Текст книги "Wilk z Wall Street"
Автор книги: Jordan Belfort
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 19 (всего у книги 31 страниц)
Na górze skręciliśmy w długi korytarz z okazałymi podwójnymi drzwiami na końcu. Po obu stronach drzwi stali umundurowani policjanci. Otworzyli je, weszliśmy do środka i zamarliśmy: mój wieczór kawalerski był drugą Sodomą i Gomorą. Za tylną ścianą, przeszkloną od podłogi po sufit, roztaczał się widok na Strip. Pokój był pełen tańczących i gżących się ludzi. Sufit zdawał się opadać, podłoga unosić, zapach seksu i potu mieszał się z ostrym zapachem wysokogatunkowej marychy. Muzyka grała tak głośno, że wibrowały mi wnętrzności. Całość nadzorowało sześciu nowojorskich gliniarzy, pilnując, żeby wszyscy byli grzeczni.
Na końcu pokoju, na barowym stoliku, siedziała obrzydliwa „śmieciarka”. Była naga, cała w tatuażach i miała szeroko rozłożone nogi, a przed nią stała kolejka dwudziestu Strattonitów, czekających, żeby ją przelecieć.
W tej właśnie chwili poczułem odrazę do wszystkiego, co reprezentowało moje życie. Byłem kompletnie zdołowany. Pozostało mi jedynie wrócić do apartamentu i wziąć pięć miligramów xanaxu, dwadzieścia miligramów ambienu i trzydzieści miligramów morfiny. Wziąłem, zapaliłem skręta i zapadłem w głęboki bezsenny sen.
Obudziłem się, kiedy Lavigne potrząsnął mnie za ramię. Był wczesny ranek, a on spokojnie zaczął mi tłumaczyć, że musimy natychmiast wyjechać, bo w Vegas jest zbyt dekadencko. Chętnie się na to zgodziłem i szybko spakowałem walizki. Ale kiedy otworzyłem sejf, okazało się, że jest pusty.
– Wczoraj musiałem pożyczyć od ciebie trochę pieniędzy! – krzyknął z salonu Elliot. – Miałem mały niefart.
Okazało się, że przegrał dwa miliony dolarów. Tydzień później on, Danny i ja pojechaliśmy do Atlantic City, żeby mógł się odegrać, i przegrał kolejny milion. Przez kilka lat przegrywał, przegrywał i przegrywał, w końcu przegrał wszystko. Nie wiem dokładnie ile, ale według moich szacunków coś między dwudziestoma i czterdziestoma milionami. Tak czy inaczej był zrujnowany. Kompletnie spłukany. Zalegał z podatkami, zalegał z pieniędzmi dla mnie i był fizycznym wrakiem. Ważył nie więcej niż pięćdziesiąt dziewięć kilo, a skórę miał brązową jak jego lewe „cytrynki”. Tym bardziej się cieszyłem, że brałem tylko te z Lemmon Pharmaceuticals. (Zawsze sprawdzałem, czy mają srebrzystą obwódkę).
Tak więc siedziałem teraz na tyłach mojego florydzkiego domu, patrząc na Zatokę Biskajską i linię nieba nad Miami. Towarzyszyli mi Elliot Lavigne, Gary Deluca i przyjaciel Elliota Arthur Wiener – łysawy, bogaty kokainista w wieku pięćdziesięciu kilku lat.
Nad basenem leżały moja rozkoszna Księżna, chuda jak kościotrup Ellen i Sonny Wiener, żona Arthura. O pierwszej po południu termometr wskazywał trzydzieści dwa stopnie w cieniu, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Elliot próbował właśnie odpowiedzieć na pytanie, które przed chwilą mu zadałem, a spytałem go o to, jaką, jego zdaniem, Steve Madden powinien przyjąć politykę względem Macy’s, która chciała wpuścić go do swoich sklepów.
– Zeba zaządać od nich stępu do wżystkih lepów, to kucz do zybkiego ryzwoju Mazzena – odparł z uśmiechem po pięciu „cytrynkach” i z butelką zimnego heinekena w ręku.
Spojrzałem na Gary’ego.
– Elliot chce powiedzieć, że musimy negocjować z nimi z pozycji siły, że nie możemy wchodzić do nich sklep po sklepie. Trzeba to robić region po regionie, a celem ma być cały kraj.
Arthur kiwnął głową.
– Dobrze powiedziane, świetny przekład. – Zanurzył malutką łyżeczkę w fiolce z kokainą, przytknął ją do lewego nozdrza i mocno pociągnął.
Elliot zerknął na Delucę i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz? Nie tak trudno mnie zrozumieć”.
Podszedł do nas żydowski szkielet.
– Elliot, daj mi „cytrynkę” – zażądał. – Skończyły mi się.
Lavigne pokręcił głową i pokazał żonie środkowy palec.
– Ty skurwysynu! – warknął rozwścieczony szkielet. – Zaczekaj tylko, aż tobie się skończą! Też ci powiem, żebyś się odwalił!
Głowa Elliota zaczęła podskakiwać i kołysać się na boki. Był to wyraźny znak, że wychodził z fazy bełkotania i wkraczał w fazę ślinienia się.
– El – rzuciłem. – Zrobić ci coś do jedzenia? Szybciej ci przejdzie.
Lavigne uśmiechnął się szeroko i odparł:
– Zób mi yznego zizburgera.
– Nie ma sprawy. – Wstałem z krzesła i poszedłem do kuchni, żeby zrobić mu pysznego cheeseburgera. W salonie dogoniła mnie Księżna w błękitnym brazylijskim bikini wielkości znaczka pocztowego.
– Nie zniosę tej baby ani sekundy dłużej! – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Jest kompletnie popieprzona, nie chcę jej tutaj widzieć. Nic, tylko bełkocze i wciąga kokę, to odrażające! Nie bierzesz prawie od miesiąca i nie chcę, żebyś się z takimi zadawał. Mają na ciebie zły wpływ.
Nie słyszałem połowy tego, co powiedziała. To znaczy słyszałem każde słowo, ale zbyt pochłaniały mnie jej piersi, które ostatnio powiększyła do małej trójki. Wyglądały cudownie.
– Wyluzuj, kochanie – powiedziałem. – Ellen nie jest taka zła. Poza tym Elliot jest moim najlepszym przyjacielem, więc kwestia nie podlega dyskusji. – Wypowiadając te słowa, wiedziałem, że popełniam błąd. I rzeczywiście, już ułamek sekundy później Księżna wzięła zamach, chcąc mi przyłożyć prawym prostym.
Ale ponieważ od miesiąca byłem trzeźwy, miałem koci refleks i bez najmniejszego trudu zrobiłem zgrabny unik.
– Weź na wstrzymanie, Nadine – powiedziałem. – Kiedy nie biorę, nie tak łatwo mnie trafić, co?
Posłałem jej diaboliczny uśmiech, na co uśmiechnęła się szeroko i zarzuciła mi ręce na szyję.
– Jestem z ciebie taka dumna. Bardzo się zmieniłeś. Nawet krzyż przestaje cię boleć, prawda?
– Czasem boli mniej, ale ciągle boli. Za to z „cytrynkami” mam już z górki. I kocham cię jeszcze bardziej niż przedtem.
– Ja ciebie też – odparła z wydętymi wargami. – Wściekłam się tylko, bo Elliot i Ellen to samo zło. On ma na ciebie zły wpływ i jeśli zostanie tu dłużej... Sam wiesz. – Pocałowała mnie w usta i przytuliła się do mnie nagim brzuszkiem.
Z pięcioma litrami krwi w lędźwiach uznałem, że mówi całkiem do rzeczy.
– Zróbmy tak: jeśli przez resztę weekendu będziesz moją seksniewolnicą, zarezerwuję im pokój w hotelu. To jak? Umowa stoi?
Księżna uśmiechnęła się jeszcze szerzej i potarła mnie ręką w odpowiednim miejscu.
– Dobrze, skarbie. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. Wyrzuć ich stąd i będę twoja.
Kwadrans później Elliot ślinił się nad cheeseburgerem, a ja rozmawiałem przez telefon z Janet, każąc jej zarezerwować apartament w luksusowym hotelu pół godziny jazdy od nas.
I nagle, z ustami pełnymi bułki i mięsa, Elliot zerwał się z krzesła i zanurkował do basenu. Po kilku sekundach wypłynął, nabrał powietrza i pomachał do mnie ręką. Znowu pojedynek. Często tak robiliśmy: urządzaliśmy zawody z cyklu, kto przepłynie pod wodą więcej basenów. Elliot, który wychował się nad morzem i był dobrym pływakiem, miał nade mną lekką przewagę. Ale zważywszy na okoliczności, uznałem, że dam radę go pokonać. Poza tym byłem w młodości ratownikiem i też nieźle pływałem.
Obydwaj przepłynęliśmy cztery baseny: remis. Księżna podeszła do brzegu i powiedziała:
– Czy wy nigdy nie dorośniecie? Nie lubię, kiedy się tak bawicie. To głupie. Kiedyś zrobicie sobie krzywdę, zobaczysz. – I dodała: – A gdzie Elliot?
Spojrzałem na dno basenu. Zmrużyłem oczy. Co on, kurwa, robił? Leżał... na boku? Cholera jasna! Powaga sytuacji grzmotnęła mnie jak kowalski młot i bez namysłu dałem nura. Elliot wciąż leżał, ani drgnął. Chwyciłem go za włosy, szarpnąłem i zrobiwszy potężne nożyce, popłynąłem w stronę słońca. W wodzie prawie nic nie ważył. Kiedy tylko wychynąłem na powierzchnię, silnym wyrzutem rąk wypchnąłem go z basenu tak gwałtownie, że wylądował na brzegu, na betonie. Nie żył. Był martwy!
– O mój Boże! – krzyknęła przeraźliwie Nadine z twarzą we łzach. – On nie żyje! Ratuj go!
– Dzwoń po karetkę! – wrzasnąłem. – Szybko!
Przytknąłem dwa palce do jego tętnicy szyjnej. Nie miał pulsu. Chwyciłem go za rękę i sprawdziłem na nadgarstku. Też nic. Mój przyjaciel nie żyje – pomyślałem. Nie żyje.
Wtedy usłyszałem skrzekliwy pisk Ellen.
– Boże, nie! Nie zabieraj mi męża! Błagam! Ratuj go, Jordan! Ratuj! Nie pozwól mu umrzeć! Nie mogę go stracić! Mam dwoje dzieci! Nie! Nie teraz! – I zaczęła histerycznie szlochać.
Zdałem sobie sprawę, że wokół mnie stoi tłumek ludzi: Gary Deluca, Arthur i Sonny, Gwynne i Rocco, a nawet niania, która wyjąwszy Chandler z brodzika, podeszła do nas, żeby zobaczyć, co to za zamieszanie. Biegła ku nam Nadine, która zdążyła już wezwać karetkę, a w moich uszach wciąż pobrzmiewały jej słowa: Ratuj go! Ratuj go!
Chciałem zrobić mu sztuczne oddychanie, tak jak uczono mnie tego przed laty. Naprawdę chciałem, zastanawiałem się tylko, czy... warto. Nie lepiej byłoby, gdyby po prostu umarł? Dużo o mnie wie – myślałem – a prędzej czy później agent Coleman sprawdzi jego wyciągi bankowe. I kiedy tak przede mną leżał, pewnie już martwy, nie mogłem się nadziwić, że swoją śmiercią oddaje mi tak wielką przysługę. Umarli milczą. Te dwa słowa zawładnęły moim umysłem, błagając mnie, bym go nie ratował, bym pozwolił, żeby tajemnica naszych nikczemnych interesów umarła wraz z nim.
Ten człowiek był moim nemezis, moim biczem bożym: to przez niego po latach przerwy znowu zacząłem brać „cytrynki” i uzależniłem się od kokainy. To on zawalił na całego jako mój figurant, od dawna mi nie płacąc, co było równoznaczne z tym, że regularnie mnie okradał. A wszystko to przez hazard, prochy, przez problemy z urzędem skarbowym. Agent Coleman nie jest głupi – myślałem – i na pewno to wykorzysta, zwłaszcza problemy z urzędem. Zagrozi mu długoletnim więzieniem, Elliot pęknie i zacznie mnie sypać. Chryste, lepiej pozwolić mu umrzeć, bo... umarli milczą.
Jak przez mgłę słyszałem czyjeś krzyki: „Nie przestawaj! Nie przestawaj! Nie przestawaj!” – i nagle dotarło do mnie, że już go ratuję! Że robię mu sztuczne oddychanie! Podczas gdy moja świadomość rozważała wszystkie za i przeciw, górę wzięło coś nieskończenie potężniejszego, coś, co ją zagłuszyło.
Przycisnąłem usta do jego ust, wdmuchałem mu do płuc haust powietrza, podniosłem głowę i zacząłem rytmicznie uciskać mostek. Na chwilę przestałem i spojrzałem na jego twarz.
Nic. Cholera. Wciąż nie żył. Jak to możliwe? Przecież robiłem wszystko tak jak trzeba! Dlaczego nie chciał się ocknąć?
Nagle przypomniał mi się artykuł o chwycie Heimlicha, dzięki któremu uratowano kiedyś podtopione dziecko, więc przewróciłem Elliota na brzuch, objąłem go i gwałtownie ścisnąłem. Trach! Trach! Trach! – połamałem mu większość żeber. Przetoczyłem go na bok, żeby zobaczyć, czy zaczął oddychać, ale nie, nie zaczął.
To już koniec – pomyślałem. Nie żyje. Spojrzałem na Nadine i ze łzami w oczach powiedziałem:
– Nie wiem, co robić. Nie chce się ocknąć...
I wtedy Ellen znowu przeraźliwie wrzasnęła:
– Boże! Moje dzieci! O Boże! Błagam, nie przestawaj, Jordan! Nie przestawaj! Musisz go uratować!
Elliot był zupełnie siny i powoli gasły mu oczy. Odmówiłem w duchu modlitwę i wziąłem głęboki oddech. Mocno dmuchnąłem, brzuch nadął mu się jak balon i nagle poczułem na języku smak cheeseburgera. Elliot zwymiotował mi w usta. Zemdliło mnie, zacząłem się krztusić.
Kiedy wreszcie wziął płytki oddech, zanurzyłem twarz w wodzie i przepłukałem usta. Potem spojrzałem na niego i zauważyłem, że jest mniej siny. Ale nagle znowu przestał oddychać.
– Gary – rzuciłem – zastąp mnie!
Ale Gary wyciągnął przed siebie ręce i pokręcił głową.
– Wal się! – powiedział i żeby podkreślić swoje désintéressement, zrobił dwa kroki do tyłu.
Spojrzałem na Arthura i poprosiłem go o to samo, ale zareagował jak Gary. Nie miałem wyboru i musiałem zrobić najbardziej obrzydliwą rzecz, jaką tylko mogłem sobie wyobrazić. Ochlapałem Elliotowi twarz wodą, a Księżna wytarła mu usta. Potem włożyłem mu palce do buzi, wyjąłem resztki częściowo strawionego cheeseburgera i głębiej wepchnąłem język, żeby oczyścić drogi oddechowe. Znowu przytknąłem usta do jego ust i nie zwracając uwagi na zamarłych z przerażenia gapiów, zacząłem pompować w niego powietrze.
W końcu usłyszałem zawodzenie syren i kilka chwil później pochyliło się nad nami kilku sanitariuszy. W niecałe trzy sekundy zaintubowali go i podali mu tlen. Potem położyli go delikatnie na noszach, przenieśli pod cieniste drzewo i podłączyli do kroplówki.
Wskoczyłem do basenu i z trudem opanowując mdłości, wypłukałem usta. Przybiegła Księżna ze szczoteczką do zębów i pastą i wymyłem zęby tam, na miejscu, nie wychodząc z wody. Potem wygramoliłem się na brzeg i podszedłem do Elliota; przez ten czas dołączyło do nas sześciu policjantów. Sanitariusze rozpaczliwie próbowali przywrócić mu normalny rytm serca, niestety bezskutecznie. Jeden z nich wyciągnął do mnie rękę i powiedział:
– Jest pan prawdziwym bohaterem. Uratował mu pan życie.
Dotarło to do mnie dopiero po chwili: byłem bohaterem! Ja! Wilk z Wall Street! Bohaterem! Jak cudownie to brzmiało. Bardzo chciałem usłyszeć to jeszcze raz.
– Przepraszam, co pan powiedział?
– Jest pan bohaterem – powtórzył z uśmiechem sanitariusz. – W najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Niewielu by się na to odważyło. Nie ma pan przeszkolenia, a zrobił pan to, co trzeba. Dobra robota. Jest pan bohaterem.
Jezu – pomyślałem. To jest absolutnie cudowne. Ale nie, muszę to usłyszeć od Nadine, od mojej Księżnej o rozkosznych udach i nowiutkich piersiach, których przez co najmniej kilka dni będę mógł dotykać, bo ja, jej mąż, jestem teraz bohaterem, a bohaterowi nie odmówi żadna kobieta.
Wciąż wstrząśnięta Nadine siedziała samotnie na szezlongu. Przez chwilę szukałem odpowiednich słów, które skłoniłyby ją do nazwania mnie bohaterem, i w końcu postanowiłem zastosować chwyt z psychologii zwrotnej i najpierw pochwalić ją. Tak, za to, że zachowała spokój i wezwała karetkę. Na komplement będzie musiała odpowiedzieć komplementem.
Objąłem ją i powiedziałem:
– Dzięki Bogu, że wezwałaś karetkę. Tamtych kompletnie sparaliżowało, wszystkich oprócz ciebie. Jesteś bardzo silną kobietą.
I cierpliwie czekałem.
Nadine przysunęła się bliżej i wykrzywiła usta w smutnym uśmiechu.
– Nie wiem – szepnęła. – To był pewnie zwykły odruch. Widzi się takie rzeczy na filmach, ale nikomu nie przychodzi do głowy, że mogą przytrafić się jemu. Rozumiesz?
Niewiarygodne! Nie nazwała mnie bohaterem. Będę musiał jej to i owo podsunąć.
– Tak, masz rację. Nigdy się o czymś takim nie myśli, ale kiedy to widzisz, górę bierze instynkt. Pewnie dlatego zareagowałem tak, jak zareagowałem... – Chryste, załapiesz wreszcie czy nie?
Najwyraźniej załapała, bo zarzuciła mi ręce na szyję i wykrzyknęła:
– Boże, Jordan, byłeś niesamowity! Nigdy cię takim nie widziałam! Nie umiem nawet opisać, jaki... jaki byłeś wspaniały! Wszystkich sparaliżowało, a ty...
Jezu! Chwaliła mnie i wychwalała, ale za nic nie chciała wypowiedzieć tego jednego czarodziejskiego słowa.
– Jesteś cudowny, skarbie, jesteś... jesteś prawdziwym bohaterem!
Nareszcie.
– Nigdy nie byłam z ciebie tak dumna. Mój mąż bohater! Jeju! – I podarowała mi tak mokry pocałunek, że omal nie spadłem z szezlonga.
W tym momencie zrozumiałem, dlaczego każdy mały chłopiec chce zostać strażakiem. Zaraz potem zobaczyłem, jak wynoszą Elliota.
– Chodź – powiedziałem. – Pojedźmy do szpitala i dopilnujmy, żeby lekarze sobie nie odpuścili. Za ciężko harowałem, żeby uratować mu życie.
Dwadzieścia minut później dotarliśmy na oddział urazowy szpitala Mount Sinai. Prognozy były straszne: Elliot doznał uszkodzenia mózgu. To, czy zmieni się w warzywo, czy nie, nie było jeszcze jasne.
W drodze do szpitala Księżna zadzwoniła do Bartha. Teraz weszliśmy razem na OIOM, gdzie unosił się wyraźny odór śmierci. Elliot leżał na stole, a wokół niego stało czterech lekarzy i dwie pielęgniarki.
Barth Green nie pracował w Mount Sinai, ale najwyraźniej poprzedzała go sława. Znali go wszyscy czuwający w sali lekarze.
– Jest w śpiączce – powiedział jeden, wysoki i w białym fartuchu. – Na respiratorze. Ma siedem złamanych żeber i obniżoną aktywność mózgową. – Spojrzał Barthowi prosto w oczy i pokręcił głową. – Nie wyjdzie z tego.
Wtedy Barth zrobił bardzo dziwną rzecz. Pewnym krokiem podszedł do stołu, chwycił Elliota za ramiona, przytknął mu usta do ucha i surowym głosem zawołał:
– Elliot! Masz natychmiast się obudzić! – Mocno nim potrząsnął. – To ja, doktor Green. Przestań się wygłupiać i otwórz oczy! Za drzwiami jest żona, chce cię zobaczyć!
I mimo ostrzeżenia, że czeka na niego Ellen – większość mężczyzn wolałaby śmierć – Elliot posłuchał go i otworzył oczy. Ot tak, po prostu. Chwilę później powróciły normalne funkcje mózgu. Rozejrzałem się. Wszyscy lekarze porozdziawiali usta.
Ja też. To był prawdziwy cud, a on był prawdziwym cudotwórcą. Zadziwiony pokręciłem głową i kątem oka zobaczyłem dużą strzykawkę pełną przezroczystego płynu. Zmrużyłem oczy i przeczytałem napis na naklejce. Morfina. Bardzo ciekawe – pomyślałem. Podawali morfinę umierającemu.
I raptem ogarnęła mnie straszliwa ochota, żeby chwycić strzykawkę i zrobić sobie zastrzyk w tyłek. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie brałem prawie od miesiąca, lecz nagle przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozejrzałem się ukradkiem, ale wszyscy wciąż zachwycali się Elliotem i jego cudownym ozdrowieniem. Przysunąłem się bliżej metalowej tacy, swobodnym ruchem wziąłem strzykawkę i schowałem ją do kieszeni szortów.
Natychmiast poczułem, że kieszeń robi się coraz cieplejsza i cieplejsza. Jezu słodki, jeszcze trochę i ta cholerna morfina wypali w niej dziurę! Musiałem natychmiast ją sobie wstrzyknąć.
– To najbardziej niezwykła rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem – powiedziałem do Bartha. – Idę przekazać im dobrą nowinę.
Kiedy poinformowałem czekających w poczekalni, że Elliot zmartwychwstał, Ellen rozpłakała się z radości i zarzuciła mi ręce na szyję. Odepchnąłem ją, mówiąc, że muszę szybko do toalety. Już odchodziłem, ale zatrzymała mnie Księżna.
– Dobrze się czujesz? – spytała. – Kiepsko wyglądasz.
– Nie, nic mi nie jest – odparłem z uśmiechem. – Tylko muszę do kibelka.
Kiedy tylko skręciłem za róg, puściłem się przed siebie jak mistrz świata w sprincie. Otworzyłem drzwi do toalety, wpadłem do kabiny, wyjąłem strzykawkę, ściągnąłem szorty, pochyliłem się i wypiąłem tyłek. Już miałem wbić igłę, kiedy doszło do katastrofy.
W strzykawce nie było tłoczka.
Okazało się, że świsnąłem jeden z tych nowych gadżetów, tak zwaną bezpieczną strzykawkę, którą trzeba najpierw podłączyć do mechanizmu tłoczkowego, zupełnie bezużyteczny, zakończony igłą zbiorniczek z morfiną. Obejrzałem go uważnie i nagle... zapaliła mi się w głowie żarówka.
Naciągnąłem szorty, pobiegłem do sklepu z pamiątkami, kupiłem lizaka i popędziłem z powrotem to kibelka. Wbiłem igłę w tyłek. Wetknąłem do strzykawki patyczek od lizaka, nacisnąłem i naciskałem tak, dopóki nie wstrzyknąłem ostatniej kropli płynu. Natychmiast poczułem się tak, jakby eksplodowała we mnie beczka prochu, jakby coś wstrząsnęło mną do szpiku kości.
Jezu Chryste! Musiałem trafić w żyłę, bo odlatywałem w nieprawdopodobnym wprost tempie. Upadłem na kolana. Miałem sucho w ustach, wnętrzności paliły mnie, jakbym zrobił im gorącą kąpiel z bąbelkami, w oczach żarzyły mi się węgle, w uszach bił Dzwon Wolności, zwieracz zacisnął się jak pętla na szyi skazańca, słowem było cudownie.
No i tak. Ja, wielki bohater, siedziałem sobie na podłodze ze spuszczonymi gatkami i z igłą w tyłku. Nagle przyszło mi do głowy, że na pewno martwi się o mnie Księżna.
Kiedy wracałem do poczekalni, zaczepiła mnie jakaś starsza Żydówka.
– Przepraszam pana...
Odwróciłem się. Kobieta uśmiechnęła się nerwowo i wskazała moje szorty.
– Pańska pupa – szepnęła. – Niech pan spojrzy na pupę!
Szedłem korytarzem z igłą w tyłku, jak byk, któremu matador wbił szpadę. Posłałem staruszce ciepły uśmiech, podziękowałem jej, wyjąłem igłę, wrzuciłem ją do kosza na śmieci i poszedłem dalej.
Księżna zobaczyła mnie, uśmiechnęła się i raptem w poczekalni zrobiło się ciemno. O cholera!
Obudziłem się na plastikowym krześle. Pochylał się nade mną lekarz w zielonym fartuchu. W prawej ręce trzymał sole trzeźwiące. Obok niego stała Księżna i już się nie uśmiechała.
– Ma pan bardzo płytki oddech – powiedział lekarz. – Brał pan jakieś narkotyki?
– Nie – odparłem, szczerząc zęby do Nadine. – Bohater jest chyba trochę zestresowany. Prawda, skarbie? – I znowu zemdlałem.
Ocknąłem się na tylnym siedzeniu lincolna, kiedy wjeżdżaliśmy na Indian Creek Island, gdzie nigdy nic się nie działo. Moją pierwszą przytomną myślą było to, że muszę wziąć trochę kokainy, żeby zneutralizować morfinę. Stąd cały ten syf. Wstrzyknięcie morfiny bez czynnika równoważącego było czystą głupotą. Postanowiłem nigdy więcej tego nie robić i podziękowałem Bogu, że Elliot przywiózł trochę koki. Tak, świsnę mu ją z pokoju i potrącę ździebko z dwóch milionów, które mi wisiał.
Pięć minut później pokój gościnny wyglądał jak po wizycie kilkunastu agentów CIA, którzy przetrząsnęli go w poszukiwaniu skradzionych mikrofilmów. Wszystkie meble były poprzesuwane i poprzekrzywiane, wszędzie leżały porozrzucane ubrania. I ani śladu kokainy. Niech to szlag! Gdzie się podziała? Szukałem i szukałem przez ponad godzinę i wreszcie mnie olśniło: to ten kutas Arthur Wiener! Podprowadził kokainę swojemu najlepszemu kumplowi!
Pusty i wypalony poczłapałem do sypialni, jeszcze raz przekląłem Wienera i zapadłem w czarny sen.
ROZDZIAŁ 27
Tylko dobrzy umierają młodo
Czerwiec 1994
Zdawało się oczywiste – i stosowne do nazwy – że siedziba firmy Steve’a Maddena musi mieć kształt pudełka na buty. No i miała, kształt pudełka, a właściwie dwóch: w tym z tyłu, o wymiarach dziewięć metrów na osiemnaście, mieściła się malutka fabryczka, gdzie stało kilka stareńkich maszyn obsługiwanych przez kilkunastu hiszpańskojęzycznych pracowników, którzy przyjechali tu na jedną zieloną kartę i nie płacili ani centa podatku; to z przodu miało podobne wymiary i zajmował je personel biurowy, w większości nastoletnie, najwyżej dwudziestokilkuletnie dziewczyny, wszystkie o kolorowych włosach i zakolczykowane w tylu najdziwaczniejszych miejscach, że równie dobrze mogłyby chodzić z tabliczką: „Tak, łechtaczkę też mam przekłutą, łechtaczkę i sutki”.
Wszystkie te młode kosmiczne kadetki krążyły po sali na piętnastocentymetrowej wysokości koturnach – oczywiście opatrzonych firmowymi etykietkami Steve’a Maddena – w takt ryczącego z głośników hip-hopu, wśród kadzidełek z marihuaną, nieustannie dzwoniących telefonów, niezliczonych szkiców i szablonów, czasem nawet wśród religijnych przywódców w tradycyjnych strojach odprawiających rytuał oczyszczenia – ale, o dziwo, wszystko to razem całkiem nieźle funkcjonowało. Brakowało tylko szamana wudu, ale byłem pewny, że jego też kiedyś sprowadzą.
Pierwsze pudełko, to od frontu, miało małą przybudówkę, taką trzy na sześć, w której Steve, alias Szewc, urządził swój gabinet. I od czterech tygodni, czyli od połowy maja, stacjonowałem tam razem z nim. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy czarnym laminowanym biurku, które – tak jak wszystko inne – było zawalone butami.
No właśnie, buty – zastanawiałem się, dlaczego wszystkie amerykańskie nastolatki wariują na punkcie czegoś tak koszmarnego, przynajmniej dla mnie. Tak czy inaczej nie ulegało wątpliwości, że to dzięki tym zwariowanym butom firma tak dobrze prosperuje. A buty były dosłownie wszędzie, zwłaszcza w gabinecie, gdzie walały się na podłodze, zwisały z sufitu, leżały w stertach na tanich składanych stolikach i na laminowanych półkach, gdzie wyglądały jeszcze brzydziej.
Kolejne piętrzyły się na parapecie ponurego okna za Steve’em, i to tak wysoko, że prawie nie widać było przez nie ponurego parkingu, który pasował jak ulał do tej ponurej części Queens, jego najbardziej ponurego krocza, czyli Woodside. Byliśmy ledwie trzy kilometry od Manhattanu, gdzie ktoś o moich „wyrafinowanych” gustach czuł się znacznie lepiej.
Ale cóż, pieniądze to pieniądze, a z jakichś niewytłumaczalnych powodów wszystko wskazywało na to, że ta maleńka firma zarobi ich wkrótce mnóstwo. Dlatego ja i Janet musieliśmy tkwić tu przez bliżej nieokreślony czas. Janet miała swój pokój na końcu korytarza. I tak, ona też siedziała wśród niezliczonych butów.
Był poniedziałkowy poranek i piliśmy z Szewcem kawę. Towarzyszył nam Gary Deluca, szef do spraw operacyjnych, niby nowy, chociaż jak dotąd firma pracowała na autopilocie. Był z nami również John Basile, wieloletni kierownik produkcji, który pełnił również funkcję szefa sprzedaży. Uwielbiałem Johna. Miał prawdziwy talent i chociaż był katolikiem, Bóg pobłogosławił go protestancką etyką pracy, cokolwiek to znaczyło.
Ale, niestety, John, zwany Plujem, okazał się również mistrzem świata w pluciu, bo kiedy był podekscytowany – albo kiedy coś komuś tłumaczył – należało wkładać płaszcz przeciwdeszczowy albo siedzieć pod kątem co najmniej trzydziestu stopni w stosunku do lewego lub prawego kącika jego ust. Rozbryzgom śliny towarzyszyła zwykle gwałtowna gestykulacja, najczęściej wtedy, kiedy krytykował Szewca za to, że ten składa za małe zamówienia w fabrykach. Jak choćby teraz.
– Jak mamy się, kurwa, rozwijać – mówił – skoro nie chcesz składać zamówień? Powiedz coś, Jordan, dobrze wiesz, że mam rację! Jak mam, kurwa, budować...
Głoska „B” była najbardziej zabójcza i właśnie trafił mnie w sam środek czoła.
– ...dobre stosunki z domami towarowymi, skoro nie mam im nic do zaoferowania? – Pluj zrobił pauzę i spojrzał na mnie pytająco, zastanawiając się pewnie, dlaczego ukryłem twarz w dłoniach i wyglądam tak, jakbym namiętnie je wąchał.
Wstałem i szukając osłony przed śliną, stanąłem za Maddenem.
– Rozumiem i ciebie, i jego, John – powiedziałem. – Podobnie jest u nas, w brokerce: Steve chce rozegrać to konserwatywnie i jak najszybciej pozbyć się zapasów z magazynu, ty chcesz dać z siebie wszystko, żeby mieć produkt do sprzedania. Rzecz w tym, że obydwaj macie rację i popełniacie błąd, zależnie od tego, czy buty będą się sprzedawały, czy nie. Jeśli będą, zarobimy kupę forsy i powiem, że jesteś geniuszem, ale jeśli zaczną zalegać w magazynie, damy dupy i zostaniemy ze stertą bezwartościowego chłamu, którego nikt nie zechce kupić.
– Nieprawda – odparł Pluj. – Zawsze możemy opchnąć towar u Marshalla, TJ Maxxa czy w innej sieci.
Steve odwrócił się do mnie z fotelem.
– John nie przedstawia ci pełnego obrazu sytuacji. Tak, moglibyśmy sprzedawać buty Marshallowi czy TJ Maxxowi, ale wtedy zniszczylibyśmy sobie markę w domach towarowych i sklepach specjalistycznych. – Spojrzał Plujowi w oczy i dodał: – Marki trzeba strzec, John. Ty po prostu tego nie rozumiesz.
– Oczywiście, że rozumiem – odparł Pluj. – Ale musimy również rozwijać firmę, a nie możemy tego robić, jeśli klient wchodzi do sklepu i nie widzi tam naszych butów. – Pogardliwie zmrużył oczy i spojrzał z góry na Szewca. – Jeśli zostawię to tobie – splunął – do usranej śmierci będziemy malutką firmą rodzinną, drobnymi płotkami bez szans na sukces. – Spojrzał na mnie, więc przygotowałem się do obrony. – Jordan...
Ślina przeleciała mi tuż koło ucha.
– ...dzięki Bogu, że tu jesteś. Ten facet to taka cipa, że mózg staje, a ja mam dość głupich cip! Mamy najbardziej chodliwy towar w kraju, a nie mogę realizować zamówień, bo ten palant wstrzymuje produkcję. Mówię ci, kurwa, to prawdziwa tragedia, jak u Greków!
Moim celem było to, żeby firma stanęła na nogi bez niczyjej pomocy. Dlatego musieliśmy ze Steve’em stworzyć pierwszorzędny zespół projektantów i pracowników operacyjnych. Ale co za dużo i za szybko, to niezdrowo, to gotowa recepta na klęskę. Poza tym najpierw musieliśmy nad tym wszystkim zapanować, bo rzeczywiście pod względem operacyjnym leżeliśmy na całego.
– Gary – powiedziałem – wiem, że jesteś tu pierwszy dzień, ale chciałbym poznać twoje zdanie. Tylko mów szczerze, wszystko jedno, czy zgadzasz się ze Steve’em, czy nie.
Pluj i Szewc spojrzeli na naszego nowego szefa do spraw operacyjnych.
– Cóż – odparł Deluca. – Rozumiem wasze racje...
Brawo! Bardzo dyplomatycznie, dobra robota.
–...ale ja patrzę na to przede wszystkim z mojego punktu widzenia. Większość tego, co mówicie, sprowadza się w gruncie rzeczy do marży brutto, oczywiście po przecenie, i do tego, ile razy rocznie zamierzamy zmieniać profil. – Kiwnął głową, jakby zaimponowała mu ta wielka mądrość. – Wiąże się to z wieloma skomplikowanymi problemami dotyczącymi ekspedycji towaru, jak również tego, gdzie byśmy ten towar dostarczali, na jak bardzo rozgałęziony system dystrybucji byśmy się zdecydowali. Oczywiście musiałbym dogłębnie przeanalizować realne koszty sprzedaży, łącznie z cłem i transportem, czego nie można przeoczyć. Zrobię to jeszcze dzisiaj, a potem sporządzę dokładny arkusz kalkulacyjny, który będziemy mogli przeanalizować na najbliższym zebraniu zarządu, to znaczy...
Jezu Chryste, Gary zaczynał przynudzać! Nie tolerowałem tych do spraw operacyjnych i całego tego bezsensownego pieprzenia, bez którego najwyraźniej nie mogli żyć. Nic, tylko szczegóły i szczegóły! Spojrzałem na Steve’a. On jeszcze bardziej nie znosił szefów operacyjnych i już teraz oklapł w fotelu jak przekłuty balon. Podbródkiem dotykał mostka i miał otwarte usta.
– ...co bardziej niż wszystko inne – ciągnął Nudziarz – jest funkcją każdego przedsięwzięcia operacyjnego. Kluczem w tej kwestii...
Pluj nie wytrzymał. Wstał i splunął:
– Co ty, kurwa, pierdolisz? Ja chcę po prostu sprzedawać buty! Gówno mnie obchodzi, jak dostarczysz je do sklepów. I bez tego durnego arkusza kalkulacyjnego wiem, że jeśli robię buty za dwanaście dolców i sprzedaję je za trzydzieści, to, kurwa, zarabiam, nie? Jezu! – Zrobił dwa wielkie kroki w moją stronę. Kątem oka zobaczyłem, że Steve uśmiecha się złośliwie.
– Jordan – ciągnął Pluj. – Musisz podjąć decyzję. Ten baran słucha tylko ciebie. – Starł ślinę z okrągłego podbródka. – Chcę, żeby ta firma się rozwijała, ale mam związane ręce i...
– Dobra. – Spojrzałem na Nudziarza. – Poproś Janet, żeby połączyła mnie z Elliotem Lavigne’em. Jest w Hamptons. – Spojrzałem na Steve’a. – Zanim podejmiemy decyzję, chcę najpierw posłuchać, co powie. Rozwiązanie na pewno istnieje, a jeśli ktoś je zna, to na pewno on. – Poza tym – pomyślałem – czekając na połączenie, będę mógł opowiedzieć im jeszcze raz o moim bohaterskim czynie.
Niestety, nie opowiedziałem. Nudziarz wrócił po niecałych dwudziestu sekundach i już chwilę później zapiszczał telefon.