355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 4)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 36 страниц)

Jednak i tym razem PipBoy 2000 pozostał cichy i spokojny. Krowy nie były więc stanowiącymi źródło promieniowania bateriami. Jedynie efektem boskiej mocy atomu.

Teraz, kiedy Blaine podrapał jedną za uchem, uradowane stadko zaczęło niepewnie robić „muu-muu”. Im więcej głów Blaine pogiglał swoim palcem, tym większa swoboda i rozpasanie wdawała się we wnętrze krowiej zagrody.

– Muuuu… Muuuu… Muuuu – ryczały gromadnie braminy.

Latające nad nimi wcześniej rozbzyczane muchy przeniosły się nad zmutowane poletka kukurydzy i kapusty; jak gdyby wyczuwały, że coś się święci. Krowy natomiast strzygły uszami i kłębiły się niczym myszy w worku ze zbożem. Każda jedna z osobna domagała się pieszczot. Sam ten fakt był już niemałym problemem. Dodatkowo każda krowa posiadała dwie głowy, a każda z tych dwóch głów domagała się pieszczot jako pierwsza.

Zamieszki wisiały w powietrzu. Być może Blaine zrobił to celowo. Być może w tej jednej, krótkiej chwili był w całości pochłonięty naturalną ufnością i radością tego czekoladowego stadka braminów. Być może chciał po prostu zobaczyć, co się stanie. Dlatego w najlepsze kontynuował rytuał pieszczot.

Krowy zaś muczały coraz głośniej i coraz mocniej napierały na ledwo już zipiące ogrodzenie zagrody.

Wtedy jedna głowa fuknęła na drugą. Wydała z siebie głośne i agresywnie brzmiące, krótkie „MU-MU”, a sąsiadująca z nią po lewej stronie, giglana w tym momencie i strzygąca w najlepsze z zadowolenia uszami morda, zupełnie ją zignorowała.

Jednak po dwóch stronach łaskotanej właśnie krowy, stały dwie kolejne. Ich stykające się ze środkowym braminem głowy, uznały najwyraźniej, że krótkie i agresywnie brzmiące „MU-MU” było skierowane do nich.

Odpowiedziały tym samym, rozdymając ponadto chrapy.

Kiedy kłębiące się z tyłu braminy usłyszały, że z przodu dzieje się coś niedobrego, wyraźnie zaczęły się denerwować. Próbując dać upust napięciu zaczęły również rozpychać się we wnętrzu zagrody, taranując inne krowy.

Przednie krowy uznały, że te z tyłu celowo napierają na nie w taki sposób, by te zostały przepchane, lub nawet wypchnięte na bok.

Zamieszki wiszące jeszcze kilka chwil temu w powietrzu, powoli zaczynały stawać się faktem.

Wybuchła straszliwa wrzawa. Mieszkańcy Piasków zlecieli się jak gdyby atakowały same radskorpiony. Blaine natomiast uznał, że to najlepszy moment by po angielsku udać się na rozmowę z Aradesh’em.

Jednak jakaś nieznana mu wcześniej część jego natury kazała pogiglać jeszcze jeden krowi łeb.

Okazało się, że ten jeden krowi łeb był jednym krowim łbem, który nadał fizyczną postać wszystkim kłębiącym się w zagrodzie napięciom. Krowy zaczęły fukać jedne na drugie, napierać i w końcu rzuciły się na siebie tworząc ogólny tumult, nad którym unosiło się przypominające występ wiedeńskiej orkiestry dętej crescendo jednego wielkiego MU.

Blaine odsunął się. Krowy dosłownie zwariowały i w głębi siebie musiał przyznać, że nigdy nie spodziewałby się takiej agresji, takiej zapalczywości i takiej nienawiści po stadzie zwykłych, spoglądających tępym i cielęcym wzrokiem krasul.

Jakiś tęgi wieśniak odziany w pocerowany, brudny od kurzu kapok przemknął obok niego – i obok kłębiącego się teraz po drugiej stronie zagrody (acz w bezpiecznej odległości) tłumu ciekawskich mieszkańców Cienistych Piasków – i smagnął kilkukrotnie nad krowimi łbami trzymanym w prawej ręce batem.

Powietrze przeszył przerażający dźwięk strzelającej skóry – przeplatanej gdzieniegdzie postronkami konopnego sznura. Rozeźlone krowy nadal muczały i chyba nawet wkładały w to nieco więcej serca niż wcześniej. Wpadając na siebie bezmyślnie i taranując się, jakimś niezrozumiałym cudem zdołały unieść jedną z krów swoimi masywnymi głowami. Odwrócony do góry nogami bramin buczał przeraźliwie, a kiedy ogarnięty furią i przerażeniem wieśniak (faktycznie przypominający teraz strzelającego jadowym kolcem radskorpiona) raz i drugi smagał w jego kierunku z bicza, Blaine ujrzał jak jedno z napęczniałych od mleka krowich wymion pęka tryskając fontanną biało-czerwonej oleistej substancji.

Blaine wykorzystał panujące wokół zamieszanie i nieco przyspieszonym z początku krokiem udał się w stronę największego domu w osadzie. Domu, nad którym unosił się zapach pieczonych iguan i opalanych na rożnie psów.

6

Zmierzając w kierunku głównej siedziby sołtysa Cienistych Piasków, Blaine Kelly nie mógł wyzbyć się przeczucia, iż atmosfera i ciśnienie panujące w wiosce zaczynają z wolna opadać. Daleko na zachodzie dostrzegał ciemne, nisko zawieszone chmury. Nie wyglądały jednak na burzowe. Oczywiście mieszkający do tej pory pod ziemią Blaine, jak każdy obywatel Krypty, odebrał gruntowne wykształcenie w sferze zjawisk meteorologicznych. Mimo to jego bieżąca ocena sytuacja pozostawała czysto akademicka, a zmiany jakie zaszły na świecie pod wpływem promieniowania nuklearnego sprawiały, że większość dziedzin niegdysiejszych nauk uległa takiej samej mutacji, jak wszystko dookoła.

Tym samym Blaine Kelly nie potrafił jasno zdefiniować, czy wiszące nisko na niebie chmury zwiastują nadejście burzy, chwilowe osłabienie promieni słonecznych lub nagłe podwyższenie się temperatury.

Równie dobrze mogły z nich runąć strugi kwasu solnego.

Na szczęście znajdował się już w największym i wyglądającym na najzamożniejszy (lecz wciąż patologicznie biedny) domu Cienistych Piasków.

Wnętrze składało się z dużej sali z kilkoma ławami. Na tyłach musiała być kuchnia, ponieważ Blaine nie tylko dostrzegł co najmniej trzy krzątające się po jej wnętrzu kobiety, ale poczuł również zapach skwierczącego na ogniu pieczystego.

Zapach, który najpewniej należał do dawnej rodziny czatującego przy bramie psa z rasy niemożliwej już do określenia nawet przez najwybitniejszego znawcę psiej genetyki.

Mimo to i nieco wbrew sobie, Blaine poczuł jak jego żołądek nagle się ożywił. Donośne burknięcia stały się na tyle głośne, iż Blaine pokraśniał na twarzy. Na szczęście łuszcząca się na wszystkich odsłoniętych częściach ciała skóra była na tyle czerwona, że nikt nie zwrócił na ten fakt uwagi.

Do tego wnętrze pomieszczenia było ciemne (na zewnątrz robiło się równie ciemno), a w wielkiej sali nie było nikogo poza jakąś kurduplastą sylwetką odzianą w habit. Postać zamieszkująca jego odmęty spoglądała w stronę drzwi wejściowych, przez które przed kilkoma chwilami przetoczył się Blaine.

Jeżeli to jest przywódca Cienistych Piasków, pomyślał Blaine, to wcale mnie nie dziwi, że wszyscy tu wyglądają na pozbawionych grosza przy duszy, przymierających głodem nędzników. Aradesh, bo tak wedle słów Seth’a musiała nazywać się stojąca w łączeniu dwóch ścian po przeciwległej stronie pomieszczenia postać, przypominała starającego krygować się na tajemniczego i dysponującego władzą zakonnika (pewnie nawet Jezuitę, których zakon słynął z ciążącego nad nimi niczym klątwa ubóstwa) chodzącego od trzydziestu lat w tym samym pilśniowo-zgrzebnym worze. Jeżeli Cieniste Piaski były zbieraniną kloszardów, ten człowiek był niewątpliwie ich królem.

Nagle niemy do tej pory król kloszardów, odsłonił twarz odrzucając do tyłu kaptur własnej szaty. Zdawało się, że planuje przemówić.

Blaine ujrzał obciętą na jeża głowę typowego południowca. Jego karnacja przypominała zewnętrzną skórkę miąższu laskowych orzechów. Oczy komponowały się z nimi dokładnie w tym samym monochromatycznym kolorze. Ponad nimi sterczały równiutko przycięte, ulizane (najwyraźniej na ślinę bądź resztki psiego tłuszczu) brwi. Nadawały Aradesh’owi nieco groźny i apodyktyczny wygląd człowieka, który pośród lokalnej menażerii mógł faktycznie cieszyć się jakąś formą autorytetu. Człowiek ten miał ponadto nos przypominający podciętą trąbę mrówkojada i wąskie zaciśnięte usta.

W prawym uchu połyskiwał okrągły kolczyk. Blaine wątpił by był wykonany ze szczerego złota. Raczej jakieś mieszanki miedzi i tombaku.

– Czego szukasz w Cienistych Piaskach, wędrowcze?

Blaine zbliżył się w stronę podejrzliwego człowieka obdarzając go równie podejrzliwym i pełnym dystansu spojrzeniem. Kiedy jeden i drugi znaleźli się w końcu tęte-ŕ-tęte, Blaine wciągnął swoim niewielkim i bardzo kształtnym (określanym w XX wieku mianem niezwykle pociągającego) nosem nieco powietrza przemieszanego z aromatem przygotowywanych na zapleczu pyszności i oświadczył:

– Jestem z małej wioski na zachód stąd. Badam okolicę.

Aradesh zmarszczył czoło ściągając brwi w groźnym wyrazie nasrożenia. Blaine odniósł również wrażenie, że twarz króla kloszardów znalazła się nieco bliżej jego własnej.

– Nic nie wiem o żadnej wiosce na zachodzie.

– Znasz zatem każde miejsce stąd do oceanu?

Przez moment panowała niezręczna cisza. Zupełne przeciwieństwo tego, co jeszcze nie tak dawno temu działo się pod zagrodą braminów. Aradesh mierzył Blaina złowrogim spojrzeniem jak gdyby ten nie tylko podważył autorytet sołtysa, ale również uzmysłowił mu, że na zachodzie jest jakikolwiek ocean.

Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, że antypatyczny Meksykaniec nigdy nie wyściubił nosa poza bezpieczne mury swojego małego poletka.

– Jak powiedział Darma – zaczął Aradesh enigmatycznie, a Blaine poczuł, że świat zewnętrzny jest jednak bezpowrotnie stracony – ostrożność jest życiem w niepewnych czasach. Twoje pochodzenie nie jest istotne. Twoje intencje – owszem.

Ponownie jedynymi dźwiękami rozchodzącymi się w pokaźnej przestrzeni najbogatszego domu Piasków (gdzie nieustannie pieczono iguany i psy) były te związane z przekładanym na jakiejś formie grilla, opalanym mięsem. Blaine niemalże słyszał jak złociste, smakowite kropelki oleistego tłuszczu spadają na węgle skwiercząc przy tym i sycząc w miłej dla ucha (i brzucha) melodii.

– Skarbie, czy nasz gość będzie z nami jadł? – dobiegł z tyłu głos jednej z licznych żon Aradesh’a.

Blaine oczekiwał kategorycznego zaprzeczenia. Nie wyobrażał sobie, by król kloszardów (jak zresztą każdy kloszard) dzielił się czymkolwiek z innymi.

Zamiast tego Aradesh zadziwił go jakąś osobliwą formą buddyjskiej otwartości, przez którą przemawiało wybaczenie.

– Jesteś głodny?

Blaine był głodny. Pragnienie wody zaspokoił przy zagrodzie dwugłowych krów. Jednak jego brzuch wciąż pozostawał pusty, czego dowodem były roztaczające się pośród skwierczących odgłosów pieczonych potraw bulgoty ewidentnego nienasycenia.

– Od kilku dni byłem w drodze. Jak mówiłem, pochodzę z niewielkiej osady na zachodzie. Przeprawa przez góry nie należała do lekkich, a moje zapasy są na wykończeniu.

Aradesh jak gdyby uspokoił się słowami Blaina. Być może, pomyślał Kelly, ten gorącokrwisty południowiec zdający się hamować własny temperament za sprawą jakiegoś Drama, Brama czy Darma, był świadom istnienia na zachodzie górskie pasma Coast Ranges.

– Przynieś nam trzy iguany i miskę gulaszu – rzucił w stronę tylnego pomieszczenia.

Po chwili zza załomu mieszczącego za sobą kuchnię wyłoniła się całkiem niebrzydka i całkiem młoda kobieta. Właściwie to dziewczyna. Wyglądała na góra dziewiętnaście lat. Miała krótkie czarne włosy nastroszone w jakimś buntowniczym nieładzie. Malutki (odziedziczony chyba w całości po stronie matki) nosek (uznawany niegdyś za bardzo pociągający) i ciemne, bystre oczy, które przelotnie otaksowały Blaina z dużą dawką zainteresowania. Dziewczyna podała królowi kloszardów miskę z gulaszem i jedną iguanę na patyku. Kolejna przypadła Blainowi, a trzecią dziewczę ujęło w swoje delikatne dłonie za wykałaczkę (tak jak szaszłyka) i bez ogródek oraz zbędnych konwenansów wsunęło sobie prosto do buzi (Blaine zauważył, że dziewczyna zrobiła to w dziwnie lubieżny sposób), po czym przemieliło swoimi wciąż zdrowymi i białymi zębami, połknęło i z prędkością uciekającego przed ogarami zająca, zniknęło w kuchni.

Podczas gdy zdziczały i owładnięty jakimś pierwotnym instynktem Aradesh wciągał (dosłownie) zawartość miski z psim gulaszem, Blaine z grymasem i lekkim obrzydzeniem spoglądał na nadziany na patyk jaszczurzy wiór.

Nim świat uznał, że przez ostatnie miliony lat ewolucja posuwała się w zdecydowanie niezadowalającym tempie i gwałtownie postanowił przyspieszyć jej działanie pod wpływem efektów z roku dwa tysiące siedemdziesiątego siódmego, iguany były typowym gatunkiem z rodziny legwanów. Legwany dzieliły się na szlachetne i zwykłe zielone. Nabita na patyk, obdarta (zapewne żywcem) ze skóry i przypiekana na wolnym ogniu jaszczurka, bez cienia wątpliwości nie mogła być legwanem szlachetnym. Blaine uznał zatem, iż należała do tej drugiej rodziny: iguan zielonych. Gatunek ten charakteryzował się długim ogonem, dorastał do pięciu stóp i potrafił ważyć nawet czterdzieści funtów.

Jednak niewielka mizerota nadziana na wyciosaną z jakiegoś suchego kawałka drewna wykałaczkę, była co najmniej o cztery i pół stopy mniejsza. Blaine z ulgą stwierdził, że dla istot takich jak on (ludzi zmagających się z trudnościami świata zewnętrznego), twórcza moc promieniowania była w pewnych przepadkach łaskawa, a pod jego wpływem iguany (legwany zielone) uległy ewidentnemu pomniejszeniu.

Dzięki Bogu, stwierdził Blaine. Nie wyobrażał sobie bowiem konfrontacji z jaszczurką, której przyspieszony cykl ewolucyjny podążył w bliźniaczym kierunku agresywnych kalifornijskich szczurów jaskiniowych.

Mimo, że Blaine był głodny, a jaszczurka pachniała wspaniale, nie miał najmniejszego zamiaru jej zjadać. Przyzwyczajony do sterylnej, przyrządzanej z rozmachem i zasadami starożytnych reguł savoir-vivre kuchni Krypty 13, poczuł nagłe obrzydzenie i niesmak w ustach na samo wyobrażenie trafiającej do nich iguany.

Podziękował królowi kloszardów – chociaż znacznie bardziej wolałby przekazać te ciepłe słowa miłej dziewczynie podglądającej ich teraz z kuchni – po czym zawinął iguanę w jakąś naprędce wyciągniętą z plecaka szmatę i wsadził do środka.

Aradesh tymczasem zdążył opędzlować cały psi gulasz i podobnie jak zalotna dziewucha, wsadził sobie patyk z iguaną do buzi (Blaine udał wtedy dyskretnie, że na dnie plecaka dostrzegł coś niezwykle fascynującego) i gryząc ją z wyraźnym chrzęstem wypełniających wnętrze jaszczurki kości, przemielił i połknął.

Blaine uznał, że robi się późno. Wypadało czym prędzej udać się na poszukiwania hydroprocesora. Poza tym Cieniste Piaski – wraz ze swymi mieszkańcami – zaczynały wywierać na niego dość osobliwy wpływ.

Wręcz niezdrowy.

– Mogę zadać ci kilka pytań?

Sołtys otarł usta rękawem sponiewieranego przez czas i brud habitu. Beknął dyskretnie tłumiąc falę brzusznych gazów łykając je z powrotem i odparł:

– Oczywiście. Co chciałbyś wiedzieć?

Blainowi przemknęło przez myśl, czy ten człowiek jest aby w pełni władz umysłowych.

Po chwili zreflektował się uznając, że w świecie zewnętrznym spotka zapewne bardzo wielu ludzi, przy których Aradesh będzie ostoją zdrowego rozsądku i psychicznej homeostazy.

– Słyszałem, że macie jakieś problemy…

Król kloszardów nie pozwolił mu dokończyć. Błyskawicznie zakręcił ramionami, a jego oczy rozbłysły jakimś obłędnym światłem – zupełnie jakby niedokończone pytanie Blaina wprawiło go w sakralny wręcz nastrój radości.

– Ach, tak! Wielkie sfory radskorpionów wybijają nasze stada. Nie wiemy skąd przychodzą – czy Seth nie wspominał przypadkiem, że potwory przybywają z jaskini, a strażnicy Cienistych Piasków wybierają się od czasu do czasu na drobne czystki gatunkowe? – i obojętnie ile zabijemy, ciągle jest ich więcej. A teraz te potwory atakują naszych ludzi. Razlo (miejscowy lekarz) próbuje odkryć lekarstwo na ich jad, ale nie jestem pewien jak mu to wychodzi.

Przywołując wspomnienie Razlo, jego żony, sprzętu medycznego jakim oboje dysponowali (a raczej jego braku, chyba, że liczyć kilka szmat pełniących funkcje bandaży, pordzewiały nóż i skłonności Razlo do picia w efekcie czego podejrzanie trzęsły mu się dłonie), umiejętności oraz ogólny obraz mieszczącego się w Cienistych Piaskach lazaretu, doktor Razlo nie odkryłby nawet antyseptycznych właściwości mydła, gdyby cała wioska tonęła w spadających z nieba kostkach Neutrogeny i podręcznikach dokładnie, łopatologicznie opisujących proces ich wytwarzania oraz działania na drobnoustroje.

– Mogę pomóc wam się ich pozbyć. Potrzebuję jednak uzupełnienia zapasów. Jak mówiłem, pochodzę z niewielkiej osady na zachodzie i…

– Tak, tak, tak, tak, tak, tak! – Aradesh piszczał niczym głodujący przez kilka dni królik, który raptem znalazł się na polu pełnym porzuconej, lecz wciąż świeżej kapusty, marchewki, sałaty… – Proszę, porozmawiaj z Razlo. On posiada znacznie więcej informacji o tych stworzeniach, niż ja.

O ile Blaine Kelly żywił wcześniej jakiekolwiek nadzieje, iż Aradesh nie jest tak szalony i oderwany od rzeczywistości na jakiego wygląda, teraz utracił je wszystkie. Zbzikowany sołtys Piasków kontynuował:

– Moja córka, Tandi, cię odprowadzi. TANDI!!!

Jak na komendę zza ściany oddzielającej wielką izbę od małej kuchni wychynęła ta sama dziewczyna, która chwilę wcześniej przyniosła strawę. Kelly nie miał najmniejszych wątpliwości, że przez cały czas przypatrywała im się skrycie, namiętnie przy tym podsłuchując.

Cholera, Blaine. To jest córka tego irytującego cymbała?

Jeżeli coś w tym radioaktywnym świecie było w stanie zaskoczyć Blaina w sposób odwrotnie proporcjonalny do tego, jakie wrażenie wywarła na nim wiadomość od Nadzorcy Jacorena o potrzebie zdobycia nowego hydroprocesora, to niewątpliwie była to Tandi, córka ekscentrycznego króla kloszardów.

– Cześć – rzuciła zadziornie podając rękę Blainowi. – Nazywam się Tandi, a Ty?

Pomimo pierwszego zachwytu i wielu cech wyglądu znacznie przewyższających odpychającą przeciętność ojca (Tandi była naprawdę wystrzałowa), Blaine Kelly miał już niebawem przekonać się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, zaś córka ekscentrycznego króla kloszardów jest równie ekscentryczna, co jej ojciec.

7

Dzień siódmy , nieco później

Moja rozmowa z doktorem Razlo (aczkolwiek tytułując go doktorem, czuję, iż w tym przypadku j est to zbyt wielka nobilitacja; g łówny lekarz Krypty 13 z całą pewnością zgodziłby się ze mną) nigdy nie doszła do skutku. Razlo od samego początku wywarł na mnie negatywne wrażenie. Był typowym parweniuszem, mizdrzącym się pośród niewyedukowanego motłochu, a w gruncie rzeczy niewiele się od niego różniącym. Ponadto miał brzydką i antypatyczną żonę przypominającą nieco bramina (ch ociaż miała tylko jedną głowę) i niewątpliwie zbrukał ten już i tak mający wszystkiego dosyć padół poprzez sprowadzenie do niego indywiduum uch odzącego w Piaskach za KAPITANA STRAŻY!

Sołtys wsi , Aradesh, zasugerował jakoby Razlo mógł zapewnić mi szersze info rmacje dotyczące radskorpionów. Kiwnąłem głową, lecz w głębi siebie skwitowałem to pustym śmiechem. Przypuszczam, że Razlo nie powiedziałby mi nic nowego. Radskorpiony to najpewniej poddani boskiemu wpływowi promieniowania potomkowie północnoamerykańskich skorpionów cesarskich. Radskorpiony są jednak znacznie bardziej agresywne, niebezpieczne i problematyczne jeśli chodzi o eliminację . Ich gruczoł jadowy – ulokowany w formie spiczastego kolca na końcu ogona – wytwarza toksynę o bardzo silnym działaniu i jest w stanie w przeciągu kilkunastu sekund sparaliżować bramina. Człowieka również. Ponadto radskorpiony żyją w ciemnościach (preferują jaskinie bądź podziemne tunele) i cechuje je lękliwa, antagonistyczna wręcz wrażliwość na światło (w jakiejkolwiek formie).

Sam dysponowałem taką wiedzą. Wszystko dzięki „pożyczonym” podręcznikom i odrobinie detektywistycznej dedukcji. Nie potrzebowałem Razlo absolutnie do niczego. Co prawda jedyna rzecz, jaka w anatomii współczesnych zmutowanych północnoamerykańskich skorpionów cesarskich pozostawała dla mnie tajemnicą (z dziwnych przyczyn podręcznik o nich nie wspominał), to ich rozmiar. Teoretycznie istniały trzy możliwości:

– przyspieszona ewolucja zmierzała w tym samym kierunku, co popromienn a ewolucja legwanów zielonych (tym samym radskorpiony uległy pomniejszeniu)

– radskorpiony nie zmieniły się ani na jotę

– radskorpiony urosły

O ile druga opcja wydawała mi się mało prawdopodobna, o tyle (znając już nieco świat zewnętrzny) pierwsza byłaby niewątpliwie ja kąś słodką, sprzyjającą mi ironią.

Nieco nawet zbyt słodką.

Nie, niemożliwe. Radskorpiony z całą pewnością musiały urosnąć. Górna granica ich rozmiarów pozostawała nieznana. Być może Razlo mógłby rozwiać moje wątpliwości, lecz tak jak zaznaczyłem wcześniej, nie miałem najmniejszej ochoty na jakiekolwiek dywagacje z tym pół- człowiekiem.

Jeżeli jednak były w stanie wpakować się całym stadem do zagrody braminów, wyciągnąć kilka sztuk, zawlec ze sobą do jaskini i przy okazji odeprzeć atak rozwścieczonych, dzierżących w rękach widły wieśniaków Cienistych Piasków, to obawiam się, iż wnioski odnośnie ich rozmiarów nie są dla mnie korzystne.

Musiałem opracować przemyślany taktycznie plan na eksterminację nowej odmiany północnoamerykańskich skorpionów cesarskich. Nauczony doświadczeniem świata z ewnętrznego, widziałem wyraźnie jak chaotyczna, naiwna i na swój sposób fartowna okazała się moja potyczka z niekończącym się potokiem jaskiniowych szczurów kalifornijskich. Cechował ją również zupełny brak jakiekolwiek taktyki i planowania. Szczury, owszem , były wredne, miały małe wyłupiaste oczka nasuwające skojarzenia z najgorszymi horrorami czającymi się w mieszkającym pod łóżkiem mroku , no i do tego dysponow ały dość ostrymi zębami i pazur ami. Jednak szczury to szczury. Radskorpiony były najpewniej znacznie bardziej złośliwe z natury. Pokrywał je twardy chitynowy pancerz, który na mocy promieniowania mógł ulec jeszcze większemu utwardzeniu. Ich przednie odnóża (pełniące formę łap) kończyły ostre niczym brzytwy kleszcze zdolne najpewniej za jednym capnięciem utrącić obie głowy nieszczęsnej, mlecznej krowy.

O gon zaś, jak już ws pominałem wcześniej, dysponował śmiercionośnym kolcem jadowym.

Do tego skor piony były z natury agresywne, lubiły zabijać i pochodziły z rodziny niewiele mającej wspólnego ze ssakami; przez to wzbudzały w nas pierwotny, instynktowny lęk gatunkowy . Jeżeli chciałem odnieść jakikolwiek sukces (chociaż przed samym sobą nie mogę znaleźć wiarygodnego przekonania, dlaczego w ogóle podjąłem się tego samobójczego czynu), musiałem działać metodycznie.

Jak podstępny japoński ninja.

Być może opracowywanie taktyki szło by mi łatwiej, gdyby nie gadająca ustawicznie nad moją głową Tandi.

Choć t rzeba jej przyznać, była wystrzałowa. Nie mogł em uwierzyć jakim cudem lędźwie szaleńca takiego jak król kloszardów mogły spłodzić dziewczynę tak delikatną, cudowną i pociągającą.

Ciekawe, kim była jej matka.

Oczywiście Tandi miała pewne prowincjonalne (wydaje mi się, że to określenie jest bardzo adekwatne), irytujące mnie cechy. Nieustannie zaprzeczała samej sobie. Sprawiała wrażenie naiwnej, żądnej wszelkich informacyjnych nowości podczas, gdy sama niewiele miała do zaoferowania. Była również egzaltowana i narcystyczna (jak ojciec, pewnie w Cienistych Piaskach córka sołtysa stanowiła obiekt westchnień każdego mężczyzny i zazdrości wszystkich kobiet) i nieco ekscentryczna.

Reasumując: uważała, że wszystko się jej należy. Mimo to niezła z niej kokieta i zdecydowania miała ten dziki błysk w oku.

Z rozmów z nią d owiedziałem się między innymi, że Cieniste Piaski są nudne i nie ma tu nic do roboty. Może poza oglądaniem braminów, co przyznam napawało mnie pewnego rodzaju grozą. Sam po dwóch godzinach wylądowałem przy ich zagrodzie, gdzie niemalże doprowadziłem do uwieńczonej masakrą katastrofy. Naturalnie Tandi w kółko powtarzała jak bardzo chciałaby zobaczyć świat zewnętrzny (co za ironia) i przy każdej próbie ciągnęła mnie za język by uzyskać choć odrobinę informacji o tym jak on właściwie wygląda i co ma do zaoferowania (jakbym akurat , kurwa , był właściwą osobą do takich zwierzeń). Jednak na moje pytanie, dlaczego nie opuści Piasków, spuścił wzrok wbijając go gdzieś w krańce swoi ch skórzanych (pewnie z bramina ) butów i odparła głosem małej, infantylnej dziewczynki: „Ja? Odejść? Za mało wiem, żeby podróżować sama, a n ikt inny nie chce się stąd ruszy ć. Co najważniejsze, mój ojciec mówi, że jeśli coś mi się stanie, to dostanie zawału”. Miałem ochotę na jakąś kąśliwą uwagę. Powstrzymałem się jednak. Tak jak powstrzymałem się przed zrodzoną w mojej głowie propozycją. Ciekawe, czy Tandi zgodziłaby się wyruszyć ze mną? We właściwym czasie mógłbym pokazać jej Kryptę. Nadzorca na pewno nie miałby nic przeciwko. Oczywiście, jak już znajdę hydroprocesor i wszystkich uratuję. Bez dwóch zdań nie byłaby to wygórowana cena za kolejnyc h, ile? Sto lat bezpieczeństwa? Może nawet czterysta…

Jednak Tandi na pewno by na coś takiego nie przystała. Gadała i gadała, ale w gruncie rzeczy nie miała nic ciekawego do powiedzenia. Ponadto zdawała się równie mało przystosowana do świata zewnętrznego, co ja. Chociaż w jej mniemaniu światem zewnętrznym było wszystko poza ochronnymi murami Cienistych Piasków. Ciekawe czy ta stojąca nieruchomo przy bramie ofiara z Winchesterem byłaby w stanie zapewnić bezpieczeństwo komukolwiek, gdyby przyszło, co do czego.

Po jakiś trzydziestu minutach bezcelowe go kręcenia się wokół obelisku uznawanego za mannową maszynę , Ta ndi nie miała mi już nic więcej do powiedzenia: mimo to nieustannie trajkotała. Uznałem, że skoro szanse zaciągnięcia jej do łóżka są znikome , równie dobrze mogę się pożegnać i pomyśleć jakby tu wybawić Cieniste Piaski od nękających je problemów.

Jednak Tandi najwyraźniej nie zrozumiała mojej delikatnej aluzji. Pozwoliłem jej więc zostać, kiedy sam zajmowałem się przygotowaniami.

Szerokim i celowym łukiem ominąłem lazaret doktora Razlo. Skierowałem się do budynku strażników osady. Był tam taki jeden facet odziany w niebieskie, skórzane spodnie i taką samą (tyle, że czarną) kurtkę. Miał długie, buntownicze włosy w stylu retro i wyglądał na doświadczonego w stawianiu czoła wszelkim przeciwnościom tego post-apokaliptycznego pustkowia.

Nazywał się Ian. Funkcjonował jako najemnik strzegący karawan na najbardziej uczęszczanych szlakach handlowych. Kiedy jego grupa zmierzała w stronę Cienistych Piasków, został ranny, a miejscowi pomogli mu wylizać się z ran. Początkowo myślał o powrocie, ale im więcej czasu spędzał w tej nie oferującej nic więcej poza żałosnym życiem osadzie, tym bardziej poczęła mu ona przypadać do gustu. Ostatecznie uznał, że warto byłoby zostać. Jego wiedza oraz bojowe umiejętności służyły mieszkańcom. Porozmawialiśmy trochę o radskorpionach. Ian wspomniał również o nękających Piaski najeźdźcach (miałem wobec nich bardzo złe przeczucia). Byli Chanowie, Żmije i Szakale. Wszyscy się nienawidzili, więc przez większość czasu zajęci byli wzajemnym wyżynaniem. Niekiedy jednak zapominali o sobie i napadali na Piaski. Ian zaoferował, że pomoże mi w walce ze skorpionami. Zażądał jednak stu kapsli, a ja nie chcąc wyjść przed stojącą i naiwnie łykającą każde wypowiadane przeze mnie słowo Tandi na wała i indolentnego idiotę, pokręciłem tylko głową. Rozbicie jej wyobrażenia o mnie jako wielkim podróżniku mogłoby być dla dziewczyny niezwykle bolesne. Zdecydowanie odmówiłem więc prośbie emerytowanego zawadiaki (używając do tego artykułowanych słów naszego wspólnego języka). Oczywiście w głębi własnej podświadomości zakonotowałem by sprawdzić, czym właściwie są te kapsle (pewnie formą waluty, ale jak dokładnie wyglądały i skąd można było je wziąć, tego nie wiedziałem). Zamierzałem również wrócić w przyszłości do Iana i być może skorzystać ze złożonej mi przez niego oferty.

Udaliśmy się z Tandi do pilnującego bramy Seth’a. Gdy tylko zobaczył nas razem, nasrożył się posyłając nienawistne spojrzenie najpierw mi, a potem Tandi. Tandi, jak gdyby była to najnormalniejsza i najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, rzuciła się temu durniowi na szyję i zaczęła go namiętnie i ostentacyjnie całować. Uchyliła przy tym jedno oko i łypała nim wyzywająco w moim kierunku.

Poczułem się nieco niepewnie. Po chwili Tandi oświadczyła, że musi już iść, po czym raz jeszcze pocałowała Seth’a, klepnęła go w tyłek, co wprawiło tego tęgiego wieśniaka w lekkie osłupienie i zmieszanie. Mi natomiast, cóż, podała formalnie rękę. Nie omieszkała jednak musnąć jej delikatnie, smagając swoimi aksamitnymi palcami wierzchniej strony mej dłoni.

Odeszła, a kiedy spojrzałem na Seth’a, nie musiałem już nawet pytać, czy zauważył, co zrobiła przed chwilą .

Potem poprosiłem by zabrał mnie do jaskini radskorpionów. Powiedział, że zrobi to, ale nie wejdzie do środka. Zostawi mnie na zewnątrz wskazując drogę. Sam zaś wróci do Piasków.

Jak dla mnie mógł wrócić prosto do piachu.

Jego decyzja nie była dla mnie zaskakująca. Seth od samego początku wydał mi się podszytym tchórzem świszczem.

Nim wyruszyliśmy obmyśliłem na spokojnie plan eksterminacji północnoamery kańskich skorpionów cesarskich. Przypomniałem sobie o setce naboi dum-dum 5,56mm FMJ. Zebrałem od mieszkańców Cienistych Piasków niepotrzebne szmaty i cienkie sznurki. Na moją prośbę i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Seth wręczył mi trzy flary. Był to te n sam model, który dowódca służb ochrony Krypty przekazał mi tuż przed siódmą dwadzieścia, piątego grudnia dwa tysiące sto sześćdziesiątego pierwszego roku.

Tak przygotowany mogłem stawić czoła wszystkim radskorpionom świata.

8

Zmierzając w kierunku jaskini wszystkich nękających Cieniste Piaski koszmarów, Blaine Kelly cieszył się, że nisko zawieszone nad jego głową chmury nie okazały się ani burzowe, ani kwasowe. Przysłoniły za to palące słońce, przez co wędrówka w cieniu była znacznie bardziej komfortowa, niż przez kilka ostatnich dni.

Blaine i towarzyszący mu Seth szli w milczeniu. Tęgi, egocentryczny dowódca straży nieustannie baczył na to, by nie wysforować zanadto na przód. Zachowywał więc bardzo nieznaczny dystans, zawsze mając Blaina w polu widzenia.

Blaine świetnie zdawał sobie sprawę, że Seth nie darzy go ani sympatią, ani zaufaniem. Gdzieś w głębi siebie liczył zapewne, iż jaskinia radskorpionów (stanowiąca grobowiec tak wielu braminów) stanie się jednocześnie miejscem ostatniego spoczynku Blaina.

Tego błękitnego, wymuskanego sukinsyna mizdrzącego się do jego dziewczyny.

Oczywiście Blaine nie pozostawał mu dłużny. Zdążył już sobie wyrobić niezwykle niepochlebną opinię odnośnie Seth’a (właściwie to wyrobił ją sobie w momencie, gdy ten po raz pierwszy uniósł nieznacznie pordzewiałego, żałośnie wyglądającego Winchestera i zmierzył Blaina wyjątkowo niechętnym spojrzeniem, dającym mu jednocześnie do zrozumienia, że tylko czeka na pretekst by podziurawić go ołowianymi śrutówkami).


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю