355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » AS-R » Fallout – Powieść (СИ) » Текст книги (страница 28)
Fallout – Powieść (СИ)
  • Текст добавлен: 27 апреля 2017, 15:30

Текст книги "Fallout – Powieść (СИ)"


Автор книги: AS-R



сообщить о нарушении

Текущая страница: 28 (всего у книги 36 страниц)

– … a raczej istnieli, bo ci dwaj chyba już nie żyją.

Przy kuprze spoczywały szkielety przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji. Mieli wątłe, małe ciała. Kości nóg i rąk były zadziwiająco krótkie. Wypełniające klatkę piersiową żebra – cienkie i zaciśnięte. Wyglądały trochę niczym podwinięte nogi pająków. Bardzo mikroskopijnych pająków. Jedynie głowy robiły wrażenie i wzbudzały niezrozumiałą dla lubiącego wszystko wiedzieć pnia mózgu trwogę. Bowiem głowy kosmitów, przypominały głowy ziemskich dzieci, wkraczających w ostatnią, przedśmiertną fazę choroby określanej z łaciny mianem: hydrocefalia.

Czyli, innymi słowy, wodogłowiem.

– Musieli mieć niezłe mózgi. Zobacz, Ochłap, jak przebiegają szwy i jakie pokaźne są łączone przez nie fragmenty płytek.

/ wielkie mi co. Może ci przypomnieć w jakim odkrywczym i refleksyjnym n astroju byłeś ostatniej nocy? /

Zupełnie jak z wnętrza kosmicznego pojazdu, z czaszek przybyszów, zionęła mroczna, zapomniana przez czas i samą śmierć pustka. Czerń wydobywała się z malutkich, owalnych oczodołów. Poniżej, mniej więcej tam, gdzie u człowieka, znajdowała się wklęsła przegroda nosowa. Blaine nie był w stanie doszukać się ust. Zarówno jeden, jak i drugi, musieli być telepatami.

Kimkolwiek byli, skądkolwiek pochodzili i jakkolwiek brzmiały nadane im imiona, ich cel tutaj na Ziemi pozostawał tajemnicą. Blaine wyciągnął licznik Geigera. Pamiętał, jak młode chłopaki i młode dziewczyny w Krypcie 13, wymieniali się „nielegalnymi” materiałami dotyczącymi różnych teorii spiskowych. Władza Krypty, tak jak wcześniej Rząd Stanów Zjednoczonych i rządy innych państwa świata sprzed Wielkiej Wojny, celowo zatajały informacje dotyczące aktywności pozaziemskich cywilizacji w naszym sektorze planetarnym i na naszej macierzystej planecie. Oczywiście, teorie spiskowe nie mogły być w pełni wiarygodne. Blaine pokusił się niegdyś o nagryzmolenie jednej. Opowiadała o rzekomo przechwyconej transmisji z sygnałem SOS z innej Krypty – Krypty, którą opatrzył numerem 87. Podobno jej mieszkańcy zostali poddani działaniu jakiegoś mutagennego środka i jeden po drugim zmieniali się w żądne krwi potwory. Historia nie była długa, ale nie przeszkadzało jej to obfitować w liczne, mrożące krew w żyłach elementy. Kiedy przez kilka następujących po sobie miesięcy, znajdowała się na ustach wszystkich miłośników teorii spiskowych, Blaine uznał, iż drzemie w nim jakaś pisarska iskra nadana przez Boga i kto wie, może gdyby urodził się w innych czasach i w innym miejscu…

Licznik Geigera, wbrew obiegowym opiniom z miejsc obecności obcych i ich statków, nie wskazywał żadnego odstępstwa od normy.

Po wnikliwych oględzinach pojazdu – Ochłap z zaciekawieniem obwąchiwał w tym czasie szczątki kosmitów. Jednego chyba nawet obsikał, unosząc przy tym tylną łapę wysoko ku niebu. Zupełnie, jakby był rozprostowującym skrzydła kurczakiem – Blaine znalazł w statku panel, który dało się podważyć. Oświetlając wnętrze ciemnej skrytki, wyciągnął z niej dwa przedmioty:

– pierwszy przedstawiał przystojnego faceta o życzliwym, kremowym uśmiechu i bujnych, czarnych włosach z wyraźną, wystylizowaną z pieczołowitością czupryną. W prawym dolnym rogu znajdował się autograf, ale Blaine i bez tego świetnie wiedział, kim jest patrzący z portretu człowiek.

– Król Rock n’ Rolla. No, no! Kto by pomyślał. Zobacz, Ochłap…

Na dźwięk własnego imienia, wysikany Ochłap wystrzelił jak z procy i zbliżając się do wyjątkowo dobrze zachowanego wizerunku Elvisa Presley’a, obwąchał go z osobliwym zadowoleniem.

– drugi natomiast, to mały, miedziano złocisty pistolet z wmontowaną na miejscu komory bębna, cewką. Od cewki odchodziła wykonana z nieznanego tworzywa iglica, wyglądająca jak wykałaczka. Trzy progresywnie zmniejszające się talerze w kształcie kapeluszy muchomorów (jak w mikroskopijnych antenach satelitarnych) otaczały wykałaczkę, która przenikała każdy z nich w centralnym punkcie.

Na końcu, tam gdzie w konwencjonalnej broni powinno znajdować się ujście lufy, był mały, prostopadły dzwoneczek zakończony czymś na kształt czerwonego, lśniącego noska.

Pistolet był niezwykle lekki i świetnie dopasowany do urękawicznionej w pancerzu dłoni Blaina. Blaine podziwiał go przez moment. Nie sądził, by w historii świata żyło wiele osób, mogących poszczycić się świadomością obcowania z bronią kosmitów. Sam fakt, iż kosmici mieli na pokładzie broń, świadczył, że ich cywilizacja rozwijała się w oparciu o podobne do naszej doświadczenia, a zważywszy na zaawansowanie technologii, Blaine uznał, iż broń musi być wyjątkowo potężna i niemalże z sakralnym namaszczeniem, schował ją do rozsuwanej jak u RoboCop’a kabury ulokowanej na prawym udzie.

Blaster obcych, niczym pierścień Saurona, po dziesięcioleciach, odnalazł nowego właściciela. A zważywszy na zamiłowanie Boga Mordu do częstego pociągania za spust, możecie sobie wyobrazić, co już niebawem będzie się działo.

Rozdział 16

Garl

155

Dziewiątego dnia człowiek zakuty w puszkę i pies obrośnięty sierścią, dotarli do obozu Chanów. A raczej do pierwszego granicznego totemu, który oznajmiał światu, że ktokolwiek jest na tyle głupi, by zrobić kolejny krok, znajdzie się na terytorium Najeźdźców i przypłaci to życiem. Nadziana na pal głowa, miała stanowić zrozumiały i jasny przekaz, nawet dla największych pustynnych głąbów.

Blaine wpatrywał się przez dłuższy czas w gnijący kłębek mięsa, skóry, żył i włosów. Nie miał bynajmniej najmniejszego zamiaru zawracać. Wręcz przeciwnie, widząc czarną ludzką głowę, targnęło nim uczucie wściekłości, tylko potęgujące chęć rozprawienia się z Garlem w stylu tak wielce umiłowanym przez Wietnamskiego Rozpruwacza.

Nadziana na pal, totemiczna głowa, pomimo swojego postępującego rozkładu, wciąż przypominała niegdysiejsze oblicze Iana.

156

Trzy pokaźne stosy drewna rozświetlały wokół obozu Chanów mroki późnych godzin. Pomarańczowo-żółte płomienie lawirowały pomiędzy gałęziami, strzelając wysoko ku zasnutemu chmurami niebu , aż stapiały się z nocą. Ciemność pochłaniała wszystko, łącznie z gwiazdami i sierpowatym księżycem. Lecz w miejscu tak podłym i demonicznym, nikt się tym nie przejmował.

Garl najwyraźniej obchodził huczne urodziny. Odosobniony na pustyni, jednopiętrowym dom, którego jedyne towarzystwo stanowiła garstka okalających namiotów wykonanych ze skór braminów i pozszywanych naprędce szmat, niemalże chwiał się w posadach. Jego wnętrze rozświetlały jasne światła, na tle których falowały liczne cienie znajdujących się w środku ludzi. Wszyscy starali się przekrzykiwać nawzajem, śpiewając swojemu przywódcy jowialne i bynajmniej mało szczere…

– STO LAT, STO LAT! NIECH ŻYJE, ŻYJE NAM…

Blaine Kelly przyczajony wraz z Ochłapem na jednym ze skalnych wzniesień, obserwował balangę starając się określić, czy Garl był na tyle wspaniałomyślny dla swoich ludzi i na tyle zadufany w sobie, by pozostawić obóz bez straży.

Jakiś skórzany bukłak wyfrunął przez dziurę w oknie. Przeturlał się kilka jardów po piasku – wzbijając przy tym odrobinę pyłu. Blaine regulował ostrość w swoim systemie noktowizyjnych, stanowiącym standardowe wyposażenie Pancerza Wspomagającego.

– STOOOO LAT! STOOOO LAT! NIECH ŻYYYYYJEEEEE!!!! NIECH ŻYYYYJEEEE!!!

Ochłap wzdrygnął się, kiedy niespodziewanie przez sufit budynku wyleciało kilka przypominających paradną salwę pocisków. Blaine widział, jak przez dziury prześwitują strugi jasnego światła. Chwilę później dało się słyszeć dziki krzyk, raban i prymitywny, lubieżny rechot ludzi bardziej przypominających w tej chwili (jak i w każdej innej) małpy.

– ŻYYYYYJEEEEE NAAAAAAMMMMM!!!

Blaine rozpoznał wybiegającą na zewnątrz postać. Była to zmaltretowana niewolnica. Jedna z dwóch, które ostatnim razem dostarczały Garlowi i jego chłopcom wszelakich uciech cielesnych. Dziewczyna nie miała na sobie ubrania. Jej włosy były potargane, a na ociekającej krwią twarzy – nawet w mroku nocy – malowało się przerażenie.

Dwóch najeźdźców wyskoczyło za nią przez główne drzwi. Jeden cisnął w dziewczynę butelką. Szklana główka uderzyła ją w łydkę. Dziewczyna zachwiała się na nogach i runęła z łoskotem (i tumanem piachu) na ziemię. Chłopaki dopadli ją i łapiąc za ręce i nogi, zaciągnęli przy akompaniamencie jej krzyku i swoich śmiechów z powrotem do środka.

– GAAAAARLLLLLLLL!!!

Wybuch wrzawy, radości, dźwięk wznoszonych toastów, uderzeń szyjek od butelek, tłuczonego szkła, krzyków niewolnic, zupełnie zagłuszył własne myśli Blaina. Ochłap zmarszczył nos i położył po sobie uszy.

– Garl! Garl! Garl! Garl! Garl!

Ze środka zaczęły dobiegać rytmy jakiejś heavymetalowej, przedwojennej kapeli. Dźwięki były ciężkie, marszowe i bardzo mocno trąciły faszyzmem.

– Myślisz, Ochłapku, że wszyscy są w środku?

Pies nie odpowiedział.

Blaine zmarszczył czoło. System soczewek hełmu T-51b, oferował niezłe powiększenie, a dodatkowe opcje noktowizyjne zapewniały widoczność, niemalże jak w dzień. Jednak ani jedno, ani drugie, nie mogło równać się do lunety umieszczonej na niezawodnym Pogromcy Arbuzów. Blaine zdjął zamontowaną na stelażu broń, odsłonił głowę, wyglądając teraz nieco jak napuszony, łysy od szyi indyk, i przykładając oko do karabinu snajperskiego DKS-501, zaczął z wolna i metodycznie lustrować otoczenie.

Płonące ognie zapewniały dość dobrą widoczność, lecz na noktowizorze wyglądały jak białe plamy. Blaine musiał je omijać, unikając zaburzającego wizję spektrum rzucanego przez stosy światła.

Wyglądało na to, że pięć rozsianych wokół kwatery głównej namiotów jest pustych. Blaine nie dostrzegał żadnego ruchu, a ponadto, ich wnętrze spowijała ciemność. Nie ulegało wątpliwości, iż tej nocy, wszyscy świętują urodziny swojego führera. Szansa, iż któryś z najeźdźców kisi się sam ze sobą w ciemnym, śmierdzącym namiocie, była równa zeru.

– OSTRO, OSTRO, OSTRO, OSTRO!!!

Krzyczał tłum, kiedy jedna ze zniewolonych seks-niewolnic zaczęła lamentować, błagając o litość. Chwilę później jej lament ustąpił, a na jego miejscu pojawił się cienki, przeraźliwy pisk. Towarzyszyły mu miarowe, metodyczne ryknięcia i sapnięcia.

– MOCNO, MOCNO, MOCNO!!!

Cokolwiek działo się we wnętrzu leża Garla, Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, iż wraz z Ochłapem podjęli dobrą decyzję, by wrócić i wyrównać rachunki. Jeżeli ostatnimi czasy, do diabła!, poprawił Blaine sam siebie w myślach – jeżeli od pierwszego kontaktu ze światem zewnętrznym, dałem się owionąć spowijającemu mnie mrokowi, to moja obecność tutaj jest niewielką manifestacją nadciągającej równowagi. Wszechświat tylko zyska, jeżeli wybawię go od Garla i jego ciżby.

– Ochłap, mam pomysł. Posłuchaj mnie uważnie. Zrobimy tak jak w Bakersfield. Musisz udać się na przeszpiegi i sprawdzić, czy na pewno wszyscy są w środku. Jak już będziemy mieli pewność, to na lewo od wejścia, tam za załomem dwóch ceglanych ścian, leży sterta drewnianych skrzyń, desek i metalowych prętów. Musisz wziąć jedną deskę i…

157

Cała akcja pod kryptonimem: „Ochłap Sabotażysta”, zajęła psu niespełna siedem minut. Oblecenie namiotów nie stanowiło żadnego problemu. Zwierzak zaczajał się na zewnątrz, obwąchiwał namiętnie szmaciane poły i prowadzący do środka przesmyk, a potem zaglądał w ciemność. Pięciokrotnie okazywało się, że nikogo nie ma. Potem dwukrotnie obiegł kamienny budynek, a kiedy znajdując się na lewo od głównego wejścia, zatrzymał się i utkwił wzrok w swoim panu, Blaine Kelly machnął trzykrotnie ręką, a następnie starał się na odległość przypomnieć Ochłapowi, co ma zrobić z deską.

Chłopak miał nadzieję, iż pies nie narobi przy tym wszystkim rabanu. Było to jednak mało prawdopodobne, a nawet jeśli, istniało niewielkie ryzyko, iż Garl i jego bandziory w czymkolwiek się zorientują. Odgłosy zabawy, pijaństwa; krzyki i jęki, wszystko tworzyło jakąś obłędną, piekielną kakofonię, która zagłuszyłaby nawet eskadrę zmierzających ku obozowi myśliwców Cesarskiej Japonii.

Ochłap mocował się przez krótką chwilę ze stertą szpargałów. To właśnie tam, Blaine negocjował niegdyś z Martinem – portierem wykidajło. Swoją drogą, ciekawe, co się z nim stało? Czy Komandor Seth miał odwagę wziąć sprawy w swoje ręce i wymierzyć temu domniemanemu gwałcicielowi (chociaż Blaine nie miał wątpliwości, iż nawet jeśli Martin nie dobrał się do cipki Tandi, z pewnością spenetrował i zdeflorował wiele zakamarków wielu kobiecych ciał, zasługując tym samym na małego klapsa w tyłek i urżnięcie obu jaj i dyndusia na dokładkę) sprawiedliwość.

Nie miało to jednak teraz większego znaczenia. Lada moment, On, Bóg Mordu, nowe wcielenie Bhaala, Blaine Kelly, Mieszkaniec Krypty 13 i Obrońca Pustkowi, wymierzy sprawiedliwość wszystkim w środku.

WSZYSTKIM…

A pomyślałeś o tych niewinnych kobietach i dzieciach? O tych, którzy chcieli po prostu przeżyć, nikomu przy tym nie wadząc, a za sprawą gorzkiego zrządzenia Opatrzności, znaleźli się w zastawionych przez Garla i Chanów wnykach? Nie sądzisz, że powinieneś chociaż spróbować ich uratować? Ile te kobiety już się wycierpiały, Blaine? Dlaczego, po tym wszystkim, miałaby ich spotkać śmierć spod gradu pocisków Wietnamskiego Rozpruwacza?

– Jeszcze trochę, piesku… Jeszcze trochę!

Dlaczego, Blaine?

Ochłap znalazł najwyraźniej odpowiadającą mu deskę. Chwycił ją za nieco zwichrowany koniec zębami (obnażając przy tym psie dziąsła) i najdelikatniej, najostrożniej, zachowując wszelkie niezbędne obostrzenia BHP, zaczął ciągnąć.

Początkowo szło dobrze. Nawet bardzo dobrze. Deska leżała na dnie w samym środku stery. Ochłap wysuwał ją bardzo, bardzo powoli. Blaine nadzorujący wszystko zza swojej lunety Pogromcy Arbuzów, miał mocno zaciśnięte zęby. Gdyby był w stanie zwinąć dłonie w taki sposób, by tworzące kiść palce połknęły kciuk, niewątpliwie trzymałby i kciuki.

Kiedy deska zablokowała się, a Ochłap włożył w proces wyciągania nieco więcej determinacji, niepostrzeżenie wdarła się do niego również nieuwaga. Sterta zalegających w załomie ścian szpargałów zachwiała się i przez moment psu oraz jego panu kwaśne, żołądkowe soki podeszły niemalże do samych ust.

Blaine żałował, że nie zacisnął jednak kciuków. Unieruchomiony Ochłap był w każdej chwili gotów do puszczenia deski i czmychnięcia naprędce w mrok nocy. Na szczęście po niebezpiecznej chwili, stos ustabilizował się, a kiedy sytuacja wyglądała na opanowaną, pies raz jeszcze rozpoczął procedurę wyciągania.

– Dobra nasza, piesku! Dobra nasza! Masz ją. Teraz szybko do drzwi i…

Kiedy tylko kawałek drewna należał w pełni do Ochłapa, pies zamerdał ogonem dając swojemu panu znać, iż wykonał zadanie, a teraz przechodzi do jego kolejnej części. Obiegł huczące od urodzinowej zabawy domostwo i przemykając lewą stroną, znalazł się na tyłach, gdzie za celami dla więźniów, znajdowało się drugiej wejście/wyjście. Z reguły stało przy nim dwóch strażników, lecz tym razem, drzwi były pozostawione samym sobie. Tej nocy wszyscy oblewali trzydzieste czwarte urodziny swojego wodza.

Ochłap wykopał łapami prowizoryczną dziurę, po czym umieścił w niej deskę. Drugi koniec podparł tuż pod żeliwną, podłużną klamką. Zachował kąt niecałych dwudziestu pięciu stopni. Tym samym, jedna z dwóch dróg wejściowych, została zablokowana. Już niebawem, przemieni się ona w drogę ucieczki. Wielu najeźdźców, będzie próbowało nacisnąć na klamkę, napierając przy tym na drzwi. Będą i tacy, którzy w akcie desperacji, spróbują je wyważyć.

Nikomu jednak to się nie uda. Wszyscy bawiący się teraz w najlepsze, pijący, rozrabiający czy pieprzący… nieważne – wszyscy już niebawem znajdą się w nowych realiach, gdzie ich śmiech, radość i rozkosze przeistoczą się w rechot stojących nad nimi oprawców, zaś ci kiedykolwiek przez nich skrzywdzeni, wcielą się w role nawiedzających ich po śmierci upiorów.

Wesoła, imprezowa chatka, lada moment zamieni się w zbiorową mogiłę.

Upewniwszy się, że drzwi są zablokowane, Ochłap po raz pierwszy w tej historii uśmiechnął się demonicznie i pełen radości i dumy z samego siebie, pomknął ku panu.

158

– Gotowy?

Ochłap kiwnął dwukrotnie głową, merdając przy tym ogonem.

– Dobra, poślijmy tych skurwieli prosto do piachu!

Wydając z siebie metaliczny, zniekształcony przez interkom głos, Blaine Kelly nacisnął na jeden z dwóch guzików Wietnamskiego Rozpruwacza. Sześciolufowe działko poczęło się z wolna obracać, a kiedy rozgrzany mechanizm poinformował swojego powiernika, że czas rozgrzewki ma już za sobą, Blaine Kelly nacisnął na drugi, podświetlony teraz guzik w kolorze czerwonym.

Wietnamski Rozpruwacz zaczął strzelać ogniem, wypluwając z siebie sześćdziesiąt tysięcy pocisków kalibru 5mm na minutę. Mrok wokół Blaina ustąpił przepełnionej zapachem kordytu jasności.

159

Przeszklone czarnymi, metalicznymi szkłami oczy Blaina odbijały obraz rozpościerającej się przed nim jatki. Oczy Ochłapa, równie lubieżnie i zafascynowanie wpatrzone w resztki przypominającego teraz rozpadającą się, nadgniłą kostkę szwajcarskiego sera żółtego budynku, zionęły jakimś podłym, infernalnym mrokiem. Zarówno pies jak i człowiek podziwiali efekty zniszczenia, czując satysfakcjonujący spokój.

To, co jeszcze przed chwilą stanowiło obóz Chanów, było teraz tylko stertą postrzępionych, poszarpanych jak przez stado rozwścieczonych szerszeni szmat po namiotach, ledwie trzymających się w pionie, poszatkowanych ścian i stert gruzów, śmieci, oraz pociętych, porozrywanych, pomiażdżonych ciał. Płonące kopce rozpadły się zaprószając ogień w całym obozie. Przynajmniej siedem obszarów tej masakry płonęło, a łaknące więcej i więcej złote jęzory upominały się o resztę, dając do zrozumienia, że nim tego dnia wzejdzie słońce, dawne miejsce zła i nikczemności przeistoczy się w kupkę popiołu rozwiewaną przez silne, pustynne wiatry. Aż w końcu zniknie zupełnie i jedynie nie mogące zaznać spokoju duchy tych, którzy niegdyś nękali słabszych i bezbronnych, będą świadczyły o tym, kim kiedyś był Garl i jego kompania.

Blaine Kelly poczuł, jak konsumujący go mrok wycofuje się nieznacznie. Pozbycie się Chanów zapewniło bezpieczeństwo Cienistym Piaskom, Złomowie i reszcie okolicy. Ofiara w niewolnikach i poniżanych kobietach zredukowanych do kawałków rżniętego mięsa, była niewielką ceną, jaką nieśmiertelna dusza Blaina zapłaciła, za odrobinę światła w tym ciemnym i nienawistnym świecie. Jednak mrok zawsze gdzieś tam był. Kto raz uświadczył jego mocy, nigdy już nie miał szansy na pełne wyzwolenie. Mógł jedynie zaakceptować obecność swojej czarnej, okrutnej strony; swoje alter ego – tlące się, niczym resztka żaru na osmolonym knocie dogorywającej świecy. Zawsze wszechobecne, nigdy niestrudzone. Wyczekujące tylko odpowiedniej chwili, by upomnieć się o swojego powiernika.

Taki był koniec Chanów.

160

Zmierzając w stronę Gruzów, Blaine zachowywał poważne milczenie. Jego myśli orbitowały wokół spraw, w które został wplątany. Pamiętał Kryptę 13, bezpieczny czas, kiedy jego największym zmartwieniem była próba zabicia nadmiaru wolnego czasu. Pamiętał gródź, jej szczęk i migające czerwone światło, po którym wstąpił w rozcapierzone szpony świata zewnętrznego i wszystko bezpowrotnie przepadło. Ciemność i zło. Bezmyślna, niszczycielska nienawiść. Już niebawem miał stawić czoła jej największej manifestacji. Uosobieniu wszystkiego, co mroczne i nikczemne w tym post-apokaliptycznym świecie. W głębi siebie przeczuwał, że teraz nie ma już odwrotu. Cokolwiek się nie wydarzy, musi wytrwać do końca, a potem… potem świat się zmieni i będzie nieco lepszym miejscem. Jego zaś pochłoną lęki i mrok.

Czas zapłaty za wszystko, czego dokonał i dokona (dobrego i złego) zbliżał się nieubłaganie, tak jak zbliżało się widom niegdysiejszego klejnotu zachodniego wybrzeża.

Los Angeles.

Rozdział 17

Gruzy

161

Blaine Kelly nigdy nie widział Los Angeles. Chociaż ostatnimi czasy mocno nadrabiał wieloletnie zaległości z okresu siedzenia w Krypcie 13; pod ziemią. Świat zewnętrzny i świat sam w sobie, pomimo całej intensywności, różnorodności i odmienności od tego, co oglądał niegdyś na taśmach w bibliotecznych archiwach, stanowił tylko niewielki fragment rzeczywistości. Ogromnego, niemalże bezkresnego molocha, który przed Wielką Wojną tętnił życiem, rozwijał się i kształtując sam siebie za sprawą zamieszkujących go ludzi, kształtował de facto całą rzeczywistość.

Miasto Aniołów, drugie najludniejsze miasto Stanów Zjednoczonych i największa aglomeracja stanu Kalifornia, stanowiło niegdyś lśniącą perłą na mapie świata. Większość światowej populacji kojarzyło LA z kolebką największego przemysłu kinematograficznego: Hollywood. Wiele dziewczyn i chłopaków, nie tylko ze Stanów Zjednoczonych, marzyło o wyjeździe na zachód i ujrzeniu (kiedyś, w odległej, odległej przyszłości) swojego imienia i nazwiska w nieśmiertelnej alei nieśmiertelnych gwiazd.

Jednak to, co niegdyś było piękne, pełne splendoru i pożądane przez wszystkich, teraz stanowiło jedynie upiorną metaforę śmierci, zaś zgliszcza dawnego Miasta Aniołów zaskarbiły sobie nową, niezwykle adekwatną nazwę.

Blaine Kelly i jego wierny pies, Ochłap, przemierzali Gruzy wędrując z północy. Wyszukiwali jakiś większych ośrodków, skupisk ludzkich, ale wszystko, na co do tej pory natrafili, to mroczne, niepokojące kształty czające się w nocnej pustce i przemykające chyłkiem postaci, do złudzenia przypominające ludzkie. Niektóre, rozpoznając z daleka ogień, czmychały naprędce. Blaine wiedział, że istoty te mają więcej wspólnego ze zwierzętami. Inne, bardziej humanoidalne, zaciekawione potencjalnym łatwym łupem, podejmowały ryzyko i zbliżały się, lawirując pomiędzy nieskończonymi wspomnieniami dawnego świata. Ochłap jeżył się zachowując czujność. Blaine obserwował odziane w szmaty, przygarbione, poruszające się niekiedy na czterech łapach ludzkie sylwetki. Ochłap jeżył się jeszcze bardziej, lecz przez dwie spędzone pośród dziczy Gruzów nocy, ani razu nie doszło do bezpośredniej konfrontacji. Pogromca Arbuzów, Wietnamski Rozpruwacz i stanowiący swoistą wisienkę na torcie: Pancerz Wspomagający, model T-51b, wywierały wrażenie podobne, do okalających region Najeźdźców totemów.

Nawet największy półgłówek wiedział, że łup nie jest wart takiego ryzyka.

Przemierzając zniszczone, zapiaszczone i zdeformowane na wszystkie możliwe sposoby niegdysiejsze uliczki Miasta Aniołów, Blaine Kelly miał wrażenie, iż jakiekolwiek boskie istoty dawno już wyniosły się hen daleko, a na ich miejsce… w miejscu Gruzów i zagrzebanych pod nimi naprędce przerwanych żyć, zawitała śmierć i wysłannicy samego władcy piekieł.

Demony.

W dniu sto pięćdziesiątym piątym wędrówki po świecie zewnętrznym, nasi bohaterowi dotarli do małej, dobrze ufortyfikowanej wspólnoty.

Adytum.

162

Pośród zgliszczy, gruzów i wszystkiego, co wiązało się z bezpośrednim uderzeniem głowicy termojądrowej w wielomilionową metropolię, Adytum faktycznie stanowiło swoiste Sanktuarium i próbę zorganizowania społeczności na dawną modłę.

Dwusegmentowe ogrodzenie wykonane z kolczastej, grubej i zadziwiająco dobrze utrzymanej siatki, otaczało osadę uniemożliwiając wejście nikomu z zewnątrz. Jedyna droga do środka, prowadziła przez strzeżoną bramę. Odziani w metalowe pancerze, uzbrojeni w automatyczną, szybkostrzelną broń, chłopcy, mieli tęgie, masywne ciała, marsowe miny i srogie spojrzenia. Większość goliła się na łyso, jak gdyby ich image, nie był bez tego wystarczająco groźny. Blaine obserwował ich, zbliżając się w swojej blaszanej puszce. Przy nodze stróżował wiernie pies o czarnej, okraszonej pustynnym pyłem sierści. Niegdyś biała, biegnąca wzdłuż grzbietu pręga, bardziej przypominała teraz odcieniem zaschnięty dawno temu cement.

Pancerz Blaina również nie lśnił tak jak w chwili, kiedy kwatermistrz Michael wręczał mu go po raz pierwszy w Cytadeli.

Blaine nie odrywał oczu od bramy. Jedynej bramy, tak jak napisaliśmy powyżej, umożliwiającej wejście do środka. Paradoksalnie, ta jedyna brama, stanowiła również jedyny punkt wyjściowy. Ktokolwiek przeszedł w tym policyjnym mikro państwie wnikliwą kontrolę strażników i szczęśliwie znalazł się w środku, musiał powtórzyć ten sam mechanizm by znaleźć się na zewnątrz.

Blaine miał dziwne wrażenie, że snująca się za dwiema warstwami kolczastej siatki (patrolowanej regularnie na całej długości) lokalna ludność odzianych w dziurawe, brudne szmaty i łachmany ciężko harujących biedaków, przypomina mu do złudzenia przymusowych pracowników, zamkniętych w jednym z tych nazistowskich obozów koncentracyjnych.

Adytum, Sanktuarium pośród dawnego Los Angeles, można było z powodzeniem przyrównać do piekła.

163

Dzień sto pięćdziesiąty piąty

Nie myliłem się. To, co z pozoru wyglądało na prężnie rozwijającą się pośród zgliszczy osadę, w rzeczywistości okazało się ubezwłasnowolniającym swoich mieszkańców, komunistycznym folwarkiem. Kiedy tylko zbliżyłem się do bramy, moją drogę zastąpił jeden z noszących kolczaste zbroje strażników. Jak Seth w Cienistych Piaskach, Kalnor w Złomowie i Cabbot w Cytadeli, wypytał mnie o cel mojej podróży, miejsce pochodzenia i intencje. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek z tych złych, podłych i nienawistnych, indagowany o własne wewnętrzne motywy, przyznawał się otwarcie, że miał dla przykładu ochotę urżnąć się w trupa w lokalnym barze, wyruchać jakąś kurwę i przy okazji wszcząć rozróbę, a potem ulecieć ze skradzionym naprędce łupem i poszukać powtórki gdzie indziej.

Taki scena riusz nie był naturalnie możliwy . Nie w Adytum. Mój Pancerz Wspomagający, Wietnamski Rozpruwacz i zyskane w dotychczasowych bojach doświadczenie, mogły robić wrażenie na Regulatorach (tak siebie nazywali), ale walka z nimi była na dobrą sprawę przegrana w perspektywie taktycznej. Byli za dobrze okopani, za dobrze zorganizowani i relatywnie dobrze wyposażeni.

Przede wszystkim jednak było ich zbyt wielu.

Mogłem posłać kilku do piachu, ale prędzej czy później, dopadliby mnie. Poza tym, wiedziony złośliwym impulsem, któryś mógł wpakować kulkę w Ochłapa, a wtedy skończyłoby się pewnie na rzeźni w stylu Predatora.

Wątpiłem jednak, czy mój Pancerz dysponuje mechanizmem autodestrukcji. Na dobrą sprawę, powinien go mieć. Stopiony stos w mikro reaktorze atomowym, mógłby ładnie wkomponować Sanktuarium w okalające je Gruzy.

Wolałem jednak nie ryzykować. Poza tym mój cel był zupełnie inny. Musiałem czym prędzej zlokalizować dziewczynę o kryptonimie „Brzytwa”. Generał Maxson zalecił mi kontakt z ich łącznikiem i rozwiązanie sprawy Dzieci Katedry. Jeżeli ktokolwiek tutaj miał jakąkolwiek wartość dla mnie i dla mo jej sprawy, to właśnie Brzytwa.

Strażnik niechętnie wpuścił na teren Adytum kogoś wzbudzającego skojarzenia z Chodzącą Apokalipsą. Mieszek wypełniony brzęczącymi kapslami, wręczony niepostrzeżenie facetowi o szarych, nikczemnych oczach, załatwił sprawę. Do tej pory nie zdarzyło się, by nawet najmocniej zaryglowane drzwi pozostały niewzruszone na widok łatwego i szybkiego szmalu.

Sanktuarium już z zewnątrz wzbudziło moje poważne wątpliwości. W środku nie prezentowało się lepiej. Niby normalne miasteczko, otoczone przez zły i nienawistny świat pełen bezmyślnej żądzy zniszczenia. Każda zamieszkująca pustkowia społeczność borykała się z tym samym problemem. Gruzy były w o tyle gorszej sytuacji, że przed Wielką Wojną, Los Angeles stanowiło jedną z najpotężniejszych i najbardziej zróżnicowanych metropolii na świecie. Nie jestem w stanie podać wiarygodnej oceny, ale z zapisków wprowadzonych do mojego Pipka, dokonałem małej symulacji impaktu z chińską głowicą jądrową o mocy pięćdziesięciu megaton. Dziewięćdziesiąt dzi ewięć procent powierzchni miasta obróciłoby się w wyniku takiej kolizji w to, co teraz stanowiło rozpowszechnioną na pustkowiach nazwę niegdysiejszego LA. Zniszczone budynki, estakady, autostrady, wieżowce, kamienice, domy, niekończące się sieci kanałów i piwnic; wszystko to stanowiło wyśmienite środowisko dla najróżniejszych, zarówno umysłowych jak i biologicznych patologii.

Przekonaliśmy się o tym z Ochłapem, nocując przez dwa dni na zewnątrz.

Stąd podejrzliwość i solidny system prewencji Adytum nie powinien nikogo dziwić.

A jednak dziwił. Niby życie płynęło normalnie. Był ulokowany w podziemiach sklep, prowadzony przez Taylora. Był pub i warsztat kowala Smitty’ego. Chemik Miles, obozujący w namiocie, próbował opracowywać nowe metody uzdatniające hodowlę pieczarek i pracę maszyn. Sammael (imię wzbudzało osobliwy niepokój, a jednocześnie tak mocno przyległo i pasował do sytuacji Adytum i Gruzów), szabrownik, który niczym jeden z bohaterów powieści braci Strugackich, Piknik na skraju drogi, prowadził nocne rajdy po Gruzach, robiąc to, co sugerowała nazwa jego profesji: szabrował. Była również studnia z pitną wodą, namioty i budynki mieszkalne dla strudzonej, brudnej i przygarbionej od ciężkiej, fizycznej pracy ludności. Ludność ta spędzała większość czasu w ulokowanym na południu polu, gdzie w grządkach dojrzewała zmutowana kukurydza, kapusta i tym podobne, niewybredne na warunki warzywa. Jednak mieszkańcy Adytum, strudzeni bo strudzeni, zupełnie nie przypominali tych spracowanych rolników, których po raz pierwszy zobaczyłem w Piaskach. Tamci sprawiali wrażenie zmęczonych, ale na swój sposób zadowolonych z własnej niezależności. Ci tutaj wyglądali na zmaltretowanych i umordowanych, zaś efekty ich pracy, zdawały się dziwnie odległe i przynależne komuś innemu.

Ponad wszystko jednak, w Sanktuarium roiło się od Regulatorów. Wszyscy obnosili się w swoich „uniformach”, dzierżąc w rękach broń . Niektórzy robili głośne, złośliwe docinki pracującej ludności. Inni od czasu do czasu pozwalali sobie na wulgarne obelgi i mierzenie do kobiet i mężczyzn z broni. Nigdy jednak nie pad a ły strzały. Przynajmniej żadnych nie zarejestrowałem , ale kto wie, co dzieje się w zamkniętych pomieszczeniach, po zmroku, kiedy ciekawskie oczy przybyszów zwrócone są w zupełnie innym kierunku.

Próbowałem rozmawiać z mieszkańcami. Niewielu jednak traktowało mnie życzliwie, a w ich zachowaniu i spojrzeniu dostrzegłem przerażającą podejrzliwość i strach. Wiedziałem, że sprawa ta mnie nie dotyczy, ale gdzieś w głębi siebie, odziany w oddzielającą mnie od świata zewnętrznego i jego problemów zbroję, czułem, że nie mogę tego tak po prostu zostawić.

Obóz koncentracyjny zarządzany przez Regulatorów. Wszyscy zdawali się harować od rana do wieczora. Wszyscy, za wyjątkiem strażników. Od czasu do czasu udało mi się podsłuchać szeptanego utyskiwania , jakoby już niebawem miało zabraknąć żywności. Niestety, tak jak pisałem wcześniej, nikt nie chciał ze mną otwarcie rozmawiać. Nikt, poza wyglądającym na kogoś w rodzaju Nadzorcy, albo Szeryfa, starzejącym się facetem, którego ciało i znaczną część twarzy okrywał militarny pancerz bojowy - dokładnie taki, jak te n oszone przez policjantów w Hub.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю