355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 3)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 36 страниц)

Ponadto przez te cztery dni nie spotkał niczego, co żyło. To akurat mieściło się w sferze pozytywnych doświadczeń.

No, może nie do końca. Raz cudem wyminął przyczajoną pośród wąskiego, skalistego przesmyku grupę kalifornijskich szczurów jaskiniowych. Wyglądały wrednie i mizernie. Bez dwóch zdań głodowały. Blaine, który nie uzyskał należytego wykształcenia umożliwiającego mu przetrwanie w głuszy, nie potrafiłby wyjaśnić jakim sposobem uniknął starcia. Szczury nie były chyba nim zupełnie zainteresowane. Tak jak Blaine nigdy nie był zainteresowany survivalem. Lubił książki, lubił biblioteczne komputery, ale metody radzenia sobie z tak efektywnie przetrzebioną fauną i florą przedwojennego świata, od zawsze wydawały mu się stratą czasu (poza tym większość tej przedwojennej fauny i flory wyglądała teraz zgoła inaczej, a stare arkana sztuki przetrwania było, cóż, po prostu stare i nieaktualne).

Oczywiście nigdy nie przypuszczał, że zostanie wysłany na zewnątrz, a od sukcesu jego misji będzie zależał los wszystkich mieszkańców Krypty 13.

Dlatego w chwilach największego załamania spoglądał na swojego PipBoy’a 2000. Papierowa kartka wetknięta tam najpewniej na wniosek Nadzorcy – swoją drogą główny dowodzący schronu trzynastego miał na imię Jacoren – wybitnie wypełniała powierzoną jej misję i za każdym razem, gdy Blaine chciał zawrócić tylko po to, by wytknąć temu zramolałemu despocie, co myśli o całym jego „genialnym” przedsięwzięciu, szybko natrafiał na jakieś głęboko skrywane w jego podświadomości pokłady zdroworozsądkowego poczucia obowiązku i zakasując rękawy, brnął dalej.

Teraz jednak, po sześciu dniach wędrówki, będąc wedle wyliczeń PipBoy’a 2000 tylko w połowie drogi pomiędzy jedną Kryptą, a drugą, nie wiedział, co robić.

Dalsza droga przez pustynię wydawała mu się jedynym słusznym rozwiązaniem. Kiedy opuszczał górskie pasmo Coast Ranges, miał nadzieję, że równa, nizinna powierzchnia chociaż trochę ulży mu w wędrówce.

Okazało się jednak, że świat zewnętrzny jest pełen niespodzianek. Ziemia na pustyni była twarda i skalista; obfitująca w małe, ostre kamyki i zwodnicze wyrwy, gdzie łatwo o skręcenie kostki (na pustyni też przydałoby się nieco planowania przestrzennego). Znaczne jej połacie pokrywał piasek, w których dla odmiany nogi grzęzły, a brodzenie przez zdające się nie mieć końca wydmy, było równie męczące, co lawirowanie między naturalnymi nierównościami terenu.

Tylko gdzieniegdzie grunt przypominał coś, co wedle Blaina było zwyczajną, ubitą ziemią pokrywającą niegdyś znaczną część naszej planety. Szybko nauczył się czerpać radość z rzeczy małych i przemierzał te obszary ze szczerym i niewymuszonym uśmiechem na ustach.

Teraz zaś siedział przyczajony na niewielkim, rdzawym wzniesieniu z kamienia. Spoglądał na rozpościerającą się na płaskim pustynnym terenie wioskę. Wioska w pełni zasługiwała na nadane jej miano. Pod żadnym bowiem względem nie przypominała tego, co można byłoby uznać za przedwojenną, a tym samym cywilizowaną metropolię, miasto bądź mieścinę. Blaine przypuszczał, że daleko jej było nawet do miana dziewiętnastowiecznej wsi gdzieś na prerii.

Ale jednak to coś tam było. Niewielkie, prymitywne siedlisko domków z cegły okraszonej zewnętrzną warstwą białego nalotu; zabrudzonego od niosących pustynny piasek wiatrów. Blaine zauważył, że żaden z domów nie miał drzwi ani okien w tradycyjnym tych słów znaczeniu. Ich funkcje pełniły drewniane framugi z poprzycinanych beli. Gdzieniegdzie tylko dało się dostrzec zasnuwające pustą przestrzeń zasłony z brudnego i lichego materiału. Być może była to skóra jakiegoś lokalnego zwierzęcia. Pośrodku osady znajdował się spiczasty obelisk. Kilkoro ludzi, dzieci i psów kręciło się wokół. Na zachodzie dominowały wzbudzające ckliwe uczucie współczucia poletka obsiane czymś, co zmutowało tak bardzo, iż z tej odległości Blaine nie miał żadnych szans zdefiniowania, co to tak właściwie jest.

Podobny problem pojawił się, gdy Blaine skierował swój wzrok na ulokowaną w północno-zachodniej części osady zagrodę. Umiejscowione pośród tworzących ogrodzenie drewnianych sztachet, przechadzały się czekoladowe krowy.

Każda z nich miała dwie głowy.

Blaine zamrugał oczami starając się wyostrzyć obraz. Zrobił to zupełnie bezwiednie, co było również wyrazem jego głębokiego zdziwienia.

Krowy nie oddawały się niczemu szczególnemu. Stały w jednym miejscu. Niektóre merdały ogonami. Jakaś przypominająca kobietę postać otworzyła prowadzącą do zagrody furtkę i niosąc pod pachą pordzewiałe wiadro, zbliżyła się do muczącej teraz radośnie krowy i zabrała się do metodycznego naciskania jej mlecznych wymion.

Teraz już wszystkie krowy muczały. Blaine zaś zastanawiał się jak długo uda mu się zachować zmysły w tym zdającym się być nie tylko mocno groteskowym, co wręcz zupełnie wywróconym do góry nogami świecie.

Krowy muczały niestrudzenie, gdy obserwował okalający wioskę mur. Przeszkoda była jednolita, mniej więcej na wysokość siedmiu stóp. Jedyna droga wejściowa zdawała się prowadzić przez północną bramę. Blaine ujrzał stojące przy niej dwie postacie i psa.

Jedna z tych postaci, mężczyzna zdaje się, był uzbrojony.

Blaine Kelly mógł obejść ten żałosny efekt nuklearnej tragedii. Jej mieszkańcy zapewne nigdy nie słyszeli o czymś takim jak mająca miejsce grubo ponad dziesięć tysięcy lat temu rewolucja neolityczna. Niewątpliwie nie musieli, ponieważ sami tworzyli właśnie coś podobnego.

Mógł czmychnąć bezpiecznie bokiem, nadrabiając nieco drogi po południowym wschodzie by potem skierować się nieco bardziej na północ i znów znaleźć w prostej linii kierującej go do Krypty 15.

Mógł również podejść niezauważony od południowej strony, przycupnąć niczym czający się w ciemności nocy ninja i z wolna przemieszczać się wzdłuż wybudowanego przez mieszkańców nienazwanej osady muru, po czym wystrzelić i popędzić prosto przed siebie niczym motywowany batem dyliżansowy gniadosz.

Tyle tylko, że Blaine Kelly był wyczerpany. Skóra całej twarzy i karku przestała go już nawet boleć od oparzeń słonecznych. Wciąż jednak dawała się odrywać płatami nasuwającymi skojarzenia z liniejącym wężem. Nie miał również wody. To znaczy, miał, ale niewielki zapas pozwalający na pół małego łyczka. Żywności starczy mu jeszcze na jakieś dwa tygodnie – akurat tyle, by wrócić bezpiecznie do Krypty 13. Teoretycznie mógł szukać źródeł pitnej wody na pustyni. Niestety jak do tej pory znalazł tylko dwa i każde pod wpływem wmontowanego w jego PipBoy’a 2000 licznika Geigera, okazywało się napromieniowane w skali zbliżonej do wypalonego po dwudziestu latach użytkowania pręta z elektrowni nuklearnej.

Blaine Kelly nie miał zatem wyboru. Musiał zmierzyć się z zamieszkującymi wioskę ludźmi i w miarę możliwości uzupełnić zapasy wody. Miał tylko nadzieję, iż mieszkańcy nie okażą się równie wredni i nieskorzy do odrobiny empatii, co znane mu już dość dobrze kalifornijskie szczury jaskiniowe.

Natomiast nadzieje na znalezienie w tym zdychającym grajdole hydroprocesora zupełnie sobie odpuścił. Ci ludzie nie mieli nawet elektryczności. Dobrze jak nie zastrzelą go na dzień dobry i jak w ogóle będą mówili tym samym językiem, co on.

4

– Witaj w Cienistych Piaskach, przybyszu. Schowaj broń na czas pobytu.

Blaine zerknął dyskretnie na swój kolt 6520 tkwiącą w zawieszonej przy udzie kaburze. Niewątpliwie od czasu Wielkiej Wojny poziom intelektu spadł zauważalnie. A może witający go człowiek sprzedawał ten tekst z automatu wszystkim przybywającym do jego dziury wędrowcom.

Bardziej prawdopodobne było jednak, że Blaine jest pierwszym od bardzo dawna gościem Cienistych Piasków. Być może nawet jedynym, a spoglądający na niego obwieś czekał całe życie by niczym szeryf stróżujący nad całym miasteczkiem na dzikim zachodzie, wypowiedzieć krótką dialogową linię jego życia.

Blaine Kelly skinął uprzejmie głową i jakby dla podkreślenia swoich pokojowych zamiarów odsunął wyraźnie prawą dłoń od kabury z bronią.

Coś w spojrzeniu taksującego go wzrokiem mężczyzny zdawało się dobitnie sugerować Blainowi, że zaufanie międzyludzkie to w zewnętrznym świecie towar niezwykle rzadki. Ten mierzący prawie siedem stóp wisus, dzierżący w dłoniach coś, co mogło kiedyś być dwukomorowym Winchesterem, wyglądał jak najzwyklejszy w świecie kloszard.

Tyle, że uzbrojony kloszard, a z takimi należało się liczyć.

Lecz coś w tym taksującym spojrzeniu (nie wspominając już o czymś, co niegdyś mogło być Winchesterem i teoretycznie wciąż mogło strzelać) mówiło, że jest w Cienistych Piaskach kimś naprawdę ważnym.

Blaine poczuł jak niczym arktyczny lodowiec naciera na niego lodowata fala załamania. Wątpił by kiedykolwiek udało mu się odnaleźć hydroprocesor. Teraz nie miał nawet siły mierzyć się ze zmianami jakie zaszły w świecie podczas gdy on i inni ludzie z Krypt siedzieli bezpiecznie pod ziemią. Bał się również tego, jak będzie wyglądał przywódca Cienistych Piasków (jeżeli w ogóle takowy jest) i reszta ludzi, których chcąc nie chcąc najpewniej tu spotka.

– Nazywam się Seth. Jestem przywódcą Straży w Cienistych Piaskach – oznajmił pilnujący wejścia mężczyzna, kiedy Blaine przekroczył półkolistą dziurę w murze, określaną najpewniej przez mieszkańców Cienistych Piasków z nobilitacją mianem bramy. – Co cię do nas sprowadza, wędrowcze?

Blaine już miał odpowiedzieć, kiedy skryta do tej pory za lewą częścią muru kobieta o ładnym uśmiechu wykrzyknęła pełna podekscytowania:

– O, Boże! Seth! On nosi jeden z tych strojów!

– Jakich strojów? – Seth zmarszczył czoło dając wyraz swojemu brakowi zrozumienia dla wypowiadanych przez kobietę słów. Blaine dostrzegł jak prawie niezauważalnie uniósł obie lufy Winchestera i stężał zaciskając palec na spuście.

– Strój mieszkańców Krypty! – piszczała podekscytowana dziewczyna. – On musi być z innego świata! Odwróć się – dodała. – Chcę zobaczyć twoje plecy.

Blaine Kelly pod dość wymownym i jednoznacznym ruchem Winchestera odwrócił się pokazując obojgu żółtą trzynastkę pyszniącą się dumnie na tyle jego regulaminowego, coraz mniej błękitnego kubraczka.

Seth opuścił broń. Wyglądało na to, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.

– Przepraszam – oznajmił dowódca straży Cienistych Piasków. – Mamy problemy z bandytami. Musimy podejmować odpowiednie środki ostrożności. Inaczej już dawno by nas tutaj nie było. Dobrze, że przynajmniej nie pojawiłeś się po zmroku. Moglibyśmy pomylić cię wtedy z jednym z tych wielkich, trujących radskoprionów.

Blaine kompletnie zignorował wyznania Seth’a o trawiących Cieniste Piaski problemach. Przynajmniej chwilowo. Później miał zamiar dowiedzieć się więcej.

– Skąd wiedzieliście jak wygląda odzież noszona w Kryptach?

Nim Seth zdążył przechylić nieco głowę ku lewemu ramieniu, wskazując tym samym na stojącą obok kobietę, ta wyrwała się jak młoda gazela widząca po raz pierwszy wodopój w Afryce i wypluła z siebie zdający się nie mieć końca potok słów.

– To ja wiedziałam! Cześć – dodała po chwili niezauważalnej wręcz przerwy i wyciągnęła przed siebie rękę. – Jestem Katrina (mam ładny uśmiech) – zatrzepotała przy tym zalotnie rzęsami. – Kiedyś mieszkałam w Krypcie. Była tu nie daleko. Początki wspominam dość dobrze. Wszyscy zdawali się być szczęśliwi, ale potem zaczęły się problemy. Było nas coraz więcej, zupełnie jakby Nadzorca nie mógł powstrzymać, albo nawet celowo wzmagał problem przeludnienia. Ludzie odchodzili. Opuszczali schron znikając w świecie zewnętrznym. Pozostawiali za sobą wszystko, aż w końcu było nas zbyt mało, by normalnie funkcjonować. Potem zaczęły się ataki gangów. Niektórzy znali kody dostępowe do głównej grodzi. Staraliśmy się je zmieniać. To znaczy, zmienialiśmy je, ale oni zawsze wracali. W końcu napadła na nas naprawdę wielka grupa. Przewodził jej jeden z byłych obywateli Krypty. Wtedy wszystko się rozsypało. Jakimś sposobem wysadzili drzwi zewnętrzne, przedostali się przez śluzę i…

– Gdzie jest twoja Krypta? – wtrącił Blaine próbując przerwać niepowstrzymaną lawinę słów Kariny. Powoli zbliżali się do momentu, kiedy nawet jej ładny uśmiech nie rekompensował unikatowego wręcz gadulstwa.

– … tak znalazłam się tutaj – ciągnęła Karina jak gdyby Blaine w ogóle nie istniał. – Ludność Cienistych Piasków przygarnęła mnie do siebie. Byłam wtedy nastoletnią dziewczyną. Aradesh pozwolił mi zostać. Teraz razem z Seth’em czekamy na przybywających do Piasków wędrowców i witamy ich zapewniając wszelkie niezbędne informacje.

Wyglądało na to, że zaprogramowana na wygłoszenie całego monologu Katrina w końcu przestała. Blaine spróbował raz jeszcze dowiedzieć się, gdzie znajduje się jej dawny schron.

– Twoja Krypta? Mówiłaś, że gdzie ona jest?

– Krypta 15? – Katrina zmarszczyła brwi jak gdyby dziwiąc się, że coś takiego może w ogóle kogokolwiek obchodzić. – Niedaleko stąd. Kilka dni drogi na wschód przez pustynię.

Blaine chciał właśnie zadać kolejne pytanie. Okazało się jednak, że Katrina zrobiła tylko krótką pauzę na złapanie oddechu. Dalej gdakała jak nośna kura podekscytowana kolejnym nadchodzącym jajkiem.

– Tylko, że tam już nikt nie chodzi. Po ataku najeźdźców i wygnaniu zorganizowaliśmy kilka ekspedycji, ale to samo robili w tym czasie bandyci. Krypta 15, mój dawny dom, została całkowicie złupiona przez szabrowników. Pozostały tam same bezużyteczne śmieci. Jeśli w ogóle…

– Nie mieliście przypadkiem hydroprocesora?

Katrina zmrużyła jedno oko i uniosła wydanie policzek. Brakowało tylko tego, żeby podrapała się przy tym po głowie. Siedzący pomiędzy Seth’em, a nią pies (mieszaniec, zwykły wyliniały kundel) ziewnął bezgłośnie rozdziawiając ostentacyjnie pysk.

– Hydroprocesor? Hydroprocesor? Hmm… ten mały moduł w głównym komputerze, nieopodal stanowiska Nadzorcy, który sterował procesem destylacji wody?

– Tak!!! – Blaine był podekscytowany możliwością rychłego powrotu do domu oraz faktem, że już w pierwszym napotkanym skupisku ludzi udało mu się natrafić na kogoś, kto nie tylko potrafi poprawnie wymówić słowo „hydroprocesor”, ale wiedział również, do czego służy i gdzie może znajdować się sprawny egzemplarz.

Jeden był wszystkim, czego Blaine Kelly potrzebował.

– Mieliśmy coś takiego – stwierdziła zamyślona Katrina. – Najeźdźcy chyba za bardzo by się nim nie interesowali. Tutaj w Cienistych Piaskach również nie był potrzebny. Musiałbyś sprawdzić sam. Może dopisze ci szczęście.

– Dzięki – odparł Blaine. Rozmowa z Katriną pokrzepiła go na swój sposób. On sam poczuł się po niej silniejszy. Gotowy do stawienia czoła jeszcze kilku przeciwnościom losu.

Jego radość przerwał nieco szorstki i niski głos Seth’a.

– Dobra, musimy wracać do swoich obowiązków. Jeśli jednak chcesz, możesz spędzić u nas trochę czasu.

Blaine kiwnął w podzięce głową. Dopiero teraz dostrzegł, że Seth zdjął palec ze spustu swojego pamiętającego lepsze czasy Winchestera.

– Ale – kontynuował strażnik – będziemy cię mieć na oku. Na twoim miejscu porozmawiałbym z Aradesh’em. To nasz sołtys…

O, Boże! Słyszałeś Blaine? Sołtys! Określają tu funkcję Nadzorcy mianem sołtysa ! Cha-cha-cha… Może następnym razem, kiedy będziesz rozmawiał z Jacorenem, zwrócisz się do niego per „Panie …” ?

… na pewno będzie chciał cię poznać i być może przy okazji dowiesz się od niego nieco więcej o radskorpionach i bandytach. Przyznam, że przydałaby nam się z nimi pomoc. Sam bym poszedł rozprawić się z jednymi i drugimi, ale – zaśmiał się idiotycznie przypominając nieco kozę – sam rozumiesz, muszę pilnować bramy.

– Jasne – odparł Blaine. Gdyby powiedział to, co pomyślał, Seth najpewniej wykopałby go za tę pseudo bramę i poszczuł apatycznie wyglądającym psem. Jak gdyby dla potwierdzenia nieczystych myśli Blaina, prymitywny wiatrowskaz (znajdujący się po prawej stronie na murze) zaświszczał nieznacznie, po czym dwukrotnie stęknął metalicznie i umilkł. – Gdzie znajdę Aradesh’a?

– Och, to bardzo proste – rzucił bez chwili namysłu Seth odwracając się w stronę osady. – To ten największy dom na południu. Ze środka powinny dochodzić smakowite zapachy. Liczne żony Aradesh’a pieką właśnie iguany i nieco psiego mięsa.

– Przepraszam bardzo, czego?

– Psiego mięsa. Chyba nie sądzisz, że trzymamy tu te wszystkie kundle tylko po to, by pomagały nam odpędzać włażące do zagród braminów radskorpiony?

Blaine poczuł jak robi mu się niedobrze. Spojrzał na siedzącego z podkulonym ogonem, wyświechtanego psa. Wydawało mu się, że od chwili, gdy po raz pierwszy zbliżył się do bramy Cienistych Piasków, zwierzę ani drgnęło. Spoglądał tylko w roztaczającą się przed nim pustkę równie pustym i obojętnym wzrokiem. Wyglądał na psa, dla którego wszystko w tym doczesnym życiu utraciło jakiekolwiek znaczenie. Być może, pomyślał Blaine, gdyby i on miał skończyć w pełnej podejrzanego gulaszu kadzi w jakimś wygwizdowie, cała reszta też byłaby mu obojętna.

Boże, westchnął w myślach i poprawiając zwisający na jednym ramieniu plecak wstąpił do Cienistych Piasków. Wędrując w stronę niewielkiego placyku, odwrócił się jeszcze posyłając spojrzenie Katrinie, Seth’owi i bezimiennemu psu.

Wszyscy trwali w tym samym bezruchu wpatrując się gdzieś przed siebie.

Boże, westchnął ponownie Blaine. Miej mnie w swojej opiece. Byle szybko do Krypty 15. Znaleźć hydroprocesor, a potem do domu i nigdy więcej na zewnątrz.

Nigdy więcej.

5

Blaine uznał, iż przed wizytą u Aradesh’a, wędrówka po wiosce będzie niezłym pomysłem. Nie trzeba było jednak wiele czasu, by pierwotny zapał związany z wizytacją wioski, został zrewidowany. Blaine zaczął poważnie żałować, że nie ominął Cienistych Piasków i nie udał się prosto do Krypty 15.

Osada była w opłakanym stanie. Wczesne średniowiecze bez elektryczności, sztucznego oświetlenia czy jakichkolwiek znanych w Kryptach udogodnień. Rozrywka? Nie istniała. Kształtowanie własnego intelektu? Zapomnij. Jakieś większe życiowe aspiracje poza dojeniem krów (zwanych w zewnętrznym świecie, jak na ironię, braminami) i doglądaniem zmutowanej kukurydzy? Bardzo śmieszne. Jedyna sprawdzona metoda, która wciąż zdawała się wywierać jakiś pozytywny wpływ na życie mieszkańców Cienistych Piasków, objawiała się pod postacią buszujących powszechnie dzieci. Były to nieliczne szczęśliwe i uśmiechnięte istoty pośród zgliszczy tego, co niegdyś nazywano cywilizowanym światem.

Cała reszta mieszkańców Cienistych Piasków przypominała udręczonych życiem zesłańców Gułagu. Spoglądali na Blaina podejrzliwie i nieufnie, a kiedy ten spoglądał na nich, odwracali się pospiesznie snując pod ścianami średniowiecznych budynków niczym pochłonięte przez wybuch bomby atomowej cienie udręczonych.

Mimo to Blaine, skoro już znajdował się w świecie zewnętrznym, miał zamiar dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Kręcił się zatem po Piaskach wściubiając nos, gdzie tylko był w stanie. Nie uświadczył zbyt wielu interesujących zjawisk, jednak kilka wartych było zanotowania w jego podręcznym PipBoy’u 2000.

Dzień siódmy

Dotarłem do osady nazywanej przez lokalnych tubylców Cienistymi Piaskami. Cieniste Piaski borykają się z problemem najeźdźców i radskoprionów. Coś mi mówi, że będę musiał przyjrzeć się obu sprawom bliżej. Moje zapasy wody i jedzenia są na wyczerpaniu. Jak tylko uda mi się je odnowić, ruszam do Krypty 15, gdzie wedle słów Katriny (młodej dziewczyny o bardzo ładnym uśmiechu) może znajdować się nasze i moje wybawienie.

Co do samych Piasków, cóż, przypominają feudalne zgromadzenie urobionych po pachy wieśniaków. Ludzie, jeśli akurat nie pracują, snują się bezmyślnie i najwyraźniej bez celu. Większość mnie ignoruje, ale jednocześnie posyłają mi podejrzliwe spojrzenia. Na głównym placu stoi obelisk. Jest to reprezentacyjna kolumna stanowiąca coś na kształt pokazowego elementu Cienistych Piasków. Zapisano na niej historie przypominające o nadziei i pokoju, co oznacza, że przynajmniej część mieszkańców potrafi czytać, a najpewniej znacznie mniej liczna część pisać. Obelisk zdaje się być jakimś obiektem kolektywnego kultu. Wokół niego przechadza się sporo mężczyzn i kobiet. Przypominają bandę umorusanych łachmaniarzy kłębiących się pod maszyną mogącą w najmniej oczekiwanym momencie zesłać im odrobinę manny. Wszyscy noszą poprzecierane, zgrzebne szmaty, które wytwarzają chyba z włókien łodyg powszechnej tu, zmutowanej kukurydzy. Ubrania są wielokrotnie cerowane, łatane i tak brudne od pustynnego pyłu oraz wytwarzanych przez ludzkie organizmy nieczystości, że jedynymi towarzyszami snujących się po rynku ludzi zdają się być równie wyleniałe, zmaltretowane i zobojętniałe na wszystko psy (które i tak zostaną w przyszłości przemienione w gulasz). Poza rynkiem, tuż obok, znajduje się lazaret (bo szpitalem bym tego nie nazwał). Przyjmuje w nim doktor Razlo wraz z małżonką. Oboje zdają się negatywnie do mnie nastawieni. Spośród nich najbardziej rozmowny i życzliwy był leżący w tylnym pomieszczeniu mężczyzna. Okazało się, że jest to brat Seth’a – przywódcy straży – niejaki Jarvis Razlo (Seth i Jarvis są najwyraźniej dziećmi doktora Razlo i jego małżonki, której imienia nie poznałem). Kilka dni temu ukąsił go jadowity radskorpion, a jego zdający się być nieco nieudolnym, ojciec, nie potrafi sporządzić mikstury uzdrawiającej. Bez antidotum, jak to ujął Jarvis, będzie musiał leżeć tu jeszcze kilkanaście dni. Zneutralizowanie jadu radskorpiona to dość powolny i bolesny proces, zwieńczony niekiedy śmiercią.

Przyznam, iż z początku miałem pewne opory przed zaglądaniem ludziom do domów. Jednak większość miejscowych, przestała po pewnym czasie zwracać na mnie uwagę. Kilku strażników było skonfundowanych i wyraźnie zaniepokojonych moją obecnością, podkreślając, że rzadko widują tu takich jak ja. Zdziwiłem się pytając, co właściwie mają na myśli? Każdy odpowiadał w ten sam sposób: ludzie z Hub czy Junktown, nie są potrzebni w Cienistych Piaskach. Ponoć ostatnim razem jeden kupiec sprzedał im uszkodzoną pompę irygacyjną.

Ogólny wydźwięk był chyba taki, że mają mnie za wątpliwą moralnie szumowinę.

Na swój sposób mieli rację. Buszując po tutejszych domostwach, zupełnie ignorowany przez lokalną ludność, bardzo szybko z odkrywcy stałem się szabrownikiem i drobnym złodziejaszkiem. Początkowo sam zdziwiłem się własnym zachowaniem, uznałem jednak, że wszystko to kwestia odpowiednich priorytetów. Mając więc w pamięci mądrość słów Oscara Wilde’a, który wspominał: „jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej”, udało mi się wyciągnąć kilka nadgniłych jabłek, dwie konopne liny (Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd ci ludzie mieli na pustyni konopie i dlaczego marnowali je w tak kompromitujący sposób), młot, który okazał się jednak za ciężki, dość ostry, przypominający maczetę nóż, sto pocisków 5,56mm FMJ (o właściwościach pośrednich między kulami dum-dum, a przeciwpancernymi) i dwa podręczniki survivalowe. Wyglądają na interesujące i na pewno przeczytam je w wolnej chwili. Być może nauczę się czegoś pożytecznego o sztuce przetrwania w głuszy.

Jednak nie tylko ja mogłem się uczyć od świata zewnętrznego. Za bujnym kwieciem pożółkłej kukurydzy skrywał się jeden z lokalnych rolników. Wyglądał na podłamanego i przyglądał mi się posyłając ukradkowe spojrzenia. Bałem się, że może mieć nieczyste myśli, próbować zaciągnąć mnie w tworzone przez kukurydzę szuwary po czym… jednak okazało się, że chciał po prostu zasięgnąć rady odnośnie sztuki siewu. Ludność Cienistych Piasków zdołała nawodnić pustynię (pomimo wadliwej pompy irygacyjnej) i na zaoranych pługami (przez trzymające uprząż kobiety, zastępowane tylko niekiedy wiecznie niechętnymi do pracy braminami) gruntach stworzyli niewielkie poletka, które dumnie porastała wspomniana wcześniej zmutowana kukurydza i kapusta. Curtis, bo tak nazywał się zagadujący mnie farmer, poczynił niewyobrażalne jak na jego poziom intelektualny spostrzeżenia. Mówił, że im częściej obsiewają dane pole, tym gorsze plony zbierają za rok. Wyłożyłem mu proste mechanizmy trójpolowego systemu siewu. Podziękował mi wyraźnie zszokowany i podekscytowany. Tym samym przyczyniłem się do podniesienia poziomu rolnictwa w Cienistych Piaskach.

Można chyba uznać, że po tym jak bez najmniejszego wahania okradłem tych pustynnych łachmaniarzy, zapanowała pewnego rodzaju równowaga, a me nie cne czyny zostały mi wybaczone.

Mam przynajmniej taką nadzieję.

Jednak wszystko to wydaje mi się teraz mało istotne. Poza rozmową z Aradesh’em i jego… a zresztą, o tym dowiecie się sami nieco później. Wcześniej jednak wydarzyła się jedna rzecz, na którą warto byłoby spojrzeć z perspektywy osoby biorącej w niej udział.

Było to przy zagrodzie dwugłowych krów, zwanych powszechnie braminami.

Blaine Kelly czując się już nieco znużony wszelkimi oferowanymi przez Cieniste Piaski „rozrywkami” – zdążył je poznał w niespełna dwie godziny – zatrzymał się przy zagrodzie czekoladowych, nieco może nawet rdzawych w promieniach kalifornijskiego słońca, krów. Miał ochotę przyjrzeć im się z bliska.

Tuż obok znajdowała się studnia.

Blaine Kelly nie mógł wręcz uwierzyć we własne szczęście. Studnia była oczywiście za mała, by zaspokoić zapotrzebowanie jego Krypty na wodę pitną, lecz mimo wszystko zbliżył się do niej niemalże chwiejnym krokiem.

Zajrzał do środka. Dostrzegł ciemną taflę przejrzystej wody. Mechanizm kołowrotowy również zdawał się bez zarzutu. Blaine pokręcił kilkukrotnie drewnianym bolcem, a kiedy przytwierdzona do owalnego pnia konopna lina (która w tej sytuacji nie wydawała się Blainowi kompromitującym marnotrawstwem) nawinęła się na niego nieznacznie, sięgnął po stojące na kamiennej obmurówce wiadro i cisnął je w głąb otchłani.

Kiedy tylko dotarły do niego odgłosy chlupnięcia – a zaraz potem przypominające mu szczurzą jaskinię echo – zaczął wprawiać prymitywny mechanizm kołowrotu w ruch.

Wiadro z wodą wyglądało przepięknie. Wrażenia lejącego się z nieba skwaru, palącego niemiłosiernie słońca i omiatających twarz i inne odsłonięte części ciała (czyli właściwie tylko kark i dłonie) podmuchów pustynnego wiatru miały lada moment zostać przegnane za sprawą magicznych właściwości lodowatej wody z głębin.

Blaine uniósł wiadro i niemalże przechylił je nad wychyloną za wewnętrzną krawędź studni własną głową, kiedy uznał, że o mały włos, a kilka następnych dni zamiast w drodze do Krypty 15 spędziłby na kozetce w lazarecie doktora Razlo.

Świeciłby przy tym niczym świąteczne lampeczki (zwane niekiedy sopelkami) zdobiące choinki.

Potem niechybnie by umarł. Szansa, iż ta prymitywna społeczność doglądających zmutowanej kapusty i kukurydzy farmerów oraz wypasających dwugłowe krowy pastuchów dysponowała odpowiednią ilością neutralizujących promieniowanie AntyRadów, była bardzo znikoma.

Postawił wiadro na spierzchniętej glebie i sięgnął po PipBoy’a.

PipBoy 2000 miał, jak już wcześniej wspominaliśmy, wbudowany licznik Geigera. Dwukrotnie na pustyni, kiedy Blaine sprawdzał źródełka zlokalizowanej wody, symbolizująca poziom napromieniowania wskazówka przesuwała się na czerwone pole z prędkością światła, po czym rozlegał się trzeszczący bzyk, dający do zrozumienia, że jedynym sposobem na uspokojenie licznika jest pozbycie się trefnej wody.

Jednak teraz PipBoy 2000 wydawał z siebie tylko ciche pikanie. Licznik Geigera wskazywał akceptowalną normę.

Blaine ponownie wystawił łeb poza krawędź studni i jednym energicznym ruchem wylał na siebie całą zawartość wiadra.

Woda była nie tylko czysta od promieniowania i krystaliczna. Była również lodowata i orzeźwiająca. Niewątpliwie stanowiła najwspanialszą rzecz, jaka spotkała Blaina przez kilka ostatnich dni. Jego wysuszone, przepełnione piaskowym pyłem włosy odżyły. Spalona, chropowata i nieustannie czerwona skóra twarzy została nawilżona. Zaś wiara w sukces misji o kryptonimie „hydroprocesor” przywrócona ponownie.

Blaine jeszcze trzykrotnie zanurzał wiadro w odmętach studni i trzykrotnie oblewał wodą całą swoją głowę spijając przy tym łapczywie, co większe strużki. Za czwartym razem uznał, że wystarczy. Napełnił więc manierki uzupełniając zapas niezbędnej mu wody i niczym nowonarodzone ciele podniósł się rozglądając wokół.

Okazało się, że znaczna część populacji Cienistych Piasków przyglądała mu się pełnym powątpienia i wzgardy wzrokiem. Blaine posłał im przelotne spojrzenia starając się obdarzyć nimi każdego w równym stopniu, a kiedy lokalni rolnicy i pasterze stracili nieco z wcześniejszego rezonu, rozeszli się dając mu spokój.

Mimo to Blaine wciąż odczuwał spoczywający na nim wzrok.

Rzucił okiem w stronę zagrody braminów.

Wszystkie tłoczyły się w zebranym przy południowej ścianie ogrodzenia rzędzie – południowa ściana to ta najbliżej studni – i każda jedna z osobna wpatrywała się w niego jak w malowane wrota.

Blaine poczuł, że z nimi nie pójdzie mu tak łatwo jak z miejscową ciżbą.

Podszedł do pociesznych stworzeń. Ani jedno nie drgnęło.

Raz jeszcze intuicja uratowała go od niechybnej zguby. Już miał wyciągnąć rękę i spróbować dokonać trudnego wyboru pierwszej głowy do drapania (a każdy bramin miał aż dwie) kiedy cofnął się mówiąc sam do siebie i grożąc przy tym krowom palcem:

– O, nie, nie, nie! Prawie mnie nabrałyście.

Blaine Kelly tak jak każdy obywatel Krypty przyswoił podstawy wiedzy z zakresu izotopów promieniotwórczych. Wiedział, że jądra niektórych pierwiastków są na tyle niestabilne, że ulegają rozpadowi w wyniku, którego powstają duże ilości energii. Energia ta niesie ze sobą promieniowanie radioaktywne.

Powszechnie znane jako skażenie.

Wiedział również, że radionuklidy przesądziły o losach świata w 2077 roku. Skażenie latało sobie po świecie przez te wszystkie lata, a dwugłowe krowy stanowiące kolejny z jego twórczych przykładów, mogły w jakiś sposób zaadoptować się do śmiertelnej mocy wiązki promieni i poprzez nabranie odpowiednich cech, same ją emitować.

Tak jak woda. Blaine Kelly był natomiast ostrożny.

Ale daj spokój, Blaine. Nie pękaj. Naprawdę sądzisz, że mutacje działają tak szybko? Nawet jeżeli te krowy są radioaktywne, to co z tego? Wszystko jest. Kwestia tylko, ile radów wchłoniesz i jak szybko rozpocznie się proces zachodzących w twoich komórkach zmian. Wiesz, skaza krwotoczna itd. Przecież wcale nie musi się okazać, że…

A wielkie jak bicepsy tytana kalifornijskie szczury jaskiniowe? – pytał Blaine sam siebie. Te dwugłowe braminy? Przecież to dopiero drugie miejsce w zewnętrznym świecie, które udało mi się jako tako poznać, a dosłownie wszędzie panoszą się jakieś niewyobrażalne elementy zmutowanej fauny i flory. Nie! Nie jestem idiotą. Muszę to sprawdzić…


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю