Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"
Автор книги: AS-R
Жанры:
Боевая фантастика
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 31 (всего у книги 36 страниц)
Oczywiście, sprawy związane z Blasterem obcych pominąłem. Nie było potrzeby, by ktokolwiek dowiedział się, że Pan Mordu dysponuje tak potężną bronią.
Jeszcze ktoś zapragnąłby mi ją odebrać. Mój… własny… Blassssster…
Dzięki Bogu, całość barłogu Szponów Śmierci znalazła się pod ziemią. Tym samym nikt nigdy nie znajdzie ciał. Nikomu nie przy jdzie nawet na myśl ich szukać.
Bo przecież… jakich ciał?
179
Następnego dnia, szczękający i posuwający się z wolna w swoim Pancerzu Wspomagający, Blaine Kelly, miał najgorszego w życiu kaca. Łeb nasuwał go, jak gdyby ktoś ustawicznie i bezlitośnie próbował ociosać mu go tępym kilofem. Ból lokalizował się głównie w skroniach i potylicy, atakując pulsującymi, ostrymi falami. Blainowi wydawało się jednak, że boli go dosłownie CAŁA głowa. Chwiejnym, niepewnym krokiem zmierzał w stronę śródmieścia. Tego poranka, po hucznej i szalonej imprezie u Zbrojeniowców (Boże, ci goście i panienki naprawdę potrafili dawać w palnik!) nawet Ochłap wyglądał na lekko śniętego i zamkniętego w sobie.
Kasza ewidentnie nie służyła jego wilczym jelitom.
Kiedy pies i człowiek dotarli do siedziby Ostrzy, Blaine podziękował w myślach Bogu za zbawienne funkcje Pancerza Wspomagającego. Widzący go MacRae (Blaine nie miał hełmu) uniósł wysoko brwi i zagwizdał z podziwem. Pod piorunującym wzrokiem Kelly’ego szybko jednak umilkł i otwierając mu drzwi, planował chyba jeszcze położyć dłoń na jego opancerzonym ramieniu.
Cofnął ją jednak w ostatniej chwili.
180
Kiedy Brzytwa usłyszała wszystkie szczegóły, zdawała się po prostu wniebowzięta. Najważniejsze było dla niej zaopatrzenie ze strony Zbrojeniowców. Resztą, jak to ujęła, zajmie się sama. Blaine słuchał jej kobiecego, przepełnionego ekscytacją kwękania, sącząc jedną z trzech podprowadzonych Duganowi butelek Nuka Coli. Dugan sprawiał wrażenie wielce obruszonego faktem, iż ktokolwiek śmie korzystać z jego świętych zapasów. Widząc jednak przekrwione, wyłupiaste gały Blaina i jego marsową minę – nie wspominając już o podejrzanie unoszącym wargi psie – spasował i do jednej zachachmęconej przez Kelly’ego butelki, sam własnoręcznie dołożył jeszcze dwie.
Nuka Cola była zimna i pełna bąbelków. Tego właśnie Blaine potrzebował. Nawet Ochłap załapał się na odrobinę. Brzytwa szybko zorganizowała miseczkę i już po chwili, spragniony pies chłeptał delikatnie, a po chwili, kiedy najlepszy napój przedwojennego świata oczarował i jego, szybko i namiętnie.
Blaine poprosił Brzytwę, by ta pomogła mu przeniknąć do siedziby Dzieci Katedry. Początkowo dziewczyna jak gdyby nieco się migała. Mówiła coś o przejęciu Adytum, o tym, że przydałaby im się pomoc przy likwidacji Caleba i jego Regulatorów.
W każdych innych okolicznościach, Blaine skwapliwie zgodziłby się pomóc przygnębionej śmiercią narzeczonego dziewczynie. Teraz jednak, miał już tego wszystkiego dosyć. Rozpieprzył Szpony Śmierci, rozpieprzył Maciorę, załatwił jej świetny kontakt na dostawę broni, pancerzy i sprzętu i przez całą noc łajdaczył się ze Zbrojeniowcami. W formie porannego wynagrodzenia, przyszedł mu kac i lejący się z nieba skwar. Wszystko to sugerowało, że tego dnia lepiej nie wchodzić mu w drogę i tym bardziej nie wymagać od niego zbyt wiele. Gdyby istniała chociaż szansa zaciągnięcia Brzytwy do łóżka, to kto wie… może.
Ale takowej nie było. Blaine Kelly, który wnikliwie studiował w swoim czasie podręczniki kobiecej psychologii, świetnie wiedział, że dziewczyny w żałobie niespecjalnie myślą o seksie. Brzytwa nie była tutaj wyjątkiem. Jej myśli orbitowały wokół zemsty za śmierć Josha. Chciała wpakować kulkę prosto w krocze Caleba, a następnie uciąć mu łeb przerdzewiałą maczetą i było to wszystko, co w obecnej sytuacji mogło podziałać na Brzytwę podniecająco. Według Blaina, nie miało to zbyt wiele wspólnego z subtelną grą wstępną i czysto ludzkim erotyzmem. Kto oddawał się realizacji popędu śmierci, ten pozostawał głuchy na popęd życia.
Nie mając sobie zatem nic do zarzucenia, Blaine Kelly pozostał głuchy na prośby Brzytwy. Jasno i wyraźnie oświadczył, że teraz gang świetnie poradzi sobie sam. Jego natomiast interesowało tylko wykonanie misji dla Bractwa. Oczywiście, nie omieszkał wspomnieć dziewczynie, że kiedy ta zostanie zakończona, złoży na ręce Generała Maxsona raport, z którym zapozna się i on i cała Starszyzna.
To jak gdyby nieco otrzeźwiło Brzytwę. Przeprosiła Kelly’ego i wtajemniczyła go w strukturę działającej w Gruzach siatki szpiegowskiej Bractwa.
Słuchając, Blaine Kelly zaciskał konwulsyjnie stalową rękawicę pancerza na szklanej butelce Nuka Coli. Jakimś zrządzeniem losu, butelka nie pękła.
181
CHOLERA JASNA Z TYMI BABAMI!!!
Okazało się, że Maxson w swojej asekuracji zapędził się tak daleko, iż niemalże zasługiwał na miano pierwszego odkrywcy bieguna północnego. Brzytwa nie była w tym wszystkim kluczowym ogniwem . Brzytwa wcale nie wiedziała, jak dostać się do Katedry. Brzytwa była tylko pośrednikiem, zaś tą, która utrzymywała relacje z Dziećmi Katedry i miała w środku swojego szpiega, była inna dziewczyna.
Niejaka Nicole.
Nicole przewodziła Uczniom Apokalipsy. To te same, pacyfistyczne świętoszki upodabniające się do hipisów, o których wspominał mi Caleb. Szkoda, że Brzytwa nie omieszkała zapoznać mnie z realiami logistyki wywiadu, ZANIM NIE POPROSIŁA O NADSTAWIANIE MOJEJ DUPY DLA NIEJ I JEJ GANGU!!!
Jasna… cholera… niech piekło pochłonie te wszystkie baby. Lepiej, podkreślam, LEPIEJ, żeby ta Nicole niczego ode mnie nie chciała. Bo wtedy, wtedy naprawdę się zeźlę, a jak się zeźlę, mogę zupełnie bezwolnie sięgnąć po Wietnamskiego Rozpruwacza i wielbiący kwiatki i pokój hipisi, na własnej skórze odczują panujące w dzisiejszych czasach realia.
182
Wyglądało na to, iż Uczniowie Apokalipsy zajęli ulokowany nieco na wschód od śródmieścia budynek, będący niegdyś niewątpliwie jedną z licznych w Los Angeles bibliotek. Spośród gruzów i zgliszczy, wyłaniał się zwalisty, ciężki kolos wykonany z czerwonej, zasnutej nieco pustynnym pyłem cegły. Tak jak większość budynków w resztkach współczesnych miast i ten ograniczał się tylko i wyłącznie do parteru. Najwyraźniej znajdujące się wyżej segmenty nie były w stanie przeciwstawić się sile podmuchu termonuklearnych eksplozji z taką skutecznością, z jaką radziły sobie te ulokowane najbliżej ziemi. Być może nasi przodkowie, odpowiedzialni za planowanie przestrzenne, mieli na uwadze widmo czającego się gdzieś na wschodzie apokaliptycznego uderzenia, przez co wzmacniali zawczasu fundamenty i niższe partie budynków.
Nie wspominając już o wysokiej aktywności sejsmicznej na terenie przedwojennej Kalifornii. Odkąd pamiętam, główny sejsmolog Krypty 13, nie miał nic do roboty. Najwyraźniej zbombardowana – jak za sprawą roju meteorytów – Ziemia, skapitulowała na wielu płaszczyznach, a wszelkie naturalne kataklizmy, zostały tym mizernym, skazanym na zagładę resztkom ludzkości, darowane.
Dwie pary drewnianych drzwi oddzielały cichy, spokojny i bezpieczny świat Uczniów Apokalipsy od całego zła, gwałtowności i nienawiści czającej się na zewnątrz. Po bokach od tych drzwi, zostały umieszczone dwa wpisane w koło krzyże chrześcijańskie – jakby ich symbolika i wymarła dawno temu wiara, mogły wywołać jakiekolwiek wrażenie na tych, którzy w swojej zapalczywości i gniewie zapragnęliby zniszczyć pokojowo bytujących wewnątrz ludzi.
Już lepiej spisywały się Ostrza, ze swoimi atlasopodobnymi posążkami. Blaine Kelly uznał, że MacRae również wywierał znacznie lepsze wrażenie, niźli cicha, przypominająca opactwo aura otaczająca dawną bibliotekę.
Nigdzie wokół nie było widać ludzi.
Blaine nacisnął na klamkę. Przypuszczał, że drzwi będą zamknięte. Te jednak ustąpiły pod naporem jego opancerzonej dłoni i po chwili, on i pies, znaleźli się we wnętrzu sanktuarium, które pośród obłędu i szaleństwa, desperacko starało się zachować resztki tak powszechnej w przedwojennym świecie normalności.
183
Stojący na twardej, wyjątkowo dobrze zachowanej wykładzinie polipropylenowej, Blaine Kelly rozglądał się po klimatycznym, kojącym i na swój sposób niezwykle przypominającym mu niegdysiejszy dom, wnętrzu biblioteki. Wszędzie wokół roztaczały się wysokie niemalże pod sam sufi drewniane półki i regały; po brzegi wypełnione książkami. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach starego, nadgryzionego zębem czasu i lekkiej wilgoci papieru. Odziane w czarne skóry w stylu Mela Kaminsky’ego sylwetki mężczyzn i kobiet przemykały lawirując pośród stanowiących wewnętrzny wystrój budynku sprzętów. Blaine wodził za ludźmi wzrokiem. Praktycznie wszyscy wyglądali tak samo: łysi, rachityczni mężczyźni przypominający sflaczałych niczym śnięte ryby intelektualistów. Kobiety podobne – o czarnych, równo przyciętych na wysokości kości żuchwy włosach. Niektóre, nieco bardziej ekstrawaganckie i rzucające się w oczy, miały ufarbowane na zielono, sterczące irokezy. Wszyscy wyglądali na spokojnych i niegroźnych. Krzątali się pomiędzy regałami, zerkając do książek i znikając w głębi budynku, gdzie, jak przypuszczał Blaine, znajdowała się czytelnia.
To miejsce, ta biblioteka, był tak surrealna i niepasująca do dzisiejszego świata, iż Blaine miał przez moment chęć zanieść się dzikim, histerycznym śmiechem. Bał się jednak, że gdyby do tego doszło, kolejną sfera jego jestestwa, którą dopadłaby histeria, byłoby mroczne alter ego Boga Mordu. To natomiast bez chwili namysłu sięgnęłoby po Wietnamskiego Rozpruwacza, rozpoczynając mieloną naprzemiennie z ołowiem i papierem jatkę.
Miły, jowialny i przepełniony ekscytacją głos jakiejś dziewczyny, wyrwał go z zamyślenia:
– Ojej, jaki słodki!
Blaine spojrzał pomiędzy dwa regały, którego półki uginały się pod ciężarem przepastnych woluminów. Ochłap, ten mały psi zdrajca, zdążył już oczarować swoim urokiem kolejną niewiastę. Dziewczyna z czarnymi włosami i niebieskimi oczami, której twarz przecinała zupełnie niepasująca do tego miejsca i do niej, czerwona, wypukła blizna, pieściła psa za uszami i przy karku.
Wyczuwając na sobie wzrok pozbawionego hełmu Blaina, uniosła własne spojrzenie i z dojmującym, nieco enigmatycznym uśmieszkiem na ustach, stwierdziła retorycznie:
– Blaine Kelly, prawda? Wiedzieliśmy, że przyjdziesz. Siostra Nicole cię oczekuje. Zechcesz pójść ze mną?
Była to najuprzejmiej sformułowana i najbardziej kurtuazyjna prośba, jaką Blaine usłyszał od opuszczenia po raz pierwszy grodzi Krypty 13. Nawet gdyby bardzo chciał, jego mroczne alter ego nie mogło się jej przeciwstawić i Blaine Kelly, szczękając w swoim pozornie niezniszczalnym pancerzu, poczłapał z wolna za dziewczyną o czarnych włosach i szpetnej, przykrej dla oka bliźnie.
184
Pod względem odpowiedzialności, zobowiązań wobec przełożonego (G enerała Maxsona) oraz charakteru i chęci do współpracy, Nicole okazała się zupełnym przeciwieństwem Brzytwy. Pod względem wyglądu i sposobu bycia, cóż, mogę to spuentować tylko w jeden sposób: „niezła z niej szprycha”. Tak jak wszyscy Uczniowie Apokalipsy, nosiła czarną, mocno opinającą talię skórę. Suwak miała jednak rozsunięty, a jej wydatny, sprężysty biust niemalże żądał, by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Była również atrakcyjnie opalona, a jej szmaragdowe oczy wybitnie komponowały się ze sterczącym irokezem tego samego koloru.
Dobrze, że miałem na sobie Pancerz Wspomagający. Moje myśli nieustannie orbitowały wokół tego, co katoliccy księża uznawali niegdyś za „nieczyste”. Nicole nie była jedyną, której coś w tamtej chwili sterczało…
Streściła mi historię dotyczącą jej małego ruchu. Uczniowie Apokalipsy, tak jak przypuszczałem i tak jak zostałem zawczasu poinformowany przez, najpewniej świętej już pamięci, Caleba, wyznawali pacyfistyczną doktrynę nieagresji, a ich obecności na pustkowiach, miała stanowić fundament przypominający o dawnych zasadach panujących w świecie sprzed Wielkiej Wojny. Nicole i ci, którzy należeli do Uczniów, wierzyli, iż pokój na pustkowiach jest możliwy. Ich działania, charytatywność (aczkolwiek nie wiem, czy w dzisiejszym świecie jest to adekwatne słowo) oraz chęć pomocy innym wynikała z niezłomnej wiary w naturę ludzką. Robili wszystko, by przypomnieć ludziom o podwalinach tego wielkiego, niszczycielskiego konfliktu i uzmysłowić, iż po raz kolejny nie możemy (jako gatunek) dopuścić do podobnej pomyłki.
Pięknie to wszystko brzmiało, lecz nie było najmniejszych wątpliwości, iż te utopijne ideały były całkowicie oderwane od rzeczywistości już w czasach żrących kwasy hipisów. Nic nie wskazywało na to, by miały pasować do realiów , gdzie promieniowanie i głowice cofnęły ludzkość do morderczej wegetacji zbl iżonej do tej, jaką prowadziła w swoich prapoczątkach – kisząc się w jaskini i okładając po głowach maczugami.
Niemniej jednak rozumiem, dlaczego Nicole opowiedziała mi to wszystko. Dość sprawnie przeszła do Dzieci Katedry. Dzieci, które pod fasadą mirażu i życzliwości reprezentowały i wyznawały to samo, co Uczniowie Apokalipsy, zaś w głębi siebie, przekształcali się z wolna w największe zagrożenie powojennego świata.
Nicole przybliżyła mi obraz panującej w Gruzach sytuacji. Jej agent, niejaka Laura, przewodziła grupie działających na terenie Katedry szpiegów. Wszyscy stanowili gorliwych wyznawców Uczniów Apokalipsy, ale tylko Laura została wtajemniczona w najgłębszy krąg, wiedząc, iż Nicole jest tak naprawdę agentem Bractwa Stali. Nicole natomiast świetnie zdawała sobie sprawę, kto mnie przysłał i jaka jest moja misja. Miałem spotkać się z Laurą. Hasłem rozpoznawczym było: „Czerwony J eździec”. Po tych słowach miała mi zapewnić wszelkie niezbędne informacje, pomocne w dalszej inwigilacji ugrupowania. Katedra Dz ieci znajdowała się na południu . Laura odkryła, że pod Katedrą mieści się Krypta. Taka sama, jak ta z której pochodzę i taka sama jak wszystkie Krypty, które spotkałem do tej pory na swojej drodze.
A jednak inna. W jej mrokach, w najgłębszych czeluściach centrum zarządzania, znajdowała się istota tak straszna i demoniczna, iż nawet werbalna wzmianka o niej przyprawiała o gęsią skórkę.
Mistrz. Mistrz, który jeśli wierzyć słowom Nicole, a ta nie wyglądała na postrzeloną konfabulantkę, stanowił połączenie wielu świadomości owładniętych patologiczną rządzą zaprowadzenia na pustkowiach czystości rasowej. Pierwszy z Wielkich, Protoplasta, spod którego woli wyszły siejące dziś plagę i spustoszenie na pustkowiach Supermutanty. Jego zewnętrznym reprezentantem był niejaki Morfeusz i podobno tylko on z ludzi widział Stwórcę i miał do niego dostęp. Nicole sugerowała, iż wpierw powinienem skupić swoją uwagę na nim. Nie będzie to jednak łatwe. Pacyfistyczne z pozoru, pragnące uzdrowienia dla świata Dzieci Katedry dysponowały niszczycielską i złowrogą siłą stworzeń tak szkaradnych, paskudnych i skrzywdzonych przez promieniowanie, iż przypominających najgorsze koszmary z najodleglejszych zakamarków obłąkanego umysłu. Do tego dochodziły również Supermutanty i niejacy Mroczni.
Wszystko to wyglądało tragicznie, a ja zacząłem z wolna rozumieć poświęcenie, jakiego wymagała ode mnie moja rola. Dwa dni spędziłem pośród ścian należącej do Uczniów biblioteki. Dwa dni rozmyślałem o tym, co należy zrobić i kiedy w końcu zaakceptowałem mój los, powróciłem do Nicole mówiąc jej, że jestem gotowy.
Uśmiechnęła się szczerząc zęby i kręcąc przy tym głową. Boże, jaka ona była piękna . Naturalnie, to co powiedziała, miało słuszność. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin byłem tak skupiony i owładnięty dręczącą i paraliżującą mnie myślą o zabiciu Mistrza Supermutantów, iż zupełnie pominąłem jeden drobny szczegół.
Nie mogłem zbliżyć się do Katedry, nie mówiąc już o zejściu poniżej - w ciemne i zatęchłe korytarze Krypty, mając na sobie najbardziej wymowną i najlepiej rozpoznawalną wizytówkę Bractwa Stali.
Nicole pomogła mi się wygramolić z Pancerza Wspomagającego, model T-51b. Obiecała, że wraz z Pogromcą Arbuzów i Wietnamskim Rozpruwaczem, będą czekały na mnie w jej prywatnej kwaterze, do której nikt nie miał wstępu.
Ochłap również musiał zostać. Kwękał trochę i dąsał się, ale pod siłą argumentów czochrających i zachwycających się nim dziewczyn, szybko skapitulował.
Ja natomiast wyciągnąłem z mojego zasłużonego plecaka purpurową, typową dla wyższych kapłanów Dzieci Katedry szatę. Szatę tę zwędziłem z kościoła w Hub. Miałem przeczucie, że jeszcze mi się przyda.
W jej zanadrzu ukryłem Blaster obcych i żegnając się z Nicole i moim psem, ruszyłem ku własnemu przeznaczeniu.
Rozdział 18
Katedra
185
Blaine Kelly nie mógł wyzbyć się wrażenia, iż wszystkie sakralne budowle świata, miały w założeniu przetrwać apokalipsę i tak jak niegdyś zadręczały człowieka nieustannie nadciągającym widmem Dnia Gniewu Bożego, tak teraz, kiedy cały świat poszedł w diabły, trwały na straży bożego terroru – przypominając resztkom ludzkości, iż to właśnie za ich grzechy świat jest dziś tym, czym jest.
Budynek Katedry wywierał niesamowite, złowrogie wrażenie. Blaine spoglądał na niego z mieszaniną pogardy, złości i jakiejś wewnętrznej, immanentnej skruchy. Była to największa naziemna budowla, jaką do tej pory widział i w gruncie rzeczy sama w sobie, niewiele odbiegała od standardowego wizerunku typowej dla religii chrześcijańskiej świątyni.
Kolosalna, osadzona na głębokich fundamentach podstawa na bazie prostokąta tworzyła idealnie geometryczną bryłę – zdającą się być zupełnie pustą w środku. Żywe, betonowe filary podpierały dachowy gzyms, a pomiędzy nimi lśniły w popołudniowym słońcu żółto-czerwone witraże wykonane z łączonego ze sobą szkła. Szkło to przypominało do złudzenia zaschniętą powierzchnię spękanego błota. Czarna, obsydianowa pajęczyna pokrywała je w chaotycznym, wzbudzającym niepokój wzorze. Spadzisty, obłożony rdzewiejącym gontem dach, wznosił się ukośnie tworząc niewidoczną z dołu kalenicę. Frontowa fasada, ta na której mieściły się trzy pary potężnych, dwuskrzydłowych drzwi wykonanych ze wzmacnianego żelaznymi ryglami i zawiasami, ciemnego drewna, które pomimo upływu czasu wciąż było wyjątkowo dobrze zachowane i sprawiało wrażenie solidniejszego niż niektóre ze stalowych drzwi, wznosiła się w formie pionowej, strzelistej ściany wyglądającej jak postawiony na sztorc, pragnący wryć się w sklepienie most. Był to jedyny element Katedry, który nie kończył się wraz z granicą stalowej kalenicy, lecz górował nad nią tworząc coś na kształt podobnej do trującego grzyba wierzy, gdzie koliste, niknące na wysokości szkliste witraże przypominały wszechwidzące, obserwujące wszystko i wszystkich oczy samego Boga.
Oczywiście całość tej neogotyckiej szmiry, została okraszona liczną symboliką. Były przypominające greckich bogów, surowe rzeźby o równie surowych i niewyrażających niczego poza wzgardą i cierpieniem twarzach. Były pokryte zadziorami, demoniczne gargulce o pełnych ostrych zębów pyskach i złowrogo okrywających je wargach. Były też żółto-czarne symbole radioaktywne. Blaine przypuszczał, iż wielki niczym pieczęć znak ostrzegawczy, został umiejscowiony w miejscu, w którym niegdyś spoczywał wizerunek ukrzyżowanego przez Rzymian Chrystusa. Chrystus nie miał już jednak takiej mocy jak w przeszłości. Jego umęczone, zakrwawione oblicze z nałożoną na głowę cierniową koroną zostało prawie zapomniane. To, co kojarzyło się bezpośrednio z jeźdźcami apokalipsy, z czerwonymi, spiczastymi niczym ociosane kołki rakietami termojądrowymi i wypalającym wszystko łącznie z duszą atomem, miało znacznie większą siłę oddziaływania i bez wątpienia nie było w post-apokaliptycznym świecie osoby, która widząc symbol radioaktywności, nie wzdrygnęłaby się w lęku przed własną śmiertelnością.
Na betonowych płytach wyściełających chodnik przed wejściem, kłębili się wyjątkowo apatycznie wyglądający wierni. Blaine naliczył około dwudziestu osób. Większość przypominała odzianą w szmaty bezdomną hołotę. Powłóczyli stopami, kręcąc się niemalże w kółko. Niektórzy burczeli coś do siebie pod nosem. Inni wpatrywali się we wzbudzający grozę symbol. Byli też tacy, którzy siadali bądź kładli się na ziemi, przyjmując znaną i powszechną niegdyś pozycję „leżącego krzyżem”. Pośród ciżby krzątali się trzej odziani w drzewne habity wyznawcy Dzieci Apokalipsy. Właściwie, uznał Blaine, wszyscy znajdujący się przed głównym wejściem, musieli oddawać cześć kryjącemu się przed wzrokiem świata Bogu Podziemi, ale ci okutani od stóp do głów, bez wątpienia wchodzili w skład sformalizowanej hierarchii kościoła i mieli czujne oko na ciżbę.
Blaine ruszył wolnym krokiem w stronę tłumu. Posyłane mu z ukosa spojrzenia tych, których twarze były na tyle czyste, by umożliwić określenie malujących się na nich emocji, wyrażały przemieszanie lęku i fascynacji. Purpurowa, zarezerwowana dla wyższego kapłaństwa szata powiewała z każdym ruchem, wzbudzając w prostaczkach podziw i nagłą potrzebę ustąpienia Blainowi z drogi. Jego twarz, skryta głęboko za połami opadającego niemalże na oczy kaptura, zapewniała mu niezbędną anonimowość. Nikt z rozsuwającego się przed nim motłochu, nie zdradzał jakichkolwiek podejrzeń. Wszyscy uznawali go za jednego z wyższych kapłanów. Nawet stojący na straży centralnych, umiejscowionych dokładnie po środku drzwi kustosz w wyliniałym, spłowiałym od słońca habicie, skinął tylko głową, kiedy Blaine mijał go wyciągając rękę w stronę płaskiej, przypominającej podwinięte ptasie skrzydło klamki.
Przyzwyczajony do siły Pancerza Wspomagającego Blaine, znieruchomiał próbując pociągnąć masywne drzwi. Drzewo, najpewniej twarda, zbita dębina, której masę zwiększały dodatkowo żelazne wzmocnienia, było tak ciężkie, iż Blaine czując, jak kraśnieje nieco pod purpurowym kapturem upodabniając się do niego kolorem, zdeprymowany położył drugą rękę na stalowej klamce i jednym, gwałtownym ruchem napiętych mięśni pociągnął drzwi do siebie.
Stalowe, zardzewiałe zawiasy wydały z siebie głośne skrzypnięcia. Blaine wszedł do środka, a stojąca za nim plebejska ciżba, odprowadzała go świątobliwym wzrokiem, kiedy niknął w ciemnym, niedostępnym dla nich wnętrzu domu domniemanego zbawienia.
186
Wnętrze Katedry okrywała szarość. Ciemne, karmazynowe szkło witraży przepuszczało tylko minimum światła, które nie było w stanie równomiernie oświetlić kolosalnej przestrzeni. Czarna posadzka i czarne ściany połykały resztki promieni niczym podmorskie głębiny. Wszędzie panował mrok, a tuż nad ziemią, na wysokość łydek, unosiła się gęsta, kremowa mgła. Wysokie, strzeliste filary podtrzymywały strop, wpływając w formie płynnych łączeń w sklepienie budynku. Główna nawa, szeroka i wąska, wyglądająca niczym okolony kolumnami kanion, prowadziła w głąb konstrukcji, zaś po bokach znajdowały się niewielkie nawy boczne; pomieszczenia, do których drzwi pozostawały zamknięte.
Nigdzie nie było żywej duszy. Z głębi Katedry docierały jednak odgłosy odprawianej liturgii. Blaine niespiesznym krokiem, rozglądając się w bezbrzeżnej fascynacji i równie bezbrzeżnym przerażaniu, ruszył w ich kierunku rozpędzając zasnuwającą mu stopy mgłę.
Nawy boczne po lewej i po prawej stronie kończyły się dokładnie w tym samym punkcie. Na linii krańcowych ścian ustawiono wąskie, cienkie filary przedzielone na wysokości trzech metrów poziomym przęsłem. Wielka sala mszalna, mroczna i spowita mgłą, rozpościerała się przed oczami Blaina przypominając wnętrze wieloryba, który połknął nieszczęsnego Pinokia. Kelly zastanawiał się, czy gdyby zdecydował się teraz na ucieczkę, scalająca atmosferę w upiornej grozie siła infernalnej Katedry pozwoliłaby mu na to.
Odpędził latające mu po głowie myśli. Rzędy drewnianych, wyglądających na wybitnie niewygodne – przeznaczone dla cierpiętników i grzeszników – ławek wypełniał usadowiony na nich tłum Dzieci Katedry. Blaine wodził wzrokiem po wystających ponad wysokie oparcia głowach zebranych. Większość z tylnych rzędów nie miała żadnego okrycia. Im bliżej ustawionego pod przeciwległą ścianą ołtarza i dwóch otaczających go teleekranów, tym więcej zasnutych kapturami i habitami postaci. Wyglądało na to, iż tak jak w dawnym Watykanie, hierarchia ważności i znamienitości uczestników liturgii rosła w miarę zbliżania się do centralnego punktu, gdzie odprawiano rytualne modły. Pierwszy rząd ławek, które dla odmiany posiadały wyściełane czerwonym aksamitem, puchowe poduszki i podparcia, w całości okupowały postaci w purpurowych szatach.
Stojący za ołtarzem kapłan, chudy i starzejący się człowiek w szacie o najbardziej nobilitującym kolorze, uniósł ręce w sakralnym geście, trzymając w nich coś, co wyglądało na wyjątkowo świeży i dobrze zachowany kwiat o czterech białych płatkach. Przez rzędy ławek przeszedł pomruk, którego Blaine nie zrozumiał, a chwilę potem prowadzący mszę odłożył święty najwyraźniej przedmiot na czarny, oświetlony światłem kilkudziesięciu płonących na nim świec, ołtarz i zwrócił się do zebranych swoim chrapliwym, skrzekliwym nieco głosem:
– BRACIA I SIOSTRY, CZAS UNIFIKACJI JEST BLISKI!!!
Zebrany w Katedrze tłum zawył jak stado zwierząt. Kakofoniczny odgłos rezonował odbijając się od ścian pomieszczenia. Blaine miał wrażenie, że atakuje go niemalże z każdej strony.
– PODĄŻAJ ZA JEDNOŚCIĄ! BROŃ JEDNOŚCI! ODDAJ ŻYCIE ZA JEDNOŚĆ!!!
Ponownie fanatyczne, skwapliwe okrzyki fascynacji i poparcia.
– JUŻ NIEBAWEM, BRACIA I SIOSTRY, ŚWIAT POZNA OBLICZE PRAWDZIWEGO BOGA, A WTEDY KAŻDY Z NAS BĘDZIE ŻYŁ W RAJU! NIE BĘDZIE WYJĄTKÓW!!!
Kakofonia tłumu sięgnęła zenitu. Płonące na czarnym ołtarzu świece zamigotały pod wpływem jakiegoś osobliwego podmucha powietrza, nadciągającego z lewej strony. Ciemne, krwawe światło przygasło nieco, a okalająca stopy i łydki „kongregacji” mgła, zawirowała groźnie, unosząc się nieco do góry.
Spośród chaosu docierających do bębenków usznych głosów, Blaine wyłonił coś, co zdawało się docierać z przeciwnej strony. Ciche, miarowe kroki stóp zbliżały się gdzieś zza jego pleców. Chłopak stojący tuż za prowadzącymi do głównego pomieszczenia, cienkimi i krótkimi filarami, wzdrygnął się w sobie i poczuł, jak na jego plecach, pojawiają się kropelki chłodnego potu.
Kroki narastały. Kapłan prowadzący liturgię nie mówił już, lecz krzyczał jak rozpościerający się przed nim tłum. Blaine nerwowo obserwował otoczenie, zastanawiając się, czy w razie niebezpieczeństwa, zdoła uciec.
Odruchowo schował lewą dłoń w przepastnych kieszeniach habitu. Chłód kosmicznej broni podziałał na niego nieco uspokajając. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, zdezintegruje tylu, ilu tylko zdoła, a potem ucieknie na zewnątrz…
Pamiętaj, Blaine, że nie masz już na sobie pancerza wspomagającego. Jeżeli przypuszczasz, że całe to tałatajstwo odprawia te swoje satanistyczne modły w zupełnie pacyfistyczny sposób, to jesteś idiotą. Jak myślisz, dlaczego pomieszczenia w bocznych nawach są zamknięte? Powiem ci, dlaczego, Blaine. Czają się tam strażnicy. Tak samo jak w antresoli nad nimi i w zakrystii na tyłach i pośród oddających cześć mrocznemu bogu wiernych usadowionych w tych wyglądających na kurewsko niewygodne ławkach. Wystarczy, że jeden z nich nafaszeruje cię ołowiem i koniec. Pamiętaj, nie zrób niczego pochopnego. Przecież te kroki, wcale nie muszą oznaczą…
Blaine poczuł opadającą znienacka na jego ramię dłoń. Nim zdążył pomyśleć, że wszyscy w Gruzach pozwalają sobie na zdecydowanie zbyt dużą poufałość, do jego uszu dotarł spokojny, słodki, dziewczęcy głos.
– Nie uczestniczysz w liturgii, bracie?
Blaine odwrócił się. Ujrzał dziewczynę skrytą pod piżmowym habitem wykonanym z grubej, wełnianej tkaniny. Miała długie, złote włosy opadające w kaskadzie wzdłuż twarzy. Jej niebieskie oczy sprawiały wrażenie życzliwych, a delikatna, śniada cera i twarz wskazywały na znaczną domieszkę płynącej w żyłach dziewczyny krwi nordyckiej. Miała wyglądające na miękkie, jasne usta i uśmiechała się życzliwie.
Za sprawą jakiejś niewyjaśnionej siły, Blaine Kelly wiedział, że stoi przed nim siostra Laura.
– Nie, siostro. Dopiero, co przybyłem. Nie chciałem naruszać reguł liturgicznych.
Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Jej żywe i nieco przymknięte oczy lustrowały Blaina wnikliwie. Wolnym, powłóczystym ruchem zsunęła swoją filigranową dłoń z jego ramienia.
– Wybacz, bracie, ale nie kojarzę cię. Czy przybyłeś do nas z placówki w Hub?
– Nie do końca, siostro – odparł próbując zachować spokój Blaine. Nie miał wątpliwości, że dziewczyna to Laura, ale jednak coś w tym miejscu, w tej atmosferze i w tych ludziach sprawiało, iż czuł się jak chomik uwięziony w sztolni, gdzie zewsząd łypały na niego skryte w ciemności skorpiony. – Wybacz, ale ja również ciebie nie kojarzę, a zważywszy na kolor naszych szat, wydaje mi się, że to nie ty powinnaś zadawać tutaj pytania. Jak masz na imię i gdzie mogę znaleźć wielkiego brata Morfeusza?
Dziewczyna wzdrygnęła się nieznacznie, odsuwając nieco w tył.
– Wybacz, bracie. Nie chciałam cię urazić. Jestem Laura. Jedna z sióstr miłosierdzia. Pomagam chorym i po…
– Czerwony jeździec.
Tak jak Blaine Kelly przerwał Laurze, tak Laura przerwała w tym momencie samej sobie. Jej przymrużone, wyglądające na lekko odurzone oczy, przymknęły się jeszcze bardzie, a potem momentalnie rozszerzyły. Zbliżyła swoją twarz do twarzy Blaina i kładąc mu raz jeszcze dłoń na ramieniu, powiedziała szeptem, jak gdyby bojąc się, iż ściany Katedry usłyszą.
– Chodź ze mną.
187
Blaine i Laura skryli się w jednym z zamkniętych pomieszczeń osadzonych w bocznych nawach. Laura otworzyła drzwi należącym do niej kluczem. Jak wyjaśniła, pokój z drewnianą, pozbawioną oparcia ławką, krzesłem, obitym stalą kufrem i małym stolikiem wpitym w róg dwóch ścian, był miejscem, w którym przyjmowała penitentów. Służyła również radą wszystkim potrzebującym. Skwapliwie opowiadała o historii i dogmatach wyznawanych przez Dzieci Katedry.
– Tutaj możemy porozmawiać. Ściany są grube, a odprawiany w głównym pomieszczeniu sakralnym rytuał potrwa jeszcze, co najmniej trzydzieści minut. Powinniśmy jednak zachować ostrożność. To miejsce jest czymś więcej, niż się z pozoru wydaje. Ludzie tu znikają, a szeptane słowa rozbrzmiewają niekiedy niczym kościelne dzwony, docierając do niepowołanych uszu. Złe siły spoglądają z tych mrocznych ścian. Mamy niewiele czasu.
Blaine skinął głową przyglądając się delikatnej, lecz mocno napiętej twarzy dziewczyny. Zastanawiał się, czy i on zdradza oznaki podenerwowania. Laura, jak gdyby odczytując jego myśli, zsunęła z głowy kaptur.