355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 18)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 18 (всего у книги 31 страниц)

Odetchnąłem i sprawdziłem, czy mam całe kości. Chyba tak. Uratowały mnie „cytrynki”, te najprawdziwsze z prawdziwych. Minęło prawie półtorej godziny, zanim zadziałały, ale jak już zadziałały... Jezu! Przeskoczyłem fazę mrowienia i od razu przeszedłem do fazy ślinienia się. Właściwie to odkryłem zupełnie nową, coś pośredniego między ślinieniem się i utratą przytomności. Była to... Była to... Musiałem ją jakoś nazwać. Faza porażenia mózgowego. Tak! Mózg przestał wysyłać wyraźne sygnały do systemu nerwowego. Cudownie! Wciąż działał jak dobrze naoliwiona maszyna, ale nie kontrolował ciała. Bosko! Absolutnie bosko!

Z wielkim trudem wyciągnąłem szyję i zobaczyłem słuchawkę wciąż dyndającą na błyszczącym srebrzystym przewodzie. Wydawało mi się nawet, że słyszę głos Bo, który krzyczał: „Powiedz, gdzie jesteś, i wyślę po ciebie Rocca!”, chociaż była to pewnie tylko moja wyobraźnia. Chuj z tym – pomyślałem. Po cholerę mi telefon? Przecież straciłem mowę.

Po pięciu minutach leżenia dotarło do mnie, że Danny musi być w takim samym stanie. Jezu Chryste! Księżna nie wie, gdzie jestem, i dostaje pewnie szału. Musiałem wracać. Do domu miałem dosłownie paręset metrów, prosta sprawa. Dam radę dojechać. Na pewno? A może lepiej na piechotę? Nie, jest za zimno. Zamarznę na śmierć.

Przetoczyłem się na brzuch i spróbowałem wstać na czworaki, ale nic z tego. Ilekroć odrywałem rękę od podłogi, traciłem równowagę i jak kłoda waliłem się na bok. Nie, będę musiał pełzać. Co w tym złego? Chandler pełzała przez cały czas i nie narzekała.

Dotarłszy do drzwi, ukląkłem i sięgnąłem do klamki. Przekręciłem ją i wyczołgałem się na dwór. Samochód. Schody. Dziesięć stopni w dół. Chciałem czołgać się dalej, ale nie: mózg zaprotestował, bojąc się tego, co mogło mnie spotkać. No więc położyłem się na brzuchu, przycisnąłem ręce do piersi i zmieniwszy się w ludzką beczkę, zacząłem staczać się ze schodów, najpierw powoli, całkowicie nad tym panując, potem... Cholera! Potem coraz szybciej i szybciej, bum-bum-bum-bum!, wreszcie z głuchym stukotem grzmotnąłem w asfalt.

Ale cudowne „cytrynki”, te najprawdziwsze z prawdziwych, znowu mnie uratowały i pół minuty później siedziałem już w fotelu, już odpalałem silnik, żeby z policzkiem na kierownicy wrzucić bieg i ruszyć. Mocno pochylony do przodu, widząc tylko górną krawędź deski rozdzielczej, wyglądałem jak jedna z tych starszych pań o niebieskich włosach, które z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę jadą lewym pasem autostrady.

Modląc się do Boga, powoli, powolutku wyjechałem z parkingu. Bóg okazał się dobry i kochający, tak jak piszą w książkach, bo już minutę później w jednym kawałku zaparkowałem przed domem. Zwycięstwo! Podziękowałem Najwyższemu za to, że jednak istnieje, po trudnej wyprawie przez korytarz dotarłem do kuchni, zadarłem głowę i zobaczyłem śliczną twarz Księżnej. O nie, teraz mi się oberwie. Była bardzo zła? Nie wiedziałem.

I nagle zdałem sobie sprawę, że nie jest, że histerycznie płacze. Szybko kucnęła i zaczęła zasypywać moją twarz i głowę gorącymi pocałunkami.

– Dzięki Bogu, że nic ci nie jest – mówiła przez łzy. – Myślałam, że już cię nie zobaczę, że cię straciłam, że... że... – Chyba zabrakło jej słów. – Tak bardzo cię kocham, skarbie. Myślałam, że się rozbiłeś. Bo dzwonił. Mówił, że rozmawiał z tobą przez telefon i że zemdlałeś. Zeszłam na dół, a tam Danny łazi na czworakach po piwnicy i wali głową w ścianę. Chodź, pomogę ci, kochanie...

Pomogła mi wstać, zaprowadziła mnie do stołu i posadziła na krześle. Sekundę później moja głowa huknęła w blat.

– Proszę cię – błagała Nadine – musisz z tym skończyć. To cię zabije, nie chcę cię stracić... Spójrz na swoją córkę, tak bardzo cię kocha. Umrzesz, jeśli nie przestaniesz...

Spojrzałem na Chandler i spotkaliśmy się wzrokiem. Channy uśmiechnęła się i powiedziała:

– Dada! Ceść, dada!

Ja też się uśmiechnąłem i już miałem wybełkotać: „Kocham cię”, kiedy dwie pary silnych rąk dźwignęły mnie z krzesła i powlokły schodami na górę.

– Musi pan do łóżka – powiedział Rocco Nocny. – Trzeba się przespać. Prześpi się pan i wszystko będzie dobrze.

– Proszę się nie martwić – dodał Rocco Dzienny. – Wszystkim się zajmiemy.

O czym oni, do diabła, mówią? – pomyślałem. Chciałem ich o to spytać, ale nie mogłem. Minutę później leżałem samotnie w łóżku, ubrany, ale z narzuconą na głowę kapą. W sypialni było zupełnie ciemno. Głęboko odetchnąłem i spróbowałem się w tym połapać. Księżna była dla mnie bardzo dobra, mimo to wezwała ochroniarzy, żeby zanieśli mnie na górę jak niegrzecznego chłopca. A walić to! Nasza królewska sypialnia była bardzo wygodna i przez pozostałą część fazy paraliżu mózgowego chciałem nurzać się w morzu chińskiego jedwabiu.

Nagle zapaliło się światło. Chwilę później ktoś zerwał ze mnie białą kapę i oślepiony musiałem zmrużyć oczy.

– Panie Belfort? – Obcy głos. – Obudził się pan? Sir?

Sir? Kto się, kurwa, tak do mnie zwraca? Po kilku sekundach oczy przywykły do światła i wtedy go zobaczyłem: policjanta z Old Brookville, a właściwie dwóch policjantów w pełnym rynsztunku, z bronią u pasa, z kajdankami, błyszczącymi odznakami i całą resztą. Jeden był wielki, gruby i wąsaty, drugi niski, chudy i rumiany jak nastolatek.

Nagle spadła na mnie gęsta chmura, czarna i straszna. Coś było bardzo nie tak. Agent Coleman musiał działać cholernie szybko, wprost błyskawicznie. Śledztwo dopiero się zaczęło, a on już mnie aresztuje! Obłęd. A mówią, że machina wymiaru sprawiedliwości działa nierychliwie. Tylko dlaczego Coleman wysłał po mnie policjantów z Old Brookville? Na miłość boską, przecież w tych mundurkach wyglądali jak ołowiane żołnierzyki, a na ich posterunku można by kręcić serial pod tytułem Przygody wiejskiego policjanta. Czy tak aresztowało się podejrzanych o pranie brudnych pieniędzy?

– Panie Belfort – odezwał się ten gruby. – Czy prowadził pan dzisiaj samochód?

Cholera. Chociaż byłem nawalony jak szambo, mózg wysłał sygnał do krtani, żeby jak najmocniej się zacisnęła.

– Nieiem, o zym pan mółi – powiedziałem.

Odpowiedź ta najwyraźniej ich nie usatysfakcjonowała, bo ze skutymi z tyłu rękami sprowadzili mnie na dół. Kiedy doszliśmy do drzwi, grubas oświadczył:

– Spowodował pan siedem kolizji drogowych, panie Belfort: sześć tutaj, na Pin Oak Court, jedną na Chicken Valley Road. Kierowca z Chicken Valley Road jest w drodze do szpitala ze złamaną ręką. Jest pan aresztowany za prowadzenie samochodu pod wpływem środków odurzających, zagrożenie porządku publicznego i ucieczkę z miejsca wypadku. – Potem odczytał mi moje prawa. Kiedy doszedł do miejsca o adwokacie, że jeśli nie będzie mnie na niego stać, to przydzielą mi kogoś z urzędu, szyderczo uśmiechnął się do partnera.

O czym oni mówili? Nie spowodowałem żadnego wypadku, tym bardziej siedmiu. Przecież Bóg odpowiedział na moje modlitwy i ustrzegł mnie od złego. Aresztowali nie tego, kogo trzeba, to jakaś pomyłka...

Myślałem tak, dopóki nie zobaczyłem mojego małego mercedesa. Bo wtedy dosłownie opadła mi szczęka. Samochód nadawał się tylko na złom. Drzwiczki od strony pasażera, na które akurat patrzyłem, były mocno wgniecione, a tylne koło wygięte pod dziwnym kątem. Maska wyglądała jak akordeon, tylny błotnik zwisał aż do ziemi... Zakręciło mi się w głowie, ugięły się pode mną nogi i łup! – znowu wylądowałem na asfalcie, tym razem patrząc w nocne niebo.

Policjanci pochylili się nade mną.

– Co pan brał? – spytał grubas z zatroskaniem w głosie. – Proszę nam powiedzieć, postaramy się panu pomóc.

Hmm – pomyślałem. To bądź tak dobry, idź na górę, otwórz moją apteczkę, wyjmij z niej torebkę z dwoma gramami koki i przynieś ją tutaj. Wciągnę parę kresek i od razu stanę na nogi, w przeciwnym razie będziecie musieli nieść mnie na komendę jak niemowlę. Ale nie, zwyciężył zdrowy rozsądek i powiedziałem tylko:

– To kaś łyłka! – To jakaś pomyłka.

Policjanci popatrzyli po sobie i wzruszyli ramionami. Podnieśli mnie pod pachy i poprowadzili do radiowozu.

Wtedy z domu wybiegła Księżna.

– A wy co?! – wrzasnęła z brooklyńskim akcentem. – Dokąd go zabieracie?! Przez cały wieczór był w domu, ze mną! Jeśli natychmiast go nie wypuścicie, od przyszłego tygodnia będziecie pilnowali sklepu z zabawkami!

Odwróciłem się. Po jej lewej stronie stał Rocco Dzienny, po prawej Rocco Nocny. Policjanci zatrzymali się i grubas odparł:

– Pani Belfort, wiemy, kim jest pani mąż, ale mamy kilkunastu świadków, którzy widzieli, jak prowadził samochód. Niech pani lepiej zadzwoni do adwokata. Na pewno macie państwo kilku. – I pociągnął mnie do radiowozu.

– Nie martw się, kochanie! – krzyknęła Księżna, kiedy upychał mnie na tylnym siedzeniu. – Bo się tym zajmie. Kocham cię!

Odjeżdżając, mogłem myśleć tylko o tym, jak bardzo ją kocham i jak bardzo ona kocha mnie. O tym, jak płakała, myśląc, że umarłem, jak broniła mnie przed policjantami, kiedy zabierali mnie skutego i bezbronnego. Może właśnie udowodniła mi w końcu, że darzy mnie prawdziwym uczuciem. Może mogłem wreszcie mieć pewność, że zostanie ze mną na dobre i złe. Tak, pomyślałem, Księżna naprawdę mnie kocha.

*

Przejażdżka była krótka, bo posterunek mieścił się niedaleko, w małym urokliwym domku, zupełnie jak prywatnym. Był biały i miał zielone okiennice. Wyglądał spokojnie i kojąco. Super – pomyślałem. Świetne miejsce na odespanie haju po „cytrynkach”.

W środku były dwie cele i już wkrótce siedziałem w jednej z nich. Właściwie to nie siedziałem, tylko leżałem z policzkiem na betonowej podłodze. Jak przez mgłę pamiętałem, że zdjęto mi odciski palców, sfotografowano mnie i nagrano na wideo, żeby udokumentować wyjątkowy stan mojego odurzenia.

– Panie Belfort – powiedział policjant z brzuchem, który wyłaził mu zza paska jak grube salami. – Musi pan nam dać próbkę moczu.

Usiadłem i natychmiast uświadomiłem sobie, że mi przeszło. Piękno „cytrynek”, tych najprawdziwszych z prawdziwych, jeszcze raz pokazało swoją moc i byłem już zupełnie trzeźwy.

– Nie wiem, co robicie – odparłem – ale jeśli natychmiast nie pozwolicie mi zatelefonować, będziecie mieli poważne kłopoty.

To go trochę zaskoczyło.

– Widzę, że pan w końcu oprzytomniał. Chętnie wypuszczę pana z celi bez kajdanek, jeśli obieca mi pan, że pan nie ucieknie.

Kiwnąłem głową. Grubas otworzył drzwi i wskazał telefon na małym drewnianym biurku. Wybrałem numer mojego adwokata, próbując nie wyciągać wniosków z tego, że znam go na pamięć.

Pięć minut później siusiałem do kubeczka – siusiałem i zastanawiałem się, dlaczego Joe Fahmegghetti, mój adwokat, powiedział, żebym nie martwił się o wyniki testu na obecność narkotyków.

Wróciłem już z powrotem do celi i właśnie siedziałem na podłodze, kiedy mój grubas oświadczył:

– Panie Belfort, gdyby się pan zastanawiał, w pańskim organizmie wykryto ślady kokainy, metakwalonu, benzodiazepiny, amfetaminy, MDMA, opiatów i marihuany. Nie wykryto jedynie środków halucynogennych. Co się stało? Nie lubi ich pan?

Uśmiechnąłem się ponuro.

– Coś panu powiem, panie policjancie. Jeśli chodzi o te wypadki, to aresztowaliście nie tego, kogo trzeba, a wyniki testu mam gdzieś. Boli mnie krzyż i wszystkie te środki przepisał mi lekarz. Dlatego walcie się, dobra?

Grubas spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Potem zerknął na zegarek i wzruszył ramionami.

– Na wieczorny sąd już za późno, więc będziemy musieli przewieźć pana do aresztu w Nassau. Chyba pan tam jeszcze nie był, prawda?

Miałem ochotę powiedzieć mu, żeby spadał na drzewo, tylko dosadniej, ale odwróciłem się i zamknąłem oczy. Areszt okręgu Nassau był strasznym miejscem, ale co mogłem zrobić? Spojrzałem na zegar: dochodziła jedenasta. Chryste, spędzę noc w pace. Ale syf.

Zacisnąłem powieki i spróbowałem zasnąć. Nagle ktoś zawołał mnie po nazwisku. Wstałem, podszedłem do krat i zobaczyłem dziwny widok: gapił się na mnie łysy staruch w pasiastej piżamie.

– Jordan Belfort? – spytał zirytowany.

– Tak, bo co?

– Sędzia Stevens, przyjaciel przyjaciela. Proszę przyjąć, że właśnie postawiłem pana w stan oskarżenia. Rozumiem, że zrzeka się pan prawa do adwokata, tak? – Puścił do mnie oko.

– Tak – odparłem skwapliwie.

– Rozumiem również, że nie przyznaje się pan do postawionych panu zarzutów. Zwalniam pana z aresztu na podstawie pisemnego zobowiązania do stawiennictwa na rozprawie. Niech pan zadzwoni do Joego i spyta o datę. – Sędzia uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł.

Kilka minut później ja też wyszedłem i przed posterunkiem zobaczyłem Joego Fahmegghettiego. Nienagannie skrojony granatowy garnitur, krawat w paski, idealnie ułożone włosy – nawet w nocy był ubrany jak sztywny elegant. Podniosłem rękę – „Chwileczkę!” – wróciłem na górę i wetknąłem głowę za drzwi.

– Przepraszam...

Gruby policjant podniósł wzrok.

– Tak?

Pokazałem mu środkowy palec.

– A teraz weź to zasrane Nassau i wsadź je sobie w dupę!

Wskoczyłem do samochodu i pojechaliśmy do domu.

– Jest kiepsko, Joe – powiedziałem. – Z tym testem. Wykryli wszystko, co możliwe.

Joe wzruszył ramionami.

– Czym się przejmujesz? Myślisz, że źle bym tobą pokierował? Przecież w samochodzie cię nie złapali, tak? Więc jak udowodnią, że miałeś te narkotyki w organizmie, kiedy prowadziłeś? A może wróciłeś, wszedłeś do domu, połknąłeś kilka „cytrynek” i wciągnąłeś trochę koki? Narkotyki w organizmie możesz mieć, nielegalne jest tylko ich posiadanie. Daję głowę, że uda mi się unieważnić całe to aresztowanie, bo Nadine nie pozwoliła im wejść na wasz teren. Będziesz musiał zapłacić za uszkodzenie tego samochodu; tylko jednego, bo oskarżają cię tylko o jeden wypadek, tamtych nikt nie widział. No i dasz trochę grosza tej kobiecie ze złamaną ręką. Wszystko razem będzie cię kosztowało nie więcej jak sto tysięcy. – Wzruszył ramionami. Drobniaki.

– Skąd wytrzasnąłeś tego starego wariata? Uratował mi życie.

– Lepiej, żebyś nie wiedział. – Joe przewrócił oczami. – Powiedzmy, że to przyjaciel przyjaciela.

Ostatnie kilkaset metrów przejechaliśmy w milczeniu.

– Twoja żona już się położyła – dodał, kiedy skręciliśmy w stronę bramy. – Bardzo to przeżywa, dlatego bądź dla niej dobry. Długo płakała, ale chyba się trochę uspokoiła. Prawie przez cały wieczór siedział z nią Bo, bardzo jej pomógł. Wyszedł kwadrans temu.

Bez słowa kiwnąłem głową.

– Pamiętaj, Jordan: złamana ręka to złamana ręka, ale nikt nie poskłada trupa. Rozumiesz?

– Wiem, Joe – odparłem – ale to już przeszłość. Skończyłem z tym gównem. Tym razem na dobre.

Uścisnąłem mu rękę i na tym się skończyło.

Księżna leżała w sypialni. Pochyliłem się, pocałowałem ją w policzek, szybko się rozebrałem i położyłem obok niej. Patrzyliśmy na biały baldachim, a nasze nagie ciała stykały się ramionami i biodrami. Wziąłem ją za rękę.

– Nea – szepnąłem – ja nic nie pamiętam. Straciłem przytomność. Musiałem...

– Ciii, nic nie mów. Leż i odpoczywaj. – Ścisnęła mnie za palce i leżeliśmy tak przez jakiś czas.

– Skończyłem z tym – powiedziałem w końcu. – Przysięgam. Tym razem na zawsze. Bo jeśli to nie jest znak od Boga, to nie wiem, co może nim być. – Pocałowałem ją delikatnie w policzek. – Ale muszę zrobić coś z moim krzyżem. Nie mogę tak dłużej żyć. Ten ból jest nie do zniesienia. Popycha mnie do różnych rzeczy... – Kilka razy odetchnąłem, żeby się uspokoić. – Chcę pojechać na Florydę, do doktora Greena. Ma tam klinikę ortopedyczną i podobno skutecznie leczy. Ale bez względu na wszystko przysięgam ci, że raz na zawsze skończyłem z narkotykami. Wiem, że „cytrynki” niczego nie zmienią. Że mogą doprowadzić do katastrofy.

Księżna przekręciła się na bok, przełożyła rękę przez moją pierś i lekko mnie przytuliła. Powiedziała, że mnie kocha. Pocałowałem ją w czubek głowy i przez chwilę delektowałem się jej zapachem. Powiedziałem, że ja też ją kocham i że przepraszam. Obiecałem, że to już się nie powtórzy.

I się nie powtórzyło.

Było jeszcze gorzej.

ROZDZIAŁ 26

Umarli milczą

Dwa dni później obudził mnie telefon od Kathy Green, pośredniczki handlu nieruchomościami na Florydzie i żony światowej sławy neurochirurga doktora Bartha Greena. Prosiłem ją, żeby znalazła dla nas dom na czas mojej miesięcznej kuracji w szpitalu Jacksona.

– Indian Creek Island – zaczęła życzliwa Kathy. – Urzeknie was. To najspokojniejsze miejsce w całym Miami. Tak tam cicho, tak błogo. Mają tam nawet własną policję, a ponieważ zależy wam na poczuciu bezpieczeństwa, to kolejny plus. Ale najlepsze jest to, że za kompletnie umeblowany dom właściciel chce tylko pięć i pół miliona. To prawdziwa okazja.

Zaraz – pomyślałem. Kto mówił, że chcę kupić dom? Miałem tam być tylko miesiąc!

– Kathy, nie chcę kupować domu, a już na pewno nie na Florydzie. Nie da się go wynająć?

– Nie – odparła Kathy, przybita, bo przed jej wielkimi błękitnymi oczami wyparowała właśnie sześcioprocentowa prowizja. – Jest tylko na sprzedaż.

– Hmm... – Jakoś mnie to nie przekonało. – Zaproponuj właścicielowi sto tysięcy za miesiąc i zobaczymy, co powie.

*

Przed wyjazdem do kliniki zdążyłem polecieć do Szwajcarii na spotkanie z Saurelem i moim arcyfałszerzem. Chciałem dowiedzieć się, jak FBI odkryło, że mam tam konto. Ale ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Amerykańskie władze o nic ich nie wypytywały, a zarówno Saurel, jak i arcyfałszerz zapewnili mnie, że gdyby było inaczej, na pewno by o tym wiedzieli.

Z Indian Creek Island do kliniki miałem ledwie kwadrans jazdy samochodem, a tych nam nie brakowało. Dopilnowała tego Księżna, i to osobiście, kupując nowiutkiego mercedesa dla mnie i range rovera dla siebie. Jechała z nami Gwynne – ktoś musiał się mną opiekować – a ona też potrzebowała samochodu. Dlatego zajrzeliśmy do miejscowego dilera i kupiłem jej nowego lexusa.

Oczywiście Rocco też jechał. Ostatecznie był jak członek rodziny. Rocco też potrzebował samochodu, na szczęście Richard Bronson, jeden z właścicieli Biltmore, zaoszczędził mi kłopotu i wypożyczył nam na miesiąc czerwone cabrio ferrari. Teraz wszyscy byli zadowoleni. Aha, wynająłem również osiemnastometrowy jacht motorowy, żeby mieć czym dojeżdżać, a raczej dopływać do kliniki, chociaż przy takiej liczbie samochodów był to czysty idiotyzm. Płaciłem dwadzieścia tysięcy dolarów tygodniowo za cztery śmierdzące ropą silniki, ładnie urządzoną kabinę – ani razu z niej nie skorzystałem – i pozbawiony zadaszenia mostek, na którym natychmiast spaliłem sobie ramiona i szyję. Jacht wynająłem razem z siwowłosym kapitanem, który woził mnie tam i z powrotem ze średnią prędkością pięciu węzłów.

Właśnie wracałem do domu, tak więc płynęliśmy powolutku na północ, na Indian Creek Island. Była sobota, kilka minut po dwunastej, i pyrkaliśmy tak już prawie od godziny. Siedziałem na mostku z Garym Delucą, dyrektorem do spraw operacyjnych Dollar Time, facetem uderzająco podobnym do prezydenta Grovera Clevelanda. Gary miał ponurą twarz, kwadratową szczękę, był łysy, szeroki w barach i bardzo włochaty, zwłaszcza na piersi. Siedzieliśmy bez koszul i się opalaliśmy. Nie brałem prawie od miesiąca, co było cudem samym w sobie.

Deluca towarzyszył mi rano do kliniki. Chciał pogadać ze mną w cztery oczy i rozmowa szybko przekształciła się w psioczenie na Dollar Time, której przyszłość – byliśmy co do tego zgodni – rysowała się beznadziejnie.

Ale on się do tego nie przyczynił, wprost przeciwnie. Przyszedł do firmy już po fakcie – jako członek ekipy, która miała ją uratować – i w pół roku udowodnił, że jest pierwszorzędnym fachowcem. Namówiłem go już, żeby przeniósł się do Nowego Jorku i został kierownikiem do spraw operacyjnych u Maddena, który rozpaczliwie potrzebował kogoś naprawdę dobrego.

Omówiliśmy tę sprawę, płynąc na południe, do kliniki. Teraz, wracając na północ, rozmawialiśmy o czymś nieskończenie bardziej niepokojącym, mianowicie o Garym Kaminskym, dyrektorze finansowym Dollar Time, tym samym, który prawie przed rokiem przedstawił mnie Jacques’owi Saurelowi i arcyfałszerzowi Franksowi.

Deluca poprawił ciemne okulary.

– On jest dziwny. Jakby myślał o czymś, co nie ma nic wspólnego z firmą. Jakby na coś czekał. Firma idzie na dno i facet w jego wieku powinien się trochę denerwować, a on ma to gdzieś. Ciągle za mną łazi i pieprzy mi do ucha, że powinniśmy przelewać zyski do Szwajcarii, a ja mam ochotę zerwać mu ze łba ten pieprzony tupecik, bo jakie, kurwa, zyski? – Wzruszył ramionami. – Ale prędzej czy później dowiem się, co ten kutas knuje.

Zdałem sobie sprawę, że instynkt mnie jednak nie zawiódł i że miałem co do Kaminsky’ego rację. Tak, Wilk był bardzo przebiegły i nie dopuścił tego skurwiela do swoich zagranicznych tajemnic. Mimo to, wciąż nie mając stuprocentowej pewności, że facet niczego nie zwęszył, wypuściłem próbny balon.

– Całkowicie się z tobą zgadzam – powiedziałem. – On ma obsesję na punkcie Szwajcarii. Mnie też tam ciągnął. – Zmarszczyłem czoło, jakbym próbował sobie przypomnieć kiedy. – Chyba rok temu. Nawet tam poleciałem, ale okazało się, że więcej z tego kłopotów niż pożytku, więc sobie odpuściłem. Wspominał ci o tym?

– Nie, ale wiem, że ma tam sporo klientów. Nie chce o tym mówić, ale ciągle wisi na telefonie i wydzwania do Szwajcarii. Zawsze sprawdzam rachunki telefoniczne i codziennie dzwoni tam co najmniej sześć razy. – Deluca ponuro pokręcił głową. – Nie wiem, co robi, ale oby to nie było coś lewego, bo jeśli telefon jest na podsłuchu, wpadnie w gówno po same uszy.

Ja też wzruszyłem ramionami, jakbym chciał powiedzieć, że to nie mój problem, ale jeśli Kaminsky był w stałym kontakcie z Saurelem i Franksem, sprawa mogła dotyczyć i mnie, co było niepokojące.

– Mógłbyś przejrzeć jego billingi, tak z ciekawości, i sprawdzić, czy dzwoni pod te same numery. Jeśli tak, przekręć tam i zobacz, kto się odezwie. Bardzo jestem ciekaw.

– Nie ma sprawy. Jak tylko wrócimy, wsiądę do samochodu i podskoczę do biura.

– Przestań, zdążysz w poniedziałek. – Uśmiechnąłem się, by dać mu do zrozumienia, jak bardzo mi to wisi. – Zresztą przyjeżdża do mnie Elliot Lavigne i chcę mu cię przedstawić. Pomoże nam w restrukturyzacji firmy Maddena.

– Czy on nie jest trochę walnięty?

– Trochę? To kompletny pojeb! I jeden z najtęższych umysłów w branży odzieżowej, może nawet najtęższy. Trzeba go tylko dorwać w odpowiednim momencie, kiedy nie bełkocze, nie wciąga koki, nie jest na haju albo nie płaci kurewce dziesięciu patyków za to, żeby kucnęła na szklanym stoliku i zrobiła na niego kupę, podczas gdy on wali sobie konia.

*

Pierwszy raz zobaczyłem Elliota Lavigne’a przed czterema laty, na urlopie na Bahamach, gdzie wyskoczyłem z Kennym Greene’em. Pamiętam, leżałem właśnie nad basenem w Crystal Palace Hotel, kiedy Kenny przybiegł i krzyknął coś w rodzaju:

– Szybko! Musisz wpaść do kasyna i zobaczyć tego gościa. Wygrał już milion, a jest niewiele starszy od ciebie!

Chociaż podejrzewałem, że jak zwykle przesadza, wstałem z leżaka i poszedłem.

– Z czego on żyje? – spytałem po drodze.

– Trochę popytałem tych z kasyna – odparł Pustak, którego angielszczyzna nie uwzględniała słów takich jak „rozdający”, „krupier” czy „krupier-inspektor”. – Mówią, że jest szefem dużej firmy odzieżowej.

Dwie minuty później z niedowierzaniem patrzyłem na młodego „odzieżowca”. Z perspektywy czasu trudno powiedzieć, co powaliło mnie bardziej: widok przystojnego Elliota – który nie tylko obstawiał po dziesięć tysięcy na rozdanie, ale i okupował cały stolik do gry w oczko, grając za siedem osób naraz i za każdym razem ryzykując siedemdziesiąt tysięcy dolarów – czy widok jego żony Ellen, która mimo stosunkowo młodego wieku – miała nie więcej niż trzydzieści pięć lat – wyglądała jak ktoś niezwykle bogaty i niezwykle wychudzony.

Byłem zafascynowany, więc gapiłem się na tych odmieńców przez dobry kwadrans. Tworzyli dziwną parę. On, dość niski, o długich do ramion brązowych włosach, miał tak fantastyczne poczucie smaku i stylu, że nawet gdyby chodził w pieluszce i muszce, każdy dałby głowę, że to najnowsza moda.

Ona z kolei, też niska, miała szczupłą twarz, cienki nos, zapadnięte policzki, tlenione włosy, brązową skórzastą cerę, leżące zbyt blisko siebie oczy i niemal do perfekcji wychudzone ciało. Doszedłem do wniosku, że musi mieć również nieprawdopodobną osobowość, że jest kochającą i wspierającą żoną z najwyższej półki. Bo niby dlaczego taki przystojniak jak on, ktoś, kto grał w oczko z szykiem i pewnością siebie agenta 007, miałby zainteresować się kimś takim jak ona?

Trochę zbiło mnie to z tropu.

Nazajutrz wpadliśmy na siebie na basenie. Darowaliśmy sobie grzecznościowe pierdółki i od razu zaczęliśmy się wypytywać, co robimy, ile zarabiamy i jak doszliśmy do tego, do czego doszliśmy.

Okazało się, że Elliot jest prezesem Perry Ellis, jednej z największych firm odzieżowych w Garment District na Manhattanie. Ale nie był jej właścicielem; Perry Ellis należała do Salant, spółki publicznej notowanej na nowojorskiej giełdzie. Tak więc w sumie był zwykłym pracownikiem na pensji. Kiedy powiedział mi, ile zarabia, omal nie spadłem z krzesła: dostawał tylko milion rocznie plus małą premię, ledwie kilkaset tysięcy, zależnie od sprzedaży. W mojej skali były to bardzo małe pieniądze, zwłaszcza że lubił hazard i grał o tak wysokie stawki. Kurczę, przecież ilekroć zaczynał grać w oczko, rzucał na stolik swoje dwuletnie zarobki! Nie wiedziałem, czy zrobiło to na mnie wrażenie, czy wzbudziło pogardę. Wybrałem to pierwsze.

Ale wspomniał również o dodatkowym źródle dochodów, czymś w rodzaju korzyści ubocznych związanych z produkcją koszul frakowych na Dalekim Wschodzie. I chociaż nie wdawał się w szczegóły, umiałem czytać między wierszami. Po prostu podbierał kasę tamtejszym fabrykom. Ale nawet jeśli zgarniał w ten sposób trzy czy cztery miliony rocznie, był to tylko ułamek tego, co zarabiałem ja.

Przed pożegnaniem wymieniliśmy się numerami telefonów i obiecaliśmy sobie, że spotkamy się w Stanach. Temat narkotyków nie wypłynął.

Tydzień później umówiliśmy się na lunch w modnej knajpce w Garment District. Pięć minut po tym, jak usiedliśmy, Elliot sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął małą plastikową torebkę z kokainą. Zanurzył w torebce usztywniacz do kołnierzyka, jednym płynnym ruchem przytknął go do nosa i mocno pociągnął. Powtórzył to jeszcze raz, potem jeszcze raz, i jeszcze raz. Zrobił to tak szybko i wprawnie – z taką nonszalancją – że nikt nic nie zauważył.

Potem podał torebkę mnie. Podziękowałem mu, mówiąc:

– Zwariowałeś? W środku dnia?

Na co odparł:

– Zamknij się i bierz – więc powiedziałem:

– Jasne, czemu nie?

Minutę później poczułem się cudownie, a cztery minuty później koszmarnie, bo tak rozpaczliwie zatęskniłem za tabletką valium, że nie mogłem przestać zgrzytać zębami. Elliot się nade mną zlitował. Znowu sięgnął do kieszeni i wyjął dwie brązowo nakrapiane „cytrynki”.

– Masz, weź. Z przemytu, więc pewnie są z valium.

– „Cytrynki”? – spytałem z niedowierzaniem. – Teraz? W południe?

– Pewnie – warknął. – Czemu nie? Jesteś swoim własnym szefem, kto ci zabroni?

Wyjął jeszcze dwie „cytrynki” i połknął je z uśmiechem. Potem wstał i na środku restauracji zaczął robić pajacyki, żeby przyspieszyć ich działanie. Ponieważ wyglądało na to, że wie, co robi, połknąłem swoje.

Kilka minut później do sali wszedł przysadzisty mężczyzna, zwracając na siebie powszechną uwagę. Był po sześćdziesiątce i waliło od niego forsą.

– Facet jest wart pół miliarda – powiedział Elliot. – Ale zobacz tylko, co on nosi. Ohyda.

Wziął ze stolika nóż do steków, podszedł do milionera, objął go na powitanie, a potem na środku zatłoczonej restauracji obciął mu krawat. Zdjął swój – jego był wspaniały – podniósł tamtemu kołnierzyk i w niecałe pięć sekund zawiązał idealny węzeł windsorski, za co milioner wyściskał go i serdecznie mu podziękował.

Godzinę później pieprzyliśmy się z kurewkami i Elliot zapoznał mnie z moim pierwszym Blue Chipem. Chociaż po kokainie miałem kłopoty z małym, usta dziewczyny zdziałały cuda i wytrysnąłem jak gejzer. Zapłaciłem jej pięć tysięcy za fatygę, na co powiedziała, że jestem bardzo przystojny i że chociaż robi to, co robi, jeśli jestem zainteresowany, to chętnie wyjdzie za mnie za mąż.

Niedługo potem do pokoju wszedł Elliot.

– Zbieraj się – rzucił. – Lecimy do Atlantic City. Kasyno wysłało po nas helikopter i kupi nam po złotym zegarku.

Na co odparłem:

– Mam przy sobie tylko pięć tysięcy.

– Już z nimi gadałem. Dadzą ci pół miliona kredytu – odpowiedział na to.

Zastanawiałem się, skąd ta hojność, skoro w życiu nie postawiłem więcej niż dziesięć tysięcy dolarów. Ale już godzinę później, grając w oczko w Trump Castle, bez mrugnięcia okiem stawiałem dziesięć tysięcy w każdym rozdaniu. Z kasyna wyszedłem o ćwierć miliona bogatszy. I tak złapałem bakcyla.

Zaczęliśmy jeździć razem po całym świecie, czasem z żonami, czasem bez. Elliot został moim najważniejszym figurantem i dzięki pieniądzom, które podprowadzał w Perry Ellis i wygrywał w kasynach, regularnie zasilał mnie milionami dolarów; był pierwszorzędnym graczem i zgarniał przy stoliku co najmniej dwa melony rocznie.

Potem był rozwód z Denise, jeszcze potem wieczór kawalerski przed ślubem z Nadine. Wieczór ten miał okazać się punktem zwrotnym w życiu Elliota. Zorganizowaliśmy go w Las Vegas, w hotelu Mirage, który właśnie otwarto i który uważano za najmodniejszy. Przyleciało stu Strattonitów z pięćdziesięcioma prostytutkami i taką ilością dragów, że można by nimi naćpać całą Nevadę. Zgarnęliśmy dodatkowo trzydzieści kurewek z ulic miasta, a kilka ściągnęliśmy z Kalifornii. Zabraliśmy ze sobą sześciu nowojorskich gliniarzy, tych samych, którym płaciłem naszymi nowymi akcjami. Ci spiknęli się szybko z gliniarzami z Las Vegas, więc wciągnęliśmy na listę i tych.

Impreza odbyła się w sobotę wieczorem. Byliśmy z Elliotem na dole; graliśmy przy jednym stole w oczko w obstawie ochroniarzy i tłumu gapiów. On grał za pięć osób, ja za dwie, po dziesięć tysięcy od rozdania. Obydwaj byliśmy napaleni i ostro nawaleni. Ja wziąłem pięć „cytrynek” i co najmniej trzy i pół grama koki. On też wziął pięć „cytrynek” i wciągnął tyle koki, że mógłby skakać z trampoliny do pustego basenu. Ja byłem siedemset tysięcy do przodu, on dwa miliony, też do przodu.

– Na iź yztarży – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – Choźmy na órę i sprawźmy, jak się awią.

Elliot oczywiście rozumiał cytrynową mowę tak dobrze jak ja, więc kiwnął głową i poszliśmy na górę. Wiedziałem, że jestem naćpany i że pora odejść od stolika. Po drodze przystanąłem przy kasie i pobrałem prawie milion w gotówce. Wrzuciłem banknoty do niebieskiego plecaczka i zarzuciłem go sobie na ramię. Elliot chciał jeszcze pograć, więc zostawił żetony na stoliku pod okiem ochroniarzy.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю