355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 29)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 29 (всего у книги 31 страниц)

– Halo? – rzuciła miękko.

– Nae? To ty?

– Tak – odrzekła życzliwie.

– Jak się masz?

– Dobrze. Jakoś się trzymam.

Powoli wypuściłem powietrze.

– Dzwonię... dzwonię, żeby przywitać się z dziećmi. Są tam?

– Co się stało? – spytała smutno. – Nie chcesz ze mną rozmawiać?

– Chcę! Oczywiście, że chcę. Niczego bardziej nie pragnę. Myślałem tylko, że ty nie zechcesz.

– Nie, chcę. – Zabrzmiało to bardzo dobrotliwie. – Wciąż jesteś moim mężem, na dobre i na złe. Teraz jest pewnie to „na złe”.

Do oczu napłynęły mi łzy, ale je powstrzymałem.

– Nie wiem, co powiedzieć, Nae. Tak strasznie żałuję tego, co się stało. Przepraszam. Nie umiem nawet...

– Nie, nie przepraszaj. Wszystko rozumiem i wybaczam ci. Wybaczyć jest łatwo. Trudniej zapomnieć. Ale tak, wybaczam ci. I nie chcę od ciebie odchodzić. Chcę, żebyśmy to jakoś naprawili. Wciąż cię kocham, mimo wszystko.

– Ja ciebie też – odrzekłem przez łzy. – Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo. Nie wiem, co powiedzieć. Nie wiem, jak to się stało. Nie... nie spałem od miesięcy i... – Głęboko odetchnąłem. – Nie wiedziałem, co robię. Widziałem wszystko jak przez mgłę.

– To i moja wina. Patrzyłam z założonymi rękami, jak się zabijasz, nic nie robiłam. Myślałam, że ci pomagam, tymczasem jeszcze bardziej cię pogrążałam...

– Nie, wina jest tylko moja. To działo się tak powoli, przez tyle lat, że po prostu tego nie dostrzegałem. Zawsze uważałem się za silnego, ale narkotyki były silniejsze.

– Dzieci za tobą tęsknią. Ja też. Już od dawna chciałam z tobą porozmawiać, ale Maynard uważał, że powinnam zaczekać, aż cię odtrują.

A to kutas! Już ja go dorwę! Spróbowałem się uspokoić. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było wybuchnąć gniewem podczas rozmowy telefonicznej z Księżną. Musiałem jej udowodnić, że wciąż myślę racjonalnie, że prochy nie zmieniły na trwałe mojej osobowości.

– Dobrze, że przysłałaś do szpitala tych lekarzy – odparłem, celowo unikając określenia „oddział psychiatryczny” – bo nie masz pojęcia, jak nie znoszę tego Maynarda. Mało brakowało i nie poszedłbym przez niego na odwyk. Nie wiem, po prostu źle na mnie działał. I chyba na ciebie leciał. – Czekałem, aż powie, że zwariowałem.

Stłumiła śmiech.

– To zabawne, bo Laurie też tak myśli.

– Tak? – odparłem, podpisując w duchu kontrakt na morderstwo. – Coś ty. A ja myślałem, że mam paranoję.

– Nie wiem. Początkowo byłam za bardzo wstrząśnięta, żeby to zauważyć, ale kiedy zaprosił mnie do kina, pomyślałam, że trochę przegina.

– I poszłaś? – Uznałem, że najlepszym sposobem śmierci będzie wykrwawienie się po kastracji.

– Nie. Oczywiście, że nie. To, że mnie zaprosił, było niestosowne. Wszystko jedno. Następnego dnia wyjechał i już się nie odezwał.

– Dlaczego mnie nie odwiedziłaś? Tak bardzo mi cię brakowało. Myślałem o tobie przez cały czas.

Nadine długo milczała, ale postanowiłem ją przeczekać. Musiałem poznać odpowiedź. Wciąż nie byłem pewny, dlaczego moja własna żona, kobieta, która najwyraźniej wciąż mnie kochała, nie przyjechała do szpitala po tym, jak próbowałem popełnić samobójstwo. To nie miało sensu.

Odpowiedziała po dobrych dziesięciu sekundach.

– Początkowo się bałam. Po tych schodach. Trudno to wytłumaczyć, ale byłeś wtedy zupełnie innym człowiekiem, obcym, opętanym czy coś. Nie wiem. A potem Maynard powiedział, że lepiej zaczekać, aż pójdziesz na odwyk. Nie wiedziałam, czy radzi dobrze, czy źle. Nie miałam pojęcia, co robić, a on był ponoć ekspertem. Ale najważniejsze, że jesteś tam, gdzie jesteś. Prawda?

Chciałem zaprzeczyć, ale uznałem, że nie pora na kłótnie. Mieliśmy na to całe życie.

– Tak, to najważniejsze.

– Masz symptomy abstynencji? – spytała, zmieniając temat. – Bardzo ci dokuczają?

– Nie mam żadnych, a przynajmniej żadnych nie odczuwam. Pewnie mi nie uwierzysz, ale kiedy tylko tu przyjechałem, przestało mnie ciągnąć do prochów. Siedziałem w poczekalni i nagle przestało, ot tak. Czuję się tu trochę jak w domu wariatów, ale to nic. To nie oni mnie wyleczą. Wyleczę się sam.

– Ale zostaniesz tam do końca kuracji, tak? – spytała bardzo zdenerwowana Księżna. – To tylko dwadzieścia osiem dni.

Roześmiałem się łagodnie.

– Spokojnie, kochanie, zostanę. Muszę oderwać się trochę od tego szaleństwa. Zresztą kuracja systemem AA jest naprawdę świetna. Przeczytałem ich książkę i jest zabójcza. Kiedy wrócę do domu, będę chodził na ich spotkania. Na wszelki wypadek, żeby nie było nawrotu.

Gawędziliśmy przez pół godziny i pod koniec rozmowy wiedziałem już, że ją odzyskałem. Po prostu wiedziałem. Czułem to w kościach. Opowiedziałem jej o moich wzwodach i obiecała się nimi zająć. Spytałem, czy nie miałaby ochoty na seks przez telefon, ale odmówiła. Postanowiłem regularnie do tego wracać z nadzieją, że kiedyś się przełamie.

Potem powiedziałem, że ją kocham, a ona, że kocha mnie, i obiecaliśmy codziennie do siebie pisać. Na sam koniec przyrzekłem, że będę dzwonił do niej trzy razy dziennie.

Przez następne kilka dni nie działo się nic szczególnego i zanim się spostrzegłem, minął pierwszy tydzień bez narkotyków.

Codziennie dawano nam kilka godzin „czasu wolnego”, żebyśmy mogli pójść poćwiczyć i tak dalej, i szybko wkradłem się w łaski marsjańskich lizusów. Jeden z nich – anestezjolog, który miał zwyczaj znieczulania się przy stole operacyjnym – siedział tu od ponad roku i miał samochód, szarą toyotę. Była beznadziejna, ale grunt, że się przemieszczała.

Na siłownię jechało się dziesięć minut i właśnie siedziałem na tylnym siedzeniu w szarych szortach i podkoszulku, gdy nagle dostałem potężnego wzwodu. Pewnie od wibracji czterocylindrowego silnika, może od wybojów na drodze – tak czy inaczej cała krew spłynęła mi do lędźwi. Wzwód był naprawdę silny, jeden z tych, które rozrywają majtki, tak że trzeba ciągle poprawiać małego, inaczej dostanie szału.

– Zobaczcie – powiedziałem, spuszczając przód szortów i demonstrując Marsjanom mój penis.

Odwrócili się i spojrzeli. Tak – pomyślałem – wygląda całkiem, całkiem. Bóg obdarzył mnie lichym wzrostem, ale pod tym względem był dla mnie wyjątkowo łaskawy.

– Niezły jest, co? – Chwyciłem go, kilka razy nim poruszałem, a potem naprężyłem go i gwałtownie puściłem, tak że trzepnął w brzuch z miłym dla ucha plaśnięciem.

W końcu, po trzecim plaśnięciu, wybuchnęli śmiechem. Była to rzadka w klinice chwila beztroski, kiedy mogliśmy zapomnieć o towarzyskich konwenansach i samczej homofonii i być po prostu tym, kim byliśmy: mężczyznami.

Tego dnia zrobiłem sobie fajny trening, a do wieczora nie działo się nic ważnego.

Nazajutrz, zaraz po lunchu, mieliśmy wyjątkowo nudną sesję grupową. Nagle przyszła moja terapeutka i poprosiła mnie do gabinetu.

Ucieszyłem się jak dziki i cieszyłem się tak do chwili, gdy usiedliśmy i gdy podstępnie przekrzywiwszy głowę, spytała głosem Wielkiej Inkwizytorki:

– Jak się pan czuje, Jordan?

Ściągnąłem w dół kąciki ust.

– Chyba dobrze.

Uśmiechnęła się nieufnie.

– Czy odczuwał pan ostatnio jakieś... nieodparte potrzeby?

– Nie, zupełnie. W skali od jednego do dziesięciu moja chęć sięgnięcia po narkotyki jest zerowa. Może nawet mniejsza.

– To dobrze. To bardzo dobrze.

Co to, kurwa, jest? Czegoś tu nie chwytałem.

– Nie rozumiem. Czy ktoś doniósł, że chcę wrócić do prochów?

– Nie, nie. – Pokręciła głową. – To nie ma nic wspólnego z narkotykami. Zastanawiam się po prostu, czy nie dręczą pana pragnienia innego rodzaju.

Przeszukałem szybko pamięć krótką, ale nie znalazłem w niej żadnych pragnień, może oprócz tego, które namawiało mnie, bym dał stąd nogę, wrócił do domu, zaciągnął Księżnę do łóżka i pieprzył się z nią przez calutki miesiąc.

– Nie – odparłem. – To znaczy tak, tęsknię za żoną i chciałbym wrócić do domu, ale to wszystko.

Terapeutka zacisnęła usta, powoli pokiwała głową i spytała:

– Nie odczuwa pan przymusu obnażania się w miejscach publicznych?

– Co takiego?! – warknąłem. – O czym pani mówi? Myśli pani, że jestem ekshibem, czy coś?

– Cóż – odparła z powagą – otrzymałam dziś trzy pisemne skargi od trzech pacjentów, którzy twierdzą, że się pan przed nimi obnażył. Że zdjął pan szorty i onanizował się pan w ich obecności.

– Kompletna bzdura – prychnąłem. – Nie onanizowałem się, tylko plasnąłem nim kilka razy w brzuch, żeby było słychać. To wszystko. Co to za sprawa? Tam, skąd pochodzę, trochę golizny wśród facetów nie jest czymś, o czym pisze się w listach do domu. Po prostu się wygłupiałem, i tyle. Mam erekcję, odkąd tu przyjechałem. Mój mały zaczyna pewnie budzić się do życia po tych wszystkich prochach. Ale skoro to taki problem, dobra, zamknę go w klatce i nie wypuszczę. Nie ma sprawy.

– Musi pan zrozumieć, że ci pacjenci przeżyli przez pana traumę. Są w bardzo delikatnej fazie kuracji i nagły szok może ją zepsuć.

– Powiedziała pani „traumę”? No nie! Nie uważa pani, że to lekka przesada? Jezu, przecież to są dorośli ludzie! Jak mogli przeżyć traumę na widok mojego członka, chyba że któryś chciał go obciągnąć. Myśli pani, że to możliwe?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem.

– W takim razie powiem pani, że nikt z nich nie przeżył żadnego wstrząsu. To była taka samcza chwila, taka między nami facetami. Donieśli na mnie tylko dlatego, że chcą wam udowodnić, że są już wyleczeni, zresocjalizowani czy coś tam. Zrobią wszystko, żeby odzyskać prawo wykonywania zawodu. Prawda?

Kiwnęła głową.

– To oczywiste.

– A więc wiecie o tym, tak?

– Naturalnie. Dlatego to, że na pana donieśli, stawia pod znakiem zapytania stan ich zdrowia. – Posłała mi uśmiech z cyklu: „bez urazy”. – Co nie zmienia jednak faktu, że pańskie zachowanie było niestosowne.

– Możliwe – mruknąłem. – To już się nie powtórzy.

– Dobrze. – Podsunęła mi jakiś formularz. – Zobowiązanie do poprawnego zachowania się. Do tego, że nie będzie się pan obnażał w miejscach publicznych. – Podała mi długopis.

– Pani żartuje.

Pokręciła głową.

Przeczytałem zobowiązanie i wybuchnąłem śmiechem. Liczyło tylko kilka linijek i rzeczywiście, mówiło dokładnie to, co przed chwilą powiedziała. Wzruszyłem ramionami, podpisałem, wstałem z krzesła i ruszyłem do drzwi.

– To wszystko? – rzuciłem. – Sprawa zamknięta?

– Jak najbardziej.

Kiedy wracałem na sesję, naszło mnie dziwne uczucie, że zamknięta jednak nie jest. Ci Marsjanie byli naprawdę dziwni.

*

Nazajutrz odbyła się kolejna dyskusja przy okrągłym stole. Wszystkich stu pięcioro Marsjan i kilkunastu członków personelu zasiadło w wielkim kręgu w audytorium. Nie było tylko Douga Talbota.

Zamknąłem więc oczy, przygotowując się na nudną nasiadówkę. I nagle, mniej więcej po kwadransie, kiedy już przysypiałem, jak przez mgłę usłyszałem znajomy głos:

– ...Jordan Belfort, którego większość was już zna.

Podniosłem głowę. W którymś momencie na środek sali wyszła moja terapeutka. Tylko dlaczego mówiła o mnie?

– Dlatego pomyślałam – ciągnęła – że zamiast zapraszać kogoś z zewnątrz warto dziś wysłuchać jego, że będzie to ciekawsze i bardziej produktywne. – Spojrzała w moją stronę. – Jordan, zechce pan podzielić się z nami swoimi przeżyciami?

Popatrzyłem w lewo, popatrzyłem w prawo. Gapili się na mnie wszyscy Marsjanie, łącznie z Shirley Temple o cudownych kręconych blond włosach. Nie bardzo wiedziałem, czego terapeutka się po mnie spodziewa, chociaż nieśmiało podejrzewałem, że ma to coś wspólnego z moim zboczonym zachowaniem w samochodzie.

Pochyliłem się do przodu.

– Nie boję się publicznych występów, ale o czym mam mówić? Znam mnóstwo ciekawych historyjek. Może pani jakąś wybierze?

Wszystkich stu pięcioro Marsjan odwróciło marsjańskie głowy w stronę terapeutki. Wyglądało to tak, jakbym grał z nią w tenisa.

– Cóż – odrzekła – w tej sali może pan mówić o wszystkim, ale może zacznie pan od tego, co wydarzyło się wczoraj w samochodzie w drodze na siłownię.

Marsjanie przenieśli wzrok na mnie.

– To jakiś żart? – spytałem, śmiejąc się.

Marsjanie znowu spojrzeli na terapeutkę, która ściągnęła usta i z powagą pokręciła głową. „Nie, bynajmniej”.

Boże – pomyślałem – co za ironia. Moja terapeutka wypycha mnie na scenę. Wspaniale! Wilk z Wall Street znowu jest w swoim żywiole! Bardzo mi się to podobało, zwłaszcza że połowę słuchaczy stanowiły kobiety. Ci z SEC odebrali mi możliwość przemawiania do tłumów, a ona była tak łaskawa, że mi ją przywróciła. Postanowiłem dać im przedstawienie, którego nie zapomną do końca życia.

– Czy mogę mówić, stojąc? – spytałem. – Lepiej mi idzie, kiedy się poruszam.

Sto pięcioro Marsjan spojrzało na terapeutkę.

– Oczywiście, bardzo proszę.

Wyszedłem na środek sali i spojrzałem na Shirley Temple.

– Cześć – zacząłem. – Mam na imię Jordan, jestem alkoholikiem, narkomanem i zboczeńcem seksualnym.

– Cześć, Jordan – odpowiedzieli ciepło, a ten i ów zachichotał. Jednakże Shirley Temple poczerwieniała jak burak. Mówiąc, że jestem zboczeńcem, patrzyłem jej prosto w oczy.

– Nie umiem przemawiać, ale się postaram. Dobra, od czego by tu zacząć... Aha, moje wzwody. Tak, to chyba najbardziej odpowiednie miejsce. Oto na czym polega sedno sprawy. Przez ostatnich dziesięć lat mój penis był w stanie częściowej narkozy od prochów, które brałem. Tylko dobrze mnie zrozumcie: nie byłem impotentem ani nic takiego, chociaż przyznaję, że z tysiąc razy odmówił współpracy po kokainie i „cytrynkach”.

Tu i ówdzie buchnął śmiech. Ach, Wilk z Wall Street! Niechaj rozpoczną się igrzyska! Uciszyłem ich gestem ręki.

– Nie, poważnie, nie ma się z czego śmiać. W większości przypadków odmawiał współpracy, kiedy byłem z prostytutką, a chodziłem na dziwki trzy razy w tygodniu. Tak więc wyrzucałem pieniądze przez okno, płacąc im tysiąc dolarów od numeru i nic z tego nie mając. To było bardzo smutne i bardzo kosztowne. Pod koniec zwykle im się udawało, przynajmniej tym dobrym, chociaż nie bez pomocy różnych zabawek. – Wzruszyłem ramionami, jakbym chciał dodać: „Zabawki to zabawki, nie ma się czego wstydzić”.

Znowu buchnął śmiech i nawet nie podnosząc głowy, wiedziałem, że śmieją się głównie panie. Moje podejrzenia potwierdziły się, kiedy zobaczyłem, że wszystkie Marsjanki patrzą na mnie z cudownym marsjańskim uśmiechem i że ze śmiechu podskakują im marsjańskie ramiona. Natomiast Marsjanie przeszywali mnie groźnym marsjańskim wzrokiem.

Podniosłem rękę.

– Wszystko jedno, nieważne. Cała ironia polega na tym, że nigdy nie miałem tego problemu z żoną. Ani razu. Przy niej mój członek był zawsze dzielny i bojowy, ale gdybyście ją zobaczyli, zrozumielibyście dlaczego. Ale potem, kiedy zacząłem wciągać siedem gramów koki dziennie, miałem kłopoty i przy żonie. A teraz, ponieważ nie biorę już od tygodnia, wydaje mi się, że mój penis przechodzi dziwną metamorfozę, coś w rodzaju zmartwychwstania. Mam wzwód przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, czasem nawet dłużej...

Gromki śmiech. To znowu Marsjanki. O tak, teraz trzymałem je w garści. Wilk z Wall Street i jego niestworzone historie! W świetle wszystkich reflektorów!

– Tak czy inaczej pomyślałem, że niektórzy z obecnych tu panów zrozumieją moje udręki. Wydawało mi się to logiczne, że inni też mogą cierpieć na tę straszną przypadłość.

Wszystkie Marsjanki pokiwały głowami, podczas gdy Marsjanie głowami pokręcili, patrząc na mnie z pogardą.

– I właśnie wtedy zaczęły się moje kłopoty. Jechałem samochodem z trzema pacjentami, trzema kastratami, jak teraz myślę, i nie wiem, czy to od wibracji silnika, czy od wybojów na drodze dostałem potężnego wzwodu.

Rozejrzałem się, celowo unikając przeszywających spojrzeń Marsjan i napawając się pełnymi uwielbiania spojrzeniami Marsjanek. Shirley Temple wyczekująco oblizywała usta. Puściłem do niej oko i mówiłem dalej:

– To było zupełnie nieszkodliwe, ot, takie małe co nieco między nami mężczyznami. Zgoda, nie przeczę, że odchyliłem szorty i trochę go podrażniłem...

Salwa śmiechu. Znowu Marsjanki.

– Że plasnąłem nim parę razy w brzuch...

Śmiech jeszcze głośniejszy.

– ...ale zrobiłem to dla żartu. Nie szarpałem nim jak oszalały, próbując dojść na tylnym siedzeniu samochodu, chociaż byłbym daleki od osądzania kogoś, kto chciałby to zrobić. Ostatecznie wolna wola, są gusta i guściki. Prawda?

– Tak jest! – krzyknęła jakaś Marsjanka. – Wolna wola! – Na co pozostałe zaczęły bić brawo.

Uciszyłem je gestem ręki, zastanawiając się, jak długo personel pozwoli mi mówić. Podejrzewałem, że w nieskończoność. Za każdą sekundę mojej gadaniny jakaś firma ubezpieczeniowa dostawała pewnie rachunek za każdego ze stu pięciorga Marsjan.

– Tak więc podsumowując – ciągnąłem – najbardziej w tej sprawie denerwuje mnie to, że ci, którzy na mnie donieśli i których nazwisk publicznie nie wymienię, chociaż po spotkaniu chętnie je zdradzę, byście mogli ich w przyszłości unikać, że ci, którzy mnie zakapowali, śmiali się z tego w samochodzie i żartowali. Żaden z nich nie zaprotestował, żaden nie dał mi nawet do zrozumienia, że moje zachowanie jest niesmaczne.

Zdegustowany pokręciłem głową.

– Pochodzę z bardzo dysfunkcyjnego świata, świata, który sam sobie stworzyłem, gdzie rzeczy takie jak nagość, prostytucja, rozpusta i wszelkiego rodzaju zepsucie są uważane za coś normalnego. Patrząc wstecz, wiem, że to było złe. Chore. Ale teraz jest teraz, teraz jest dzisiaj i oto stoję przed wami zupełnie trzeźwy. Tak, dzisiaj wiem, że rzucanie karłami jest złe, tak jak złe jest manipulowanie akcjami, zdradzanie żony, zasypianie przy stole, na poboczu drogi czy taranowanie samochodów po tym, jak zasnęło się za kierownicą. Wiem, że robiłem źle. Jako pierwszy przyznam, że jestem daleki od ideału. Bo tak naprawdę zawsze brakowało mi pewności siebie, zawsze byłem skromny i wstydliwy. – Zrobiłem pauzę i śmiertelnie poważnym głosem dodałem: – Ale nigdy tego nie okazywałem. Gdybym musiał wybierać między wstydem i śmiercią, wybrałbym śmierć. Dlatego tak, jestem słaby i niedoskonały. Ale jednej rzeczy na pewno nie zrobię: nie będę osądzał innych.

Nabrałem powietrza, powoli je wypuściłem i wzruszyłem ramionami.

– Tak, może to, co zrobiłem w samochodzie, było niestosowne. Niesmaczne i obraźliwe. Ale wyzwę na słowny pojedynek każdego, kto powie, że zrobiłem to złośliwie, by narazić kogoś na traumę i zepsuć proces jego leczenia. Nie, zrobiłem to dla zgrywu z tej strasznej sytuacji, w której się znalazłem. Jestem narkomanem od dziesięciu lat i chociaż mogę sprawiać wrażenie normalnego, wiem, że normalny nie jestem. Mieszkam tu od paru tygodni i umieram ze strachu przed powrotem do jaskini lwa, do ludzi i miejsc, które podsycały mój nałóg. Mam żonę, którą kocham, dwoje dzieci, które uwielbiam, i jeśli znowu zacznę brać, wyrządzę im nieodwracalną krzywdę, zwłaszcza dzieciom.

Rozejrzałem się po sali.

– Mimo to tutaj, w Talbot Marsh, gdzie mieli mnie ponoć otaczać ludzie, którzy rozumieją, przez co przechodzę, spotkałem trzech dupków, którzy próbują uniemożliwić mi powrót do zdrowia i wyrzucić mnie z kliniki. To bardzo smutne. Jestem taki sam jak wy. Tak, może mam parę dolarów więcej, ale tak samo jak wy martwię się i boję o przyszłość, tak samo jak was trawi mnie poczucie niepewności, dlatego przez większość dnia modlę się o to, by wszystko dobrze się skończyło. Żebym pewnego dnia mógł powiedzieć dzieciom: „Tak, to prawda, że pod wpływem kokainy zepchnąłem mamę ze schodów, ale to było dwadzieścia lat temu i od tamtej pory nie biorę”.

Pokręciłem głową.

– Dlatego jeśli znowu zechcecie na mnie donieść, dobrze się zastanówcie. Robicie krzywdę tylko samym sobie. Nie dam się tak łatwo wyrzucić, a tutejszy personel jest znacznie mądrzejszy, niż myślicie. To wszystko, co miałem do powiedzenia. A teraz wybaczcie, znowu mam wzwód i muszę usiąść, żeby nie narobić sobie wstydu. Dziękuję.

Pomachałem im ręką jak polityk na wiecu wyborczym i w sali zagrzmiał gorący aplauz. Wszystkie Marsjanki, cały personel i połowa Marsjan zgotowali mi owację na stojąco.

Siadając, spojrzałem na terapeutkę. Uśmiechnęła się do mnie, kiwnęła głową i podniosła zaciśniętą pięść, jakby chciała powiedzieć: „Dobra robota, Jordan”.

Przez następne pół godziny trwała otwarta dyskusja, w której Marsjanki broniły mnie, mówiąc, że jestem uroczy, podczas gdy część Marsjan wciąż mnie atakowała, twierdząc, że jestem wrzodem na ciele marsjańskiej społeczności.

*

Tego wieczoru posadziłem moich współlokatorów na krzesłach, stanąłem przed nimi i oświadczyłem:

– Posłuchajcie: mam tego dość. Nie chcę już więcej słyszeć, że nie opuściłem klapy w kiblu, że za dużo gadam przez telefon i że za głośno oddycham. Dlatego proponuję wam następujący układ. Brakuje wam forsy, prawda?

Obydwaj kiwnęli głową.

– Świetnie – ciągnąłem. – Zrobimy tak: Jutro rano zadzwonię do mojego przyjaciela Alana Lipsky’ego, a on otworzy dla was rachunek w swojej firmie brokerskiej. Do południa będziecie mieli na koncie pięć tysięcy dolarów. Wystarczy tylko zatelefonować i przyślą wam gotówkę. Ale do końca mojego pobytu w klinice nie chcę słyszeć żadnych narzekań i uwag. To tylko trzy tygodnie, więc spokojnie wytrzymacie.

Oczywiście się zgodzili, co bardzo polepszyło nasze stosunki. Ale moje problemy bynajmniej się nie skończyły. I to wcale nie upojna Shirley Temple miała być ich źródłem. Nie, powodem komplikacji miało być to, że tak bardzo chciałem zobaczyć Księżnę. Po klinicznym Marsie krążyły plotki, że w rzadkich, bardzo rzadkich przypadkach pacjenci dostają przepustkę. Zadzwoniłem więc do Nadine i spytałem, czy przyleciałaby na weekend, gdyby mnie wypuszczono.

– Powiedz tylko, kiedy i gdzie – odparła – a zafunduję ci weekend, jakiego nigdy nie zapomnisz.

I właśnie dlatego siedziałem teraz w gabinecie terapeutki, próbując to załatwić. Przebywałem na Marsie już trzeci tydzień i jak dotąd nie wpakowałem się w nowe kłopoty, chociaż wszyscy wiedzieli, że chodzę tylko na jedną czwartą sesji grupowych. Ale wyglądało na to, że nikt się już tym nie przejmuje. Do Marsjan dotarło wreszcie, że Doug Talbot mnie nie wyrzuci, i na swój ekscentryczny, offbeatowy sposób zacząłem wywierać na nich pozytywny wpływ.

– Proszę posłuchać – powiedziałem z uśmiechem. – Wyszedłbym w piątek i wróciłbym w niedzielę. Nie rozumiem, co to za sprawa. Przez cały czas będę z żoną. Nadine bardzo popiera ten program, przecież sama z nią pani rozmawiała. To mi dobrze zrobi.

– Nie mogę – odparła terapeutka. – Miałoby to zły wpływ na pozostałych pacjentów. Już i tak buntują się przeciwko temu, że cieszy się pan tu specjalnymi względami. – Uśmiechnęła się ciepło. – Nasza polityka jest taka, że przepustkę dostają tylko ci, którzy przebywają tu co najmniej trzy miesiące i nienagannie się sprawują. Ot, choćby nie obnażają się publicznie.

Porządna z niej była kobieta i przez te kilka tygodni zdążyłem ją polubić. Sprytnie zagrała, wyciągając mnie wtedy na środek sali i każąc mi się bronić. Dopiero później miałem się dowiedzieć, że to Księżna powiedziała jej, iż umiem porywać tłumy i dowolnie nimi sterować.

– Jasne – odparłem – rozumiem. Przepisy to przepisy, ale nie uwzględniają kogoś w mojej sytuacji. Jak mogę zastosować się do wymogu trzech miesięcy, skoro wychodzę już po dwudziestu ośmiu dniach? – Rozumowanie było bardzo logiczne, ale nie pokładałem w nim zbytnich nadziei. Raptem doznałem cudownego olśnienia. – Mam pomysł. Może przemówię do nich jeszcze raz? Spróbuję ich przekonać, że zasługuję na przepustkę, mimo że jest to sprzeczne z przepisami.

Terapeutka potarła palcami grzbiet nosa, a potem roześmiała się cicho.

– Wie pan, mam ochotę się zgodzić choćby tylko po to, żeby usłyszeć, co spróbuje pan im wcisnąć. Tak, nie mam wątpliwości, że by ich pan przekonał. – Znowu stłumiła śmiech. – Pańskie przemówienie było wspaniałe, najlepsze w historii kliniki. Ma pan niesamowity dar. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Tak z ciekawości, co powiedziałby pan im tym razem?

– Nie mam pojęcia. Nigdy nie planuję moich wystąpień. Dwa razy dziennie przemawiałem do setek ludzi. Robiłem to prawie przez pięć lat i nie pamiętam, żebym choć raz wiedział, co będę mówił, dopóki nie zacząłem. Miałem zwykle parę tematów, które chciałem poruszyć, ale to wszystko. Cała reszta była jedną wielką improwizacją. Kiedy zaczynam przemawiać do tłumu, dzieje się ze mną coś dziwnego. Trudno to opisać, ale nagle wszystko staje się jasne i przejrzyste. Myśli zmieniają się w słowa i po prostu spływają z języka. Jedna myśl prowadzi do drugiej i łapię wiatr w żagle.

Westchnąłem.

– Ale wracając do pani pytania. Pewnie wykorzystałbym sztuczkę z psychologii odwrotnej i wmówiłbym im, że moja przepustka dobrze podziała na ich leczenie. Że życie jako takie jest niesprawiedliwe i powinni przyzwyczajać się do tego już tutaj, w tych sterylnych, ściśle kontrolowanych warunkach. Spróbowałbym wywołać u nich współczucie, opowiadając, co zrobiłem żonie, mówiąc, że przez mój nałóg mojej rodzinie grozi rozpad, że przepustka zdecyduje o tym, czy zostaniemy razem, czy nie.

– Powinien pan wykorzystać swoje umiejętności dla szczytniejszych celów – powiedziała z uśmiechem terapeutka. – Przekazać swoje przesłanie, ale tym razem dla wyższego dobra, a nie po to, żeby kogoś przekupywać.

– Aaa... – odparłem. – A więc przez cały ten czas uważnie mnie pani słuchała. Nie byłem tego pewny. Cóż, może pewnego dnia, ale teraz chcę wrócić do rodziny. Zamierzam całkowicie wycofać się z brokerki. Muszę tylko zamknąć kilka inwestycji i skończę z tym raz na zawsze. Tak jak z narkotykami, prostytutkami, zdradzaniem żony i całym tym syfem z akcjami. Resztę życia chcę przeżyć spokojnie i z dala od reflektorów.

– Jakoś nie widzę pana w tej nowej roli – odparła ze śmiechem terapeutka. – Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zechciał pan zejść ze sceny. A już na pewno nie na stałe. Ale nie, nie widzę w tym nic złego. Próbuję tylko powiedzieć, że ma pan cudowny dar i że powinien pan wykorzystać go w dobry sposób. Musi pan tylko skupić się na kuracji, na tym, żeby zachować trzeźwość, a resztą zajmie się samo życie.

Wbiłem wzrok w podłogę. Terapeutka miała rację i śmiertelnie się tego bałem. Rozpaczliwie chciałem rzucić to wszystko w cholerę, chociaż wiedziałem, że będzie to bardzo trudne. Ale przeczytawszy broszurę Anonimowych Alkoholików, doszedłem do wniosku, że na dłuższą metę nie jest to zupełnie niemożliwe. Że klęskę dzieli od zwycięstwa tylko mały krok i że krok ten ma coś wspólnego z jak najszybszym wstąpieniem w ich szeregi, ze znalezieniem kogoś w rodzaju mecenasa albo guru, z którym można by się zidentyfikować, kogoś, kto natchnie mnie nadzieją i otuchą, jeśli coś pójdzie nie tak.

Uniosłem brwi.

– Więc jak będzie z tą przepustką?

– Postawię tę sprawę na jutrzejszej odprawie. W ostatecznym rozrachunku zdecyduje o tym doktor Talbot. – Wzruszyła ramionami. – Jako pańska główna terapeutka mam prawo weta, ale wstrzymam się od głosu.

No tak – pomyślałem. Przed odprawą muszę porozmawiać z Talbotem.

– Dzięki. Za wszystko. Będzie mnie pani miała na głowie jeszcze tylko przez kilkanaście dni. Spróbuję nie wchodzić pani w drogę.

– Śmiało – odrzekła – niech pan wchodzi. Szczerze mówiąc, jest pan moim ulubionym pacjentem, chociaż nikomu bym tego nie powiedziała.

– Ja też nie powiem. – Nachyliłem się, objąłem ją i lekko przytuliłem.

*

Pięć dni później, tuż przed szóstą, stałem na asfalcie przed prywatnym terminalem na międzynarodowym lotnisku w Atlancie. Opierałem się o zderzak długaśnego czarnego lincolna, patrząc w niebo trzeźwymi oczami. Miałem założone ręce i potężny wzwód w spodniach. Czekałem na Księżnę.

Ważyłem cztery i pół kilo więcej niż przed przyjazdem do kliniki i miałem młodą, zdrowo błyszczącą skórę. Miałem również trzydzieści cztery lata i przeżyłem nieopisany koszmar: narkotykowy nałóg biblijnych rozmiarów, nałóg tak szalony i chory, że już dawno powinienem umrzeć z przedawkowania albo na tysiąc innych sposobów.

Mimo to stałem tu wciąż w pełni władz umysłowych. Był piękny wieczór, wiał leciutki ciepły wietrzyk. O tej porze dnia, tak blisko lata, słońce wisiało na tyle wysoko, że dostrzegłem gulfstreama na długo przed tym, jak dotknął kołami ziemi. Zdawało się, że to niemożliwe, iż w jego kabinie siedzi moja śliczna żona, kobieta, którą skazałem na siedem lat narkotykowego piekła. Zastanawiałem się, w co jest ubrana i o czym teraz myśli. Czy jest zdenerwowana tak samo jak ja? I tak piękna, jak ją pamiętam? Czy wciąż tak cudownie pachnie? Czy wciąż mnie kocha? I co teraz? Czy będzie tak jak kiedyś?

Wszystkiego dowiedziałem się w chwili, kiedy otworzyły się drzwi i w progu stanęła moja upojna Księżna z fantastyczną grzywą lśniących blond włosów. Wyglądała wspaniale. Zrobiła krok do przodu i przybrała swoją klasyczną pozę, taką z przekrzywioną na bok głową, z założonymi pod biustem rękami i buntowniczo wysuniętą w bok długą nagą nogą. A potem po prostu na mnie spojrzała. Była w kusej różowej sukience bez rękawów, która kończyła się dobre piętnaście centymetrów nad kolanami. Nie zmieniając pozy, ściągnęła zmysłowe usta i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Nie wierzę, że to mój ukochany mężczyzna”. Podniosłem ręce i bezradnie wzruszyłem ramionami.

Staliśmy tak, patrząc na siebie co najmniej przez dziesięć sekund, wreszcie Księżna wyprostowała się i posłała mi soczysty pocałunek. Rozłożyła ręce, zrobiła mały piruet, żeby obwieścić światu swoje przybycie, i z cudownym uśmiechem na twarzy zbiegła ze schodów. Popędziłem ku niej i spotkaliśmy się na środku pasa do kołowania. Zarzuciła mi ręce na szyję, podskoczyła i oplotła mnie w pasie nogami. A potem mnie pocałowała.

Całowaliśmy się przez całą wieczność, wdychając nasz zapach. Nie przerywając pocałunku, obróciłem się z nią o trzysta sześćdziesiąt stopni, aż zachichotała. Wtedy oderwałem usta od jej ust, wetknąłem nos między jej piersi i zacząłem ją wąchać jak mały szczeniaczek. A ona śmiała się i śmiała. Pachniała tak cudownie, że prawie nie do uwierzenia.

Odchyliłem do tyłu głowę, spojrzałem w jej żywe niebieskie oczy i ze śmiertelną powagą powiedziałem:

– Jeśli nie zaczniemy się zaraz kochać, dojdę na tym cholernym asfalcie.

– Och, mój mały chłopczyk – odparła dziecięcym głosikiem.

Mały? Niewiarygodne!

– Jesteś tak napalony, że pewnie zaraz pękniesz, co?

Energicznie kiwnąłem głową.

– Jeju, jak ty młodo wyglądasz! Jakiś ty przystojny! Nie jesteś już zielony i chyba trochę przytyłeś! Jaka szkoda, że muszę dać ci nauczkę. – Wzruszyła ramionami. – Na razie masz szlaban. Kochać się będziemy dopiero czwartego lipca.

Hę?

– Co takiego?

– Tak, tak, mój słodki – odparła. – Byłeś bardzo niegrzeczny i musisz ponieść karę. Zanim wpuszczę cię między nóżki, musisz mi udowodnić, że się poprawiłeś. Dlatego na razie będzie tylko całowanie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю