355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 2)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 36 страниц)

Blaine zacisnął pięść i w nagłym przypływie furii trzasnął nią o pulpit. Cholerny komputer musiał się zepsuć, pomyślał, konstruując po raz pierwszy od dłuższej chwili świadomą myśl. Zepsuł się, albo… albo został wyłączony celowo…

Jak gdyby dla potwierdzenia jego podejrzeń, wzrok automatycznie i odruchowo skierował się w stronę rozkładających zwłok Eda.

Blaine osunął się tracąc grunt pod nogami. Znajdująca się za jego plecami flara wciąż skwierczała, jednak generowana przez nią łuna pomarańczowego światła zatraciła już wszelkie swoje aspekty jasności. Co gorsza, tliła się teraz tętniczą czerwienią. Oznaczało to, iż lada moment światło zniknie, a na jego miejscu pojawią się małe, krwawe oczka łypiące na swoją ofiarę z ciemności.

Blaine był załamany. Chociaż załamany to mało powiedziane. Pamiętał jak w wieku dziewięciu lat nie zdał egzaminu z historii Wielkiej Wojny. Wydawało mu się wtedy, że cały jego świat legł w gruzach. Był poważnie załamany. Wtedy można było powiedzieć, że był, bo w konfrontacji z tym, czego doświadczał teraz, jego porażka sprzed dziewiętnastu lat wydała mu się równie istotna, co narastająca czapa lodowa na biegunach Marsa.

Jeżeli już jesteśmy przy narastaniu, to niezłomne spojrzenie Blaina wciąż spoczywało na szkielecie Eda – technika-konserwatora – z którego nie pozostało już zbyt wiele. Jednak to, co wciąż tu było, sprawiło, iż w Blainie narosło coś jeszcze. I bynajmniej nie było to uczucie ulgi bądź jakieś bliżej nieokreślone deus ex machina.

Kości palców, stopy, piszczele, uda, miednica, żebra, obojczyki, kości przedramion, ramion i dłonie z knykciami, kręgi szyjne i na końcu czaszka, wszystko to, co niegdyś składało się na Eda, nosiło na sobie ślady głębokich, mechanicznych bruzd. Zupełnie jakby coś dużego, złośliwego i wiecznie głodnego rzuciło się na niego, ryjąc precyzyjnie za pomocą ostrych jak żyletki szponów.

– Boże… – jęknął Blaine i zapragnął zamknąć oczy. Wiedział jednak, że nie jest do tego zdolny. Bał się tak bardzo, że nie był nawet w stanie odciąć dopływu kolejnych przerażających obrazów do swojej świadomości.

Ed. Ed zszedł. Blaine natomiast wciąż żył, ale zastanawiał się, czy Ed umarł z przyczyn naturalnych. Może był tak bardzo przerażony, tak bardzo zwątpił we wszystko i tak bardzo miał wszystkiego dosyć, że kiedy tylko dotarło do niego, że zapewniony mu przez Nadzorcę kod dostępu do głównej grodzi nie działa, usiadł w kącie, skulił się w kłębek i uznał, że najwyższy czas opuścić ten zdradliwy, szelmowski padół posyłając tego autorytarnego, podstępnego socjopatę z centrum dowodzenia prosto do diabła. Blaine starał się przekonać sam siebie, że jeżeli tylko zaweźmie się wystarczająco mocno, umrze i wszystko się skończy.

Zerknął na swojego Pip-Boy’a 2000. W lewym górnym rogu znajdowała się wetknięta za plastikowy pasek karteczka. Widniała na niej liczba sto pięćdziesiąt. Sto pięćdziesiąt dni. Na tyle wystarczy zapasów wody w Krypcie 13. Tyle czasu miał Blaine Kelly na znalezienie hydroprocesora. Potem nie będzie już po co wracać.

Odwrócił kawałek papieru. Po drugiej, niewidocznej na pierwszy rzut oka stronie znajdowały się podpisy najbliższych mu mieszkańców schronu. Wszyscy życzyli sukcesów podkreślając jednocześnie jak bardzo na niego liczą.

Jak wiele zależy od niego.

Być może Ed faktycznie uznał, że warto umrzeć. Być może nikt nie pomyślał, by do jego Pip-Boy’a (który swoją drogą musiał zostać skradziony, porwany, albo zjedzony przez napompowane od promieniowania szczury) wyposażyć w pokrzepiającą kartkę przepełnioną deklaracjami ludzi, którzy za sto pięćdziesiąt dni będą mieli więcej wspólnego z Edem, niż z Blaine’m.

Wstał. Otrzepał kolana. Podniósł plecak i wygrzebał z niego drugą i ostatnią zarazem flarę. Poprzednia żarzyła się już tylko efemerycznym blaskiem gwałtownie pochłanianym przez ciemność; ta lada moment miała ponownie zakrólować w pieczarze. Blaine odbezpieczył niewielką nakrętkę i trzymając flarę w jednej ręce, chwycił kolta 6520 w drugą i nieco pewniejszy siebie, pokrzepiony i przekonany o własnej wyższości nad jaskiniowymi szczurami, zostawił gródź Krypty 13 za sobą.

2

Siedmiokrotnie Blaine powracał pod gródź Krypty 13 i siedmiokrotnie sprawdzał, czy przypadkiem nic nie zmąciło spokoju świętej pamięci Eda. Tyleż samo razy próbował z infantylną, dziecięcą nadzieją odprawić rytuał wejścia wprowadzając swój kod dostępowy na klawiaturze zlokalizowanego po lewej stronie od stalowych drzwi komputera. Odgłos dociskanych, opornych klawiszy odbijał się klikającym echem w otaczającej go zamkniętej przestrzeni. Lodowaty, stalowy właz schronu również pozostawał dla niego zamknięty.

Blaine zmarnował mnóstwo czasu, nim uświadomił sobie, że płonąca flara długo już nie pociągnie. Ciemność zaś była dokładnie tam, gdzie ostatnio i co najmniej przez kilkadziesiąt wcześniejszych lat. Może nawet znacznie dłużej. Opornie, stawiając śmiesznie mały kroczek za kroczkiem, ruszył przed siebie unosząc rozświetlający mrok przedmiot wysoko w lewej dłoni. Przypominał nieco Alana Granta z Parku Jurajskiego. W takiej sytuacji szczury byłyby niewątpliwie złośliwymi i wiecznie głodnymi Tyranozaurami – co samo w sobie nie było dalekie od prawdy. Blaine modlił się, by dały mu spokój i pozwoliły przejść. Swe żarliwe nawoływania i prośby do Boga postanowił jednak wesprzeć nieco bardziej pragmatyczną postawą, niosąc kolta o numerze 6520 w prawej dłoni i trzymając w gotowości palec wskazujący na języku spustowym.

Z początku szczury faktycznie go nie niepokoiły. Przemieszczał się naprzód, a z każdym kolejnym jardem zyskiwał dodatkową pewność siebie. Pewność osiągnęła jednak pewien poziom szczytowy, a potem wszystko zaczęło wracać do stanu poprzedniego.

Szybko i gwałtownie. Niewątpliwie dogorywające, pomarańczowe światło flary zyskujące już pierwsze oznaki krwistej czerwieni miało w tym swój znaczny udział.

Gdy tylko zrobiło się nieco ciemniej, Blaine przystanął. Spośród nieprzeniknionej, wypełniającej jaskinię ciemności łypały na niego setki malutkich, zjadliwych oczek. Były równie czerwone, co ledwo już zipiące światło flary. Tyle tylko, że flara była jedna i nie patrzyła na niego niczym kanibal – życzący swoim kolegom „smacznego” niemalże z troską szefa kuchni na królewskiej uczcie.

Blaine skulił się w sobie. Przełknął ślinę i ruszył dalej. Słyszał odgłosy kłębiących się dookoła szczurów. Niektóre popiskiwały. Inne wyczekiwały świecąc swoimi gryzoniowatymi oczkami. Co bardziej głodne atakowały siebie nawzajem, a pośród nierównej i mało honorowej walki, którą każdy szanujący się sekundant asystujący przy XIX wiecznych pojedynkach angielskich gentelmen’ów przerwałby bez mrugnięcia okiem, rozrywane ostrymi jak dzioby sokołów zębami szczury piszczały, krzyczały i wiły się w zdającej się tworzyć jedną, niekończącą się masę małych, ohydnych potworków.

Niespełna trzydziestoletni chłopak przyspieszył kroku trzęsąc się jak osika. Nogi miał niczym z waty, dosłownie, a każdy krok zdawał się przybliżać go do bram piekielnych, za którymi czekały wieczne męki, opalane członki (te najcenniejsze) i zbiorowe gwałty przez lubujące sodomię diabelskie pomioty. Do tego dochodził wrodzony lęk ludzi przed gryzoniami. Blaine Kelly całe dotychczasowe życie spędził w Krypcie, gdzie z oczywistych względów szczury nie występowały. Widział jednak sporo filmów, czytał niekończące się encyklopedie, artykuły i książki wyświetlane na ekranach komputerów bibliotecznych, by dobrze wiedzieć, że głodne szczury stają się niezwykle rozjuszone i ze względnie małych, puchatych niekiedy zwierzątek, przeistaczają się w olbrzymie, wredne, dybiące na życie wszystkiego, co się rusza, łakome skurwysyny.

Jak gdyby dla potwierdzenia wiszących nad Blainem obaw, jakiś zarzynany właśnie przez otaczających go pobratymców gryzoń zakwiczał niczym szlachtowana masarskim nożem świniak.

Mimo to oszalały umysł Blaina wciąż żywił nadzieje, że otaczające go szczury nie są szczurami. Może to jaszczurki, pocieszał sam siebie. Małe, niegroźne jaszczurki, które żyjąc pośród tych nieprzeniknionych ciemności, są po prostu głodne i wyziębione. Taka perspektywa wydawała mu się o wiele bardziej komfortowa. Może wszystko to jest wytworem jego nadwyrężonej i poddanej działaniu szoku wyobraźni. Może ciemność i atawistyczne lęki ludzi prehistorycznych przed mrocznymi odmętami jaskini powodują napływ fikcyjnych obrazów atakujących jego mózg z siłą (rozsierdzonych, zagłodzonych niemalże na śmierć szczurów) kawalkady pocisków.

Jednak wszelkie wątpliwości Blaina zostały rozwiane niczym eteryczny pyłek wysypany ze znajdującej się na transoceanicznym statku urny; przy okazji tuż przed nadciągającym z północnego-zachodu sztormem, kiedy trzymana przez niego flara rozjarzyła się w ostatniej fazie życia ogniem w odcieniu truskawkowym.

Wtedy też szczury zamilkły, a Blaine poczuł osobliwe, niepokojące uczucie jakby te małe kurwiszony wyczuły rychły moment jego zguby i zebrały się dookoła kłębiąc niczym wzburzone morskie bałwany, mające lada moment pochłonąć przewożący urnę statek.

Oszołomiony, przerażony i znów ulegający na jedną krótką chwilę kontroli kogoś lub czegoś innego, Blaine z furią odyńca pożądającego niedostępnych dla niego żołędzi, cisnął flarą wprost w znajdujące się przed nim kłębowisko szczurów.

Pisk, syk – coś, co do złudzenia przypominało syk – i stała się rzecz wręcz niesamowita.

Sierść kilku szczurów zaczęła się palić.

(Nie było już również najmniejszych wątpliwości, iż faktycznie były to szczury).

Tyle, że jakieś inne.

Kalifornijski szczur jaskiniowy, uznawany przez wielu za jeden z najgroźniejszych i osiągających największe rozmiary gatunków z rodziny rattus. Długość ogona dorosłego samca wynosi pół stopy, zaś długość całego ciała łącznie z pyskiem równą stopę. Zęby, osiągające niekiedy dwa cm (i stale rosnące – szczur musi regularnie ścierać je o kamienie i kości swych ofiar), są ostre i wygięte w skierowane ku wnętrzu gardzieli łuki – niewątpliwie ma to uniemożliwić wyrwanie się rozszarpywanej ofierze. Waga dojrzałych osobników wacha się od trzech do czterech i pół funta. Kalifornijski szczur jaskiniowy charakteryzuje się życiem w licznych (sięgających tysięcy osobników) stadach, wzmożonym apetytem i agresją. Ponadto wykazuje silny instynkt terytorialny i w obliczu zagrożenia gniazda, instynktownie podejmuje walkę nawet z osobnikami znacznie od niego większymi. Ponadto szczury kalifornijskie wydalają znaczne ilości odchodów, które stanowią swoistą wyściółkę ich leż lęgowych, wydzielając przy tym odrażające, trupie wręcz feromony.

Blaine spojrzał na swoje buty. Ich czubki i podeszwy były umorusane w tym, co stanowiło ociosany ze wszelkich wartości odżywczych, odrzut w szczurzej diecie. Ekskrementy były wszędzie. Dosłownie wszędzie!

Oznaczało to tylko jedno, Blaine znajdował się właśnie w centrum lęgowego leża kalifornijskich szczurów jaskiniowych.

Tyle, że wbrew zapamiętanej z encyklopedii definicji, te były znacznie większe. Wydawało mu się, że mogą mieć nawet cztery, może pięć stóp. Do tego były masywniejsze, bardziej muskularne, ich ogony grubsze, a sierść spiczasta (wręcz ostra) i złośliwie nastroszona. Zakrzywione, połyskujące w ogniu płonących trucheł zęby pyszniły się na długość… o Boże! Co najmniej pięciu centymetrów! Oczy zaś zdawały się lekko wybałuszone i jeszcze wredniej czerwone, niż dotychczas.

Kalifornijskie szczury jaskiniowe niewątpliwie stanowiły efekt twórczej mocy niezmordowanego promieniowania. Mała pamiątka dla świata od ludzi, którzy rozpętali ten piekielny konflikt i zamienili zieloną, przyjazną niegdyś planetę w post-apokaliptyczne pustkowie wypełnione mutantami takimi jak te rozsierdzone gryzonie.

Żółte, pełgające płomienie pochłaniające coraz większe połacie szczurzego futra działały na inne gryzonie jak najlepszy z najlepszych odstraszaczy. Świetna wizja reklamowa. Masz problem ze szczurami? Nie możesz pozbyć się gryzoni? Benzyna renomowanej firmy KELLY wypala twoje problemy wprost do nicości. Kup benzynę firmy KELLY i podpal nieproszonych gości. Gwarantujemy sukces i efektowne wrażenia wizualne. Do każdego pięciogalonowego kanistra dołączamy grill z podpałką i miesięcznym zapasem węgla GRATIS! Specjalnie od firmy KELLY!

Swąd palonego mięsa stawał się coraz wyraźniejszy. Po pierwszej fali smrodliwego dymu z futra, obecny grillowany zapach był dla Blaina niemalże przyjemny. Pachniał jak… nadzieja i realna szansa zostawienia tego cholernego miejsca daleko z tyłu. Jednocześnie, na gołym karku i wilgotnych od potu lędźwiach, poczuł coś, co kojarzyło mu się tylko z wypluwanym z wentylatora powietrzem.

Podmuch wiatru.

Podmuch wiatru i coś, co pachniało niemalże normalnie. Coś, co właściwie było pozbawione zapachu, a jednak samo w sobie kuszące i pożądane.

Niestety w tym samym momencie i szczury zwęszyły coś na kształt ich własnej nadziei. Zbiły się w jedną, spójną masę. Okrążyły płonące zwłoki współtowarzyszy i z wolna, wciąż czując respekt przed darem Prometeusza, zaczęły zbliżać się ponownie w stronę Blaina.

Tym razem Blaine nie czekał, nim uzyskają przewagę taktyczną. Wymierzył kolta 6520 i pociągając kilkukrotnie za spust posłał sześć szczurów wprost ku nirwanie.

Wtedy po raz kolejny tego dnia, wydarzyło się coś, czego nie był w stanie przewidzieć: wszystkie, dosłownie wszystkie żywe szczury rzuciły się w obłąkańczym pędzie na nafaszerowane ołowiem truchła kolegów i koleżanek.

Rozpoczęła się wyśmienita, przynajmniej dla niektórych, kanibalistyczna uczta. Co większe gryzonie zanurzały swoje demoniczne mordy w krwawych ochłapach mięsa. Pyski szybko stały się równie czerwone, co nienawistne oczka. Jednocześnie te mniejsze, które nie były w stanie dopchać się do niespodziewanego paśnika, skubały, kąsały i podgryzały te, które właśnie jadły.

Blaine strzelił jeszcze czterokrotnie, po czym przeładował kolta. Tym razem generowany przez broń huk nie powalił i nie przyprawił go o nieznośny atak migreny. Przestrzeń tworząca wnętrze jaskini zdawała się w tym miejscu nieco rozleglejsza. Ściany były w większych odległościach od siebie, a mrok… mrok.

Mrok nie był już do końca mrokiem.

Nie było to jednak istotne. Szczury bowiem ocipiały. Wszystkie mknęły i wijąc się próbowały desperacko uszczknąć coś dla siebie. Blaine nie musiał już właściwie mierzyć dalej. Te, które żarły brutalnie odganiały te, które żreć chciały, a wszystkie w okolicy przy pomocy swego szczurzego, napompowanego siłą atomu intelektu kombinowały, jak capnąć coś małego, co wypełni ich brzuszki i pozwoli choć na chwilę poczuć się bezpiecznie w upragnionej przez zwierzęta sytości.

Płynąca fala ssaczego pomiotu opływała przypominające pale nogi Blaina. Blaine natomiast postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej odwrócił się i pobiegł przed siebie. Nie było sensu, ani sposobu lawirować pomiędzy nieposkromionym potokiem zmutowanych zwierząt. Oczami wyobraźni Blaine widział dzisiejszy wpis w dzienniku jego PipBoy’a 2000:

Dzień pierwszy

Brodziłem przez terror żywych, wijących się pod moimi stopami szczurów. Słyszałem dobywający się z ich pysków pisk, kiedy gniotłem im ogony. Słyszałem dziki, przepełniony nienawiścią i podłymi życzeniami śmierci jazgot, kiedy miażdżyłem ich kręgosłupy, czaszki i rozpłaszczałem chronione przez matki młode. Fala pulsującego, mięsistego dywanu przeciwstawiała się moim nieustępliwym wysiłkom wydostania się na zewnątrz; niczym treningowa bieżnia o nierównej, oślizgłej nawierzchni. Potem zaś wszystko się zmieniło, a ja ujrzałem rozjaśniające się wnętrze pieczary. Biologiczna wyściółka spod podeszw moich regulaminowych butów przerzedzała się, aż szczury pozostały gdzieś daleko z tyły: pośród mroku i ciemności spowijających pierwszy, (nie)goszczący mnie obszar radioaktywnego świata zewnętrznego.

Potem faktycznie wszystko uległo zmianie, a zmiana ta była tak błyskawiczna i płynna zarazem, że Blaine przystanął rażony kolejnymi wątpliwościami i wkradającymi się do wnętrza pieczary promieniami obcego mu dotychczas słońca.

Przynajmniej tumany szczurów zniknęły. Z rozgrywającego się gdzieś za jego plecami szczurzego holocaustu, docierały tylko ciche, przytłumione dźwięki bezwzględnej walki, cierpienia, śmierci i pasującej tam jak mrówkojad pośród mrówczego kopca uczty.

Blaine odgarnął opadające mu na czoło kruczoczarne włosy. Schował pistolet do kabury, poprawił wiszący na plecach plecak i tupnął kilkukrotnie nogami próbując strząsnąć z nich fragmenty szczurzej sierści i przylepione drobinki różnych tkanek.

Potem uniósł dłoń osłaniając oczy. Im bliżej wyjścia jaskini, tym mocniej musiał zaciskać powieki. Światło bowiem było tak kłujące i tak intensywne, że Blaina więcej miał teraz wspólnego ze ślepym, głębinowym kretem, aniżeli z człowiekiem.

Jeszcze dostanę jakieś pieprzonej pustynnej ślepoty, pomyślał. Czytał kiedyś o ślepocie arktycznej dotykającej marynarzy w trakcie letnich dni polarnych. Wydawało mu się nawet, że w bibliotece była taka książka, gdzie dwa dziewiętnastowieczne okręty Brytyjskiej Marynarki Królewskiej wypłynęły w poszukiwaniu północno-zachodniego przejścia nad północnym wybrzeżem Kanady. Pech chciał, że obie załogi utknęły na przeszło dwa lata w arktycznych lodach. Komandor okrętu flagowego zażyczył sobie jednego dnia, by na ułożonym na pobliskiej wyspie kopcu pozostawić wiadomość dla ewentualnej ekspedycji ratunkowej. Bodajże siedmioro wysłanych z misją marynarzy powróciło praktycznie całkowicie ślepych. Jeżeli więc istniała ślepota arktyczna, musiał również istnieć jej pustynny odpowiednik.

Blaine był prawie pewien, iż między innymi z jej powodu, Fremeni z Diuny funkcjonowali tylko po zmroku.

Kiedy Blaine znalazł się niemalże na skraju groty, a światło słoneczne stało się nie tylko dojmująco bolesne i absorbujące, ale również wyjątkowo piekące. Potem usłyszał pierwszy od czasów szczurzego holocaustu pisk zmutowanego gryzonia.

Zdawał się zmierzać w jego kierunku.

Oszołomiony słońcem, dusznym, pustynnym powietrzem wkradającym się w rdzawe ściany jaskini, zmęczony potężną, nienaturalną dla niego dawką stresu i napięcia oraz przerażony mknącym w jego kierunku potworem, zachwiał się próbując desperacko znaleźć oparcie dla swoich roztrzęsionych rąk.

Mimo to waciane nogi, ciążący mu straszliwie plecak i ogólnie kiepskie samopoczucie, pociągnęły go ku ziemi z siłą porównywalną do tej zarezerwowanej zazwyczaj dla grawitacji.

Blaine Kelly skulił się w sobie, kiedy nieopatrznie zbyt mocno uchylił jedno z dwojga przymkniętych oczu. Rozpędzony, drący i popiskujący wniebogłosy szczur sunął wprost ku niemu. Targany bolesnymi doświadczeniami chłopak nie był jednak w stanie zmusić się do ponownego rozwarcia powiek.

Skulił się jeszcze bardziej i wystawiając okutany plecakiem grzbiet, jak chowający się w skorupie żółw, czekał w nadziei, że szczur w ostatniej chwili uzna, że gorące, przypalające promienie słoneczne nijak się mają do tego, co szczury, myszy i inne gryzonie lubią najbardziej.

Pamiętaj tylko, Blaine – odezwał się należący do jego podświadomości głos, który lubił przemawiać, wtedy, kiedy był najmniej pożądany (jakby w ogóle kiedykolwiek był), że to są szczury zmodyfikowane pod wpływem twórczej mocy promieniowania. Tylko coś wyjątkowo podłego, zawziętego i złośliwego może przetrwać w świecie takim, jak ten. Te szczury z pewnością brykają po słońcu z równą lubością, co świnie tarzają się w lapsie.

Na szczęście szczur nie należał do miłośników kąpieli błotnych. Na drugie szczęście, głos w głowie Blaine umilkł, a na trzecie, on sam zaczął oswajać się z wolna z okrutną bezwzględnością promieni naszej jedynej gwiazdy i pozwalając sobie na niewielkie uchylenie powiek, uchylił je akurat w momencie, kiedy odpasiony, wyjący jak przednia szarża Mongołów szczur przebiegł obok niego.

Nie miał połowy nosa. Zamiast niego wystawała mu jakaś groteskowa papka. Prawe oko wypłynęło na wierzch i dyndało na masywnym nerwie wzrokowym. Większa część sierści zwierzęcia była tam, gdzie reszta pomordowanych przez własny gatunek gryzoni: we wnętrzu groty i jak gdyby na domykający ten ogólny obraz nędzy i rozpaczy deser, jakiś inny szczur odgryzł naszemu ogon.

Długi, szkarłatny ślad z broczącego krwią kikuta ciągnął się w głąb ciemności.

Na wpół ślepy szczur nawet nie zauważył zwiniętego w kłębek, równie na wpół oślepionego, Blaina. Przeleciał obok z prędkością piłeczki do ping-ponga i pognał gdzieś, hen daleko, ku czyhającej na wszystko, co żyje, pustce świata zewnętrznego, by ta połknęła go niechybnie sprowadzając śmierć.

Blaine Kelly odczekał jeszcze kilka ładnych minut. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do panującej na zewnątrz jasności, uniósł się i raz jeszcze otrzepał kolana. Jego spodnie obywatela Krypty 13 zaczynała z wolna zatracać swą głęboką, akwamarynową barwę.

Spojrzał na leżące tuż pod północną ścianą kości. Nie były to kości człowieka i ich właściciel z całą pewnością nie miał na imię Ed (technik-konserwator). Przypominały raczej resztki rogatego kangura.

Blaine nie przypominał sobie, by gdziekolwiek na świecie żyły rogate kangury. Kangury, australijskie zwierzęta, które w symbolice narodowej podporządkowanego Wielkiej Brytanii kraju, można było przed wojną znaleźć praktycznie wszędzie, z całą pewnością nie stanowiły naturalnego elementu lokalnej fauny zachodniej Kalifornii, znajdującej się przecież na zupełnie innym kontynencie i na innej szerokości geograficznej.

Tak jak zmutowane, wielkie jak skurwysyny szczury jaskiniowe.

Blaine wziął głęboki oddech i zbierając się w sobie dokonał małego kroku. Małego kroku dla siebie… a zresztą, wszyscy to znają.

Po prostu wyszedł z jaskini. Po raz pierwszy w swoim życiu patrzył na świat zewnętrzny.

Również po raz pierwszy w swoim życiu poczuł się załamany (a uświadczył już przecież przemożnego uczucia bezradności, nie tak dawno temu) do tego stopnia, że przez głowę przemknęła mu myśl by wczołgać się z powrotem do pieczary, a potem po omacku odnaleźć gródź Krypty 13 i wydrapać w niej dziurę choćby własnymi paznokciami. Byle tylko dostać się do środka.

– Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć? – warknął oburzony i zdesperowany zarazem.

Miał ku temu solidne podstawy.

Świat zewnętrzny przypominał jałową powierzchnie znajdującej się zbyt blisko słońca planety. Planety, która o życiu bądź perspektywie wytworzenia samych tylko warunków sprzyjających powstaniu życia wiedziała tyle, co Blaine o zwyczajach godowych żyjących w Oceanie Indyjskim Sześcioszparów Piłoogonowych.

Gorąc. Lejący się z nieba skwar. Lampa. Blaine nigdy by nawet nie przypuszczał, że może być coś gorszego niż podkręcenie o kilka stopni panującej we wnętrzu Krypty temperatury pokojowej. Na Boga Miłościwego, tutaj musiało być… ze sto dziesięć Farenheitów (oczywiście mocno przesadził. Panująca w post-apokaliptycznej, suchej i jałowej Kalifornii zachodniej temperatura nie przekraczała z reguły setki). Do tego światło zewnętrzne wciąż go oślepiało (na bank złapię tę pustynną ślepotę, pomyślał rozjuszony coraz bardziej), a pusta przestrzeń przytłaczała bezkresem i przerażała niczym niekończące się pustynne wydmy. Czym prędzej pragnął powrócić do zamkniętych przestrzeni. Nie czuł się jednak na siłach, by raz jeszcze przedzierać się przez żywą, szczurzą masę tylko po to, by ponownie przekonać się, że ten stary, spierdzielały sukinsyn siedzący teraz najpewniej w swoim wygodnym kosmicznym fotelu i popijający Pińa coladę zablokował mu kod dostępu, przez co nie jest w stanie odprawić rytuału wejścia i…

Spojrzał na swojego PipBoy’a 2000. Delikatny, ciepły wiatr (który był chyba jedynym delikatnym zjawiskiem w tym świecie) smagał jego wciąż młodzieńczą i dobrze zachowaną przez dwadzieścia osiem lat spokojnego życia we wnętrzu schronu twarz. Dla odmiany promienie słońca były bezlitosne, a Blaine zaczął z wolna odczuwać pieczenie na czole, policzkach i nosie.

Tak właściwie to miał już całkiem czerwoną skórę.

PipBoy 2000 wskazywał kierunki. Wyjście z jaskini prowadziło na zachód. Krypta 15 była na wschodzie. Leżała dokładnie na tej samej szerokości geograficznej, co jego rodzimy schron. Oznaczało to, że wszystko, co musi teraz zrobić Blaine, to zebrać się w sobie i przez osiem dni podążać prosto na wschód.

I znajdzie Kryptę 15.

– Osiem dni… – mruczał pod nosem. – Ile to będzie kroków?

Wedle imperialnego systemu miar, jeden krok to jedna stopa. Jedna stopa natomiast to trzydzieści i osiem dziesiątych centymetra w systemie metrycznym. Przeciętny człowiek idąc na piechotę pokonuje, dajmy na to dla uproszczenia rachunku, dwie mile w ciągu godziny. Dwie mile. Załóżmy więc, iż konflikt nuklearny nie wpłynął na ruch obrotowy Ziemi wokół słońca. Z dwudziestu czterech godzin doby, Blaine będzie szedł przez szesnaście. To mu pozostawia osiem godzin wolnego. Sen zajmie sześć, dwie na odpoczynek. Przez szesnaście godzin dziennie pokona dystans równy trzydziestu dwóm milom (prawie pięćdziesiąt jeden kilometrów? Cha! Bardzo śmieszne!). Osiem dni do Krypty 15. Osiem pomnożone przez trzydzieści dwa, daje, hmm… dwieście pięćdziesiąt sześć mil.

Boże przenajświętszy. Jestem pewien, że nie chcesz spróbować scenariusza ze ścieraniem własnych paznokci?

Dobra, nie nudźmy. Jedna mila to pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt stóp. Oznacza to, że dystans dzielący Kryptę 13 od Krypty 15 to jakiś… milion, trzysta pięćdziesiąt jeden tysięcy, sześćset osiemdziesiąt stóp. Tyle kroków należało zrobić, by znaleźć się w miejscu, które potencjalnie może posiadać sprawny hydroprocesor.

Blaine Kelly nie miał pewności, czy przez ostatnie dwadzieścia osiem lat życia pokonał chociażby połowę takiej odległości w krokach. Miał również poważny problemy by w obliczu świata zewnętrznego zrobić zaledwie jeden.

Jeden malutki kroczek.

A przecież, racjonalizował spoglądając nostalgicznie na pobłyskującą w jego dłoni obudowę PipBoy’a 2000, Krypta 15 wcale nie musi posiadać sprawnego hydroprocesora.

Może mieć tylko jeden, równie cenny dla jej mieszkańców, co nasz dla nas.

Może mieć zamkniętą gródź, a Blaine nie znał przecież kodu niezbędnego do rytuału wejścia. Nie potrafił nawet dostać się do środka własnej Krypty.

Mieszkańcy mogą być agresywni.

I podejrzliwi.

I nieżyczliwi.

Mogą też być ksenofobami i nie lubić obcych.

Mogą go nawet pojmać. Torturować, przesłuchać, a kiedy już wyciągną na wierzch, że zapasy wody w Krypcie 13 są na wyczerpaniu, ruszą ze zbrojną napaścią i zrabują żywność, broń, sprzęt, odzież i wszystko, co tylko nadaje się do użytku (łącznie z kobietami, które potem zamkną w haremie na drugim poziomie).

Chociaż, myślał Blaine, równie dobrze ich Krypta mogła już dawno paść ofiarą szabrowników. Jeżeli cokolwiek żyło na tym jałowym, post-apokaliptycznym pustkowiu, musiało być równie wredne i żądne krwi, co agresywne jaskiniowe szczury kalifornijskie.

A przecież człowiek był najzłośliwszym i najbardziej okrutnym zwierzęciem.

Blaine z oczywistych względów żywił poważne wątpliwości, by w dzisiejszym świecie panowały warunki sprzyjające dominacji klasy pacyfistycznych i altruistycznych intelektualistów.

– Nie, oczywiście, że nie. To byłoby przecież niemożliwe – burknął sam do siebie.

Schował PipBoy’a 2000 do plecaka. Sprawdził zapasy żywności. Pociągnął łyk wody z manierki i na wszelki wypadek rzucił okiem na magazynek swojego kolta 6520.

– Wydaje się, że ty i ja zostaniemy tu najlepszymi przyjaciółmi – stwierdził nad wyraz pesymistycznym tonem.

Kolt oczywiście nie odpowiedział. Blaine wziął głęboki wdech suchego, pustynnego powietrza i rozglądając się spoglądał przez chwilę na roztaczające się dookoła górskie szczyty, pustynię i falujące od gorąca powietrze.

Potem z wolna zaczął schodzić w dół. Błękitny, lśniący firmament rozpościerał się ponad jego głową. Nie było na nim ani jednej chmurki. Ani jednej. Tak jakby żrący atom strawił je wszystkie.

Zmierzał na wschód ku Krypcie 15. Przepełniony obawami, wątpliwościami i lękiem próbował przekonać sam siebie, że w trakcie stawiania tych prawie że miliona czterystu tysięcy kroków, nic się nie stanie. Gdyby tylko Blaine Kelly wiedział, jakie cuda radiacji chodziły po świecie w roku, w którym wyruszył na swoją wyprawę i jak wiele najprzeróżniejszych, najwymyślniejszych i najbardziej zabójczych kreacji, gatunków i stworzeń może powstać przez przeszło osiemdziesiąt pięć lat utrzymującego się na powierzchni planety skażenia radioaktywnego.

Na szczęście nie wiedział tego. Świat zewnętrzny był jedną wielką niewiadomą, a ludzie zamieszkujący Krypty dysponowali zerową wiedzą o wydarzeniach następujących po wybuchu Wielkiej Wojny.

Jeśli dobrze pójdzie za szesnaście dni będzie z powrotem. Jeśli dobrze pójdzie.

Tyle, że jak miało się później okazać, wszystko poszło zupełnie nie tak.

Rozdział 2

Cieniste Piaski

3

Blaine Kelly wyszedł z prowadzącej do Krypty 13 jaskini dokładnie piątego grudnia o godzinie dziesiątej dwadzieścia jeden. Walka ze szczurami, ciemnością i samym sobą pochłonęła trzy godziny. Gdyby uprzykrzające mu od samego początku życie czynniki świata zewnętrznego ułożyły się nieco inaczej, bardziej pomyślnie, odległość pomiędzy grodzią schronu, a prowadzącym na świat zachodnim wyjściem pieczary, mógłby pokonać w niespełna kwadrans.

Dlatego Blaine Kelly niespecjalnie zdziwił się, kiedy jedenastego grudnia 2161 roku znalazł się niespełna w połowie drogi do Krypty 15.

Na dobrą sprawę, było mu już wtedy wszystko jedno.

Wędrówka przez pustkowia post-apokaliptycznego, zbombardowanego termojądrowymi głowicami świata zewnętrznego okazała się czymś, co wiodący kronikarz Krypty 13 – kompletujący rzetelną dokumentację dotyczącą misji ratunkowej o kryptonimie „hydroprocesor” – określiłby w swoich przyszłych zapiskach mianem: „niewyobrażalnej katorgi”.

Blaine Kelly z całą pewnością uznałby, że to określenie ni jak nie oddawało towarzyszącego mu podczas wędrówki na wschód uczucia.

W rzeczywistości „niewyobrażalna katorga” brzmiała niemalże zachęcająco.

Problemy rozpoczęły się praktycznie w tej samej chwili, kiedy dziarskim, acz nieco powolnym krokiem opuścił odmęty osłaniającej przed uporczywym, kalifornijskim słońcem pieczary (jak gdyby w jej wnętrzu poszło mu jak z płatka). Wędrując przez pierwsze cztery dni, praktycznie dopiero pod koniec czwartego opuścił ciągnące się na zachodzie pasmo gór Coast Ranges i zszedł na tworzącą nizinę pustynię. Przez te cztery dni zdążył wykończyć praktycznie całe zapasy wody, spalić sobie twarz na słońcu do tego stopnia, że jego fizjonomia przypominała teraz napuchniętą, łuszczącą się malinową pulpę i kilkukrotnie niemalże zleciał w dół przepaści, kiedy niewprawiona, poobcierana noga w regulaminowych butach Krypty 13 (całkowicie nieprzystosowanych do dalekich wędrówek po nieistniejących już szlakach pasma Coast Ranges) omsknęła mu się na zdradliwie śliskim, gładkim jak tafla zamarzniętego jeziora skalnym gruncie. Po trzecim takowym incydencie uznał, że o mało, co nie stracił życia spadając w dół stromego zbocza. Ewidentnie, przydałoby się tu trochę planowania przestrzennego, powiedział sam do siebie, a raczej fuknął oburzony wszystkim, co go spotkało i poprawiając plecak na drżącym ramieniu, ruszył przed siebie bardzo uważnie bacząc, gdzie stąpa.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю