznali, że teren jest czysty, Ochłap zbliżył się niepewnie do miejsca, gdzie wyparowały dwa Szpony Śmierci. Obwąchał pozostawione przez nie ślady, prychnął z pogardą nosem i unosząc tylną łapę, siknął obfitym, zakręconym strumieniem.

Blaine Kelly śmiał się. Odzyskawszy wiarę we własne siły, poklepał nieco lżejszego psa po łbie i zachowując wymaganą w tej sytuacji ostrożność, ruszył pewnym krokiem w stronę gniazda bestii.

176

Przyznam, iż miałem pewne wątpliwości, zbliżając się do budynku, który Szpony Śmierci zaanektowały na swój niewielki barłóg. Ochłap cały czas węszył i nadstawiał uszu, ale w ż aden sposób nie informował mnie o jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Najwyraźniej trzy potwory, które zdezintegrowałem za pomocą należącej niegdyś do kosmitów, złoto-lśniącej broni, stanowiły jedyny z aktualnych miotów Maciory. Być może we wnętrzu opuszczonego, zgruzowanego budynku o wielkich, kilkumetrowych wyrwach w ścianach, znajdowały się małe. Nie przejmowałem się jednak nimi. Kilka precyzyjnych strzałów i zniknie wszelki ślad po nich. Ostatecznie, przypuszczam, że i Ochłap poradziłby sobie ze szkaradnymi berbeciami.

Moje wątpliwości wynikały z obecności Maciory. Kiedyś, kiedy jeszcze zamieszkiwałem bezpieczne korytarze Krypty 13, czytałem o samicach lwów. Te nieco wyrośnięte i zbędne jak na mój gust (dzięki Bogu za Wielką Wojnę, ha! Nigdy nie przypuszczałem, że napiszę coś takiego!) kocice, były znacznie bardziej drapieżne, niż samce. Właściwie, rola lwów ograniczała się do wylegiwania na słońcu, odganiania much ogonem i okazjonalnej kopulacji. Równie okazjonalnie brały one udział w polowaniach. Wszystko, co stanowiło domenę agresji i śmierci, było zarezerwowane dla samic.

Samice lwów stawały się naturalnie jeszcze bardziej agresywne i drażliwe , kiedy miały na wychowaniu młode. Schodząc po prowadzących w mrok piwnicy, kamiennych schodach, uruchomiłem noktowizję w soczewkach mojego hełmu. Gdy tylko czerń rozbłysła wyostrzającą kształty zielenią, ujrzałem jajka…

Dziesiątki, jeśli nie setki skorupek po jajkach. Niektóre nawet zachowały się w całości. Leżały poprzewracane, opierające się o ściany i siebie nawzajem; wtopione w krajobraz niczym skamieniałe jaja dinozaurów. Większość została rozerwana. Ich grube, wapienne skorupki nie wyglądały, jakby coś wykluło się ze środka. Raczej, jakby zostały roztrzaskane.

Były również puste.

Odniosłem bardzo osobliwe wrażenie, iż Maciora Szponów Śmierci, oddaje się okrytym ciemnościom rytuałom kanibalizmu. To by tłumaczyło, dlaczego na zewnątrz stróżowały tylko trzy dorosłe osobniki.

Ciekawe, czy była sama. Jeżeli jest samica, powinien również być samiec.

Samiec Alfa.

No bo k to zdoła ją zapłodnić, chociaż powinienem chyba raczej napisać, któż zdoła zrosić swoim nasieniem złożone przez nią jajka , kiedy wszystkie samce zostały właśnie zanihilowane?

Skorupki chrzęściły mi pod stopami. Jakkolwiek cicho nie pragnąłem stąpać, było wręcz odwrotnie do tego znaneg o wiersza Williama Butlera Yeat sa . Im dalej w lśniący zielenią mrok, tym głośniejsze jawiły mi się moje kroki. W pewnym momencie nawet pląsający delikatnie, zgrabnie niczym przewodząca baletowi primabalerina, Ochłap, wydał się zaniepokojony. Wiedziałem jednak, że moje chrzęszczenie i rozgniatane jajka, szkielety (zarówno ludzkie jak i zwierzęce) oraz zwłoki walających się wszędzie dzieci Maciory, nie były odpowiedzialne za jego psi niepokój.

Coś wyłaniało się z mroku. Coś wielkiego , złowieszczego i żądnego krwi. Zacisnąłem uchwyt na rękojeści Blastera obcych. Ochłap zjeżył się, po czym skomląc wycofał za moje stalowo-tytanowe nogi.

Odgłos przedzierania się przez szczątki wszystkiego, co nieopatrznie znalazło się w piwnicy Szponów Śmierci, nasilały się, a kiedy po raz pierwszy rozpoznałem jej wyzierający z zieleni kształt, zrobiło mi się słabo.

Widząc mnie, Maciora ryknęła rozcapierzając szpony. Nim zdążył em unieść dłoń, mknęła ku nam, rozrzucając wokół wszystko, co znalazło się na jej drodze.

Zupełnie jak Matka radskoprionów.

177

Muszę przyznać, iż początkowe osłupienie niemalże przyprawiło mnie o utratę głowy. Rozeźlona, nienawistna, żądna naszej śmierci Maciora zbliżała się, a ja czułem się – dosłownie – niczym lodowy sopel. Być może oprzytomnił mnie szczekający i kwilący Ochłap. Być może, kontrolę raz jeszcze przejął mój pierwotny pień mózgu. Suma summarum, pociągnąłem za delikatny, lśniący cyngielek i Blaster obcych wypalił. Maciora, za sprawą jakiegoś niewytłumaczalnego refleksu, zdołała uskoczyć . Wiązka plazmy poleciała w stronę przeciwległej ściany i ginąc w mroku, rozbłysła się na koniec, dezintegrując znaczny kawał muru.

Maciora wyła szarżując. Jednak tym razem nie dałem się zaskoczyć i sparaliżować. Mój kciuk trzykrotnie pociągnął za spust. Pierwsza wiązka przeleciała w miejscu, w którym jeszcze sekundę wcześniej znajdowała się bestia. Druga trafiła tę rozhisteryzowaną pizdę prosto w kuper. Trzecia, cóż, trzecia sprawiła, że jakaś postrzępiona, spękana czaszka z jednym tylko oczodołem, przeniosła się do świata, do którego chwilę wcześniej trafiła Maciora.

Odetchnęliśmy z nieskrywaną ulgą. Co to była za ironia i absurd. To wszystko, co miało tutaj miejsce. Maciora Szponów Śmierci, hołdująca starym, ludożerczym zwyczajom, domagała się sprawiedliwości za przeflancowanie jej krnąbrnych, śmiercionośnych dzieciaków na tamten świat.

Anihilacja ściany podtrzymującej strop i znajdujące się za nią zwały ziemi, nadwyrężyła konstrukcję. Tynk i grudy betonu zaczęły opadać, a piwnica raz po raz wydawała z siebie dudniąco-grzmiące dźwięki. Nie czekając, aż resztki barłogu zwalą nam się na głowy, rzuciliśmy się z psem pędem do ucieczki.

Uszliśmy z życiem dosłownie w ostatniej chwili. Wyskakując na powierzchnię, biegliśmy w stronę wyjścia z budynku. Nim zdążyliśmy wykonać ostatni krok, podłoga zarwała się i cała konstrukcja zawaliła się, grzebiąc leże Szponów Śmierci dokładnie tam, gdzie po wybuchu termojądrowej głowicy zostało pogrzebane Los Angeles.

Pod Gruzami.

178

Teraz, kiedy Zbrojeniowcy mieli wolną rękę, a zagrożenie ze strony czających się w mroku bestii, zostało zażegnane, Gabriel traktował mnie jak swojego najlepszego przyjaciela. Jego ludzie zebrali się wokół, klepiąc mnie powszechnie obowiązującym w Gruzach zwyczajem po plecach. Przyznam, iż początkowo czułem się nieco nieswojo. Szybko jednak odnalazłem się w wymagającej roli bohatera i opowiedziałem ze szczegółami, jak to właściwie było. Nie szczędziłem w słowach napięcia, grozy i heroicznych czynów. Ochłapowi przypadł w udziale zaszczyt zagryzienia na śmierć trzech z najmniejszych dzieci Maciory. Kiedy pies słyszał, jak wspominam jego odwagę, prężył się dumnie unosząc łeb i merdał przy tym ogonem. Dziewczyny podchodziły do niego i klepały po pupci, smyrając jednocześnie za uszami. Były też kiełbaski i miski pełne bogatej w błonnik kaszy.

To był dobry dzień. Gabriel i Zbrojeniowcy urządzili huczną imprezę. Przyznam, iż jak najszybciej chciałem załatwić swoje sprawy w Gruzach i ruszać dalej. Nie mogłem sobie jednak odmówić tych wszystkich uciech. Niektóre panienki, były naprawdę wyśmienite. Nie wspominając już o alkoholach i hodowanym na pobliskim poletku zielu. Czytałem kiedyś o marihuanie. Nigdy jednak nie miałem sposobności przekonać się o jej działaniu. Teraz wiem, że kiedy osiądę gdzieś na emeryturę, chcę uprawiać swój własny, niewielki ogródek, w którym gromadnie będą kwitły indyjskie konopnie, zaś stary Blaine Kelly, od czasu do czasu, będzie nabijał ich słodkim suszem swoją równie słodką i wprawiającą w dobry nastrój fajkę.

Nim wieczór się skończył, mieliśmy z Gabrielem przypieczętowaną umowę. Brzytwa zapłaci za wyposażenie Ostrzy tyle, ile będzie w stanie. Różnica w cenie zostanie pokryta przez moją drobną przysługę. Wszyscy zdawali się być zadowoleni.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю