355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 8)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 8 (всего у книги 31 страниц)

W rzeczywistości Wanga powstrzymywał jedynie brak pewności siebie czy po prostu niechęć do tego, by wystawić na szwank swoje rozbuchane chińskie ego i malutkie chińskie jaja. Chciał gwarancji. Chciał wskazówek. Chciał emocjonalnego wsparcia, ochrony przed tymi, którzy sprzedają na krótko, ale przede wszystkim chciał dostawać duże pakiety naszych nowych emisji, najgorętszych akcji na Wall Street.

Wiedziałem, że będzie tego potrzebował, dopóki nie wymyśli, jak załatwić to inaczej.

A wtedy przestanie chcieć.

Założyłem, że zajmie mu to pół roku, że po pół roku odwróci się do mnie plecami. Sprzeda akcje, te ode mnie, co dodatkowo obciąży moich brokerów, którzy będą musieli je kupić. Masowa sprzedaż zbije cenę, co z kolei doprowadzi do tego, że klienci zaczną narzekać, a przede wszystkim do tego, że wyląduję z salą pełną niezadowolonych Strattonitów. Chińczyk natychmiast to wykorzysta i spróbuje mi ich wykraść, zarzucając ich fałszywymi obietnicami o lepszym życiu w Duke Securities. Tak – pomyślałem – będzie mały, szybki, zwinny i niebezpieczny. Przed takim trudno się obronić. Tymczasem ja byłem ociężałym kolosem słabo osłoniętym na flankach.

Dlatego musiałem działać z pozycji siły. Zgoda, byłem wielki i powolny, ale chociaż miałem nadwątlone flanki, w środku lśniła twarda stal. Dlatego postanowiłem uderzyć stamtąd, z samego środka. Tak, zgodzę się poprzeć Victora, uśpię jego czujność, a potem, w najmniej spodziewanym momencie, zaatakuję z taką furią, że zostanie bez środków do życia.

Ale wszystko po kolei: najpierw poproszę, żeby dał mi trzy miesiące na pozbycie się akcji Judicate. Na pewno to zrozumie i nie będzie niczego podejrzewał. Tymczasem ja spróbuję podejść Pustaka i skłonić go do kilku ustępstw. Ostatecznie jako właściciel dwudziestu procent udziałów Stratton Oakmont stał na drodze innym Strattonitom, którzy też mieli ochotę na kawałek tortu.

I wciągnąwszy Victora do interesu, dam mu zarobić porządne pieniądze, ale tylko porządne, nic więcej. Poradzę mu, żeby handlował w sposób, który delikatnie go odsłoni. O tak, znałem różne chwyty, różne sztuczki, na których poznaliby się tylko najwytrawniejsi brokerzy, na pewno nie on. Połechtam to gigantyczne chińskie ego, radząc mu, żeby trzymał na koncie firmowym jak najwięcej aktywów, i kiedy będzie się tego najmniej spodziewał, kiedy będzie najsłabszy, rzucę na niego całą armię. Wymiotę tego kutasa z rynku. Sprzedam jego akcje za pośrednictwem ludzi i firm, o których nigdy w życiu nie słyszał i których nigdy nie powiązałby ze mną, tak że pozostanie mu tylko wytrzeszczyć oczy i podrapać się w ten wielki łeb. Rozpętam kanonadę, będę sprzedawał tak szybko, że zanim się spostrzeże, wyleci z interesu i wreszcie będę miał go z głowy. Tym razem na zawsze.

Oczywiście Pustak straci na tym trochę pieniędzy, ale na biednego nie trafiło. Zapiszę to w rubryce „straty uboczne”.

Uśmiechnąłem się do niego.

– Tak jak powiedziałem, pogadam z nim, bo cię szanuję. Ale dopiero w przyszłym tygodniu, wcześniej nie dam rady. Spotkajmy się w Atlantic City po naradzie z figurantami. Rozumiem, że Victor jedzie, tak?

– Będzie tam, gdzie każesz – odparł Kenny.

– Dobrze. Tymczasem trochę go naprostuj. Nie znoszę nacisków i nie zrobię tego, dopóki nie będę gotowy. A będę dopiero wtedy, kiedy opchnę akcje Judicate. Jasne?

Pustak dumnie kiwnął głową.

– Dopóki będzie wiedział, że za nim stoisz, zaczeka, ile zechcesz.

„Dopóki”? Co za głupiec! Czy to tylko moja wyobraźnia, czy po raz kolejny udowodnił, że jest ślepy? Wypowiadając to słowo, potwierdził to, co już wiedziałem: że lojalność Zepsutego Chińczyka jest bardzo wątpliwa.

Tak, dzisiaj Pustak był mi wierny, dzisiaj był do szpiku kości Strattonitą. Ale nikt nie może służyć dwóm panom zbyt długo, a już na pewno nie do końca życia. A właśnie tym był Zepsuty Chińczyk: kolejnym panem. Czekał za kulisami, manipulując jego słabym umysłem i siejąc ziarno niezgody w moich szeregach. A zaczął od mojego własnego wspólnika.

Zanosiło się na wojnę. Czaiła się tuż za horyzontem, powoli zmierzając w stronę moich drzwi. Wojna, którą zamierzałem wygrać.

KSIĘGA II

ROZDZIAŁ 11

W krainie „słupów”

Sierpień 1993

(cztery miesiące wcześniej)

Chryste, gdzie ja, kurwa, jestem?

Takie oto pytanie przyszło mi do głowy, kiedy obudził mnie charakterystyczny stukot podwozia wysuwającego się z olbrzymiego brzucha samolotu. Powoli odzyskując przytomność, spojrzałem na czerwono-niebieski emblemat na oparciu fotela przede mną i spróbowałem się w tym połapać.

Samolotem był najwyraźniej boeing 747, a ja siedziałem na miejscu 2A przy oknie w pierwszej klasie i chociaż oczy miałem otwarte w trybie czuwania, podbródek wciąż wbijał mi się w mostek w trybie spania i czułem się tak, jakbym oberwał w łeb farmaceutyczną pałką.

Kac? Zmarszczyłem brwi. Po „cytrynkach”? Absurd!

Wciąż skonsternowany wyciągnąłem szyję i wyjrzałem przez owalne okno, żeby zorientować się, gdzie jestem. Słońce stało tuż nad horyzontem – poranek. To ważna wskazówka. Od razu poprawił mi się humor. Przesunąłem wzrokiem od lewej do prawej: zielone góry, małe błyszczące w słońcu miasteczko, turkusowe jezioro w kształcie półksiężyca i olbrzymi gejzer strzelający na trzydzieści metrów w górę – widok zapierał dech w piersi.

Zaraz, chwileczkę. Co ja, kurwa, robię w komercyjnym samolocie? To takie prostackie. Gdzie jest mój gulfstream? I jak długo spałem? Ile „cytrynek”... O Chryste! Temazepam! Lekarz ostrzegał mnie przed mieszaniem „cytrynek” z temazepamem. Śpi się potem i śpi. Obłęd.

Głęboko odetchnąłem i spróbowałem odpędzić od siebie falę czarnowidztwa. I nagle mnie olśniło – Szwajcaria. Lądowałem w Szwajcarii! Wszystko będzie dobrze. Szwajcaria to przyjazne terytorium. Neutralny kraj. Po prostu Szwajcaria. Pełna szwajcarskich rzeczy: jedwabiście mlecznej czekolady, obalonych dyktatorów, luksusowych zegarków, ukrytego hitlerowskiego złota, numerycznych kont, wypranych pieniędzy, pilnie strzeżonych tajemnic bankowych, szwajcarskich franków i szwajcarskich „cytrynek”. Bosko!

Szwajcarzy byli kochani, chociaż w jednej połowie kraju roiło się od żabojadów, a w drugiej od szkopów. Był to rezultat stuleci wojen, politycznych podchodów i wbijania noża w plecy przeciwnikom: kraj podzielono dosłownie na pół, z Genewą jako stolicą żabojadów w jednej połowie – tam mówiło się głównie po francusku – i Zurychem jako stolicą szkopów w drugiej; tu mówiło się oczywiście po niemiecku.

Moim skromnym żydowskim zdaniem interesy należało robić z żabojadami z Genewy, bo nadawali się do tego lepiej niż szkopy z Zurychu, którzy spędzali czas, ohydnie bełkocząc po niemiecku, zachlewając się ciepłym jak siuśki piwem, zajadając sznyclami po wiedeńsku i hodując brzuch, wielki jak u kangurzycy po porodzie. Poza tym nie trzeba było tęgiej głowy, by domyślić się, że gdzieś tam, wśród zwykłych ludzi, ukrywa się co najmniej kilku hitlerowskich skurwysynów, żyjących ze sprzedaży złotych plomb z zębów wyrwanych moim przodkom, których następnie zagazowano.

Tak czy inaczej robienie interesów we francuskojęzycznej Genewie miało dodatkowy plus – kobiety. O tak! W przeciwieństwie do przeciętnej Niemki z Zurychu, biuściastego babska o szerokich barach, która mogłaby grać w NFL, przeciętna Francuzka – która chodziła ulicami Genewy z naręczem reklamówek i pudlem na smyczy – była smukła i śliczna mimo włochatych pach. Myśl ta wywołała uśmiech na mojej twarzy. Ostatecznie leciałem nie gdzie indziej, jak do Genewy.

Odwróciłem się i spojrzałem w prawo, gdzie siedział Danny Porush. On też spał. Miał szeroko otwarte usta, w klasycznym trybie muchołownym, więc oślepił mnie blask bijący z jego wielkich, białych zębów. Na lewej ręce miał gruby złoty rolex z tyloma brylantami, że wystarczyłoby ich do zasilenia trzech laserów przemysłowych. Złoto błyszczało, brylanty skrzyły się jak brylanty, lecz absolutnie nic nie umywało się do tych końskich zębów, jaśniejszych niż wybuch supernowej. Był w tych idiotycznych okularach w rogowych oprawkach, tych z „zerówkami”. Niewiarygodne! Żydowski WASP – nawet tutaj, w samolocie do Europy.

Po jego prawej stronie siedział Gary Kaminsky, organizator tej wycieczki, samozwańczy ekspert od szwajcarskiej bankowości i (niezbyt rzetelny) dyrektor finansowy Dollar Time Group, spółki publicznej, której byłem głównym udziałowcem. On też spał, podobnie jak Danny. Na głowie miał absurdalny tupecik, siwawy, w zupełnie innym kolorze niż czarne bokobrody, które pofarbował mu pewnie fryzjer z dużym poczuciem humoru.

Tuż obok nas przeszła stewardesa – ach, Franca! Gorąca Szwajcareczka! Jaka żwawa, jaka pewna siebie! Była naprawdę wspaniała, zwłaszcza z tymi blond włosami opadającymi na wysoki kołnierzyk kremowej bluzeczki. Hmm, ta tłumiona seksualność. Te seksowne złote skrzydełka na lewej piersi – stewardesa!

Przypomniało mi się, że rozmawiałem z nią przed startem na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku. I że rozmowa była bardzo miła. Spodobałem jej się. Może więc wciąż miałem u niej szanse? Dziś wieczorem! Ona i ja! W Szwajcarii, kraju, gdzie wszystko jest cicho sza! Uśmiechnąłem się szeroko.

– Franca, kochanie moje. Podejdziesz na chwilę? Możemy porozmawiać?

Dziewczyna odwróciła się na pięcie, skrzyżowała ręce, wyprostowała ramiona, odchyliła się do tyłu, wysunęła w bok biodro i zastygła bez ruchu w pozie wyrażającej najwyższą pogardę. To spojrzenie, które mi posłała. Te zwężone oczy. Te zaciśnięte zęby. Ten zmarszczony nos. Sam jad i trucizna!

Chyba trochę przesadziła. Bo niby dlaczego...

Zanim zdążyłem dokończyć myśl, urocza Franca odwróciła się i odmaszerowała.

Jezu Chryste, gdzie się podziała ta słynna szwajcarska gościnność? Ktoś mi powiedział, że wszystkie Szwajcarki to puszczalskie. Szwajcarki czy Szwedki? Hmm, nie, chyba jednak Szwedki. Ale to nie dawało jej jeszcze prawa, żeby mnie ignorować. Byłem klientem Swissairu, do ciężkiej cholery, i mój bilet kosztował... Nie wiem, ale pewnie fortunę. I co dostałem w zamian? Szerszy fotel i lepszy posiłek? Kurwa mać, toż posiłek przespałem!

Nagle zachciało mi się siusiu. I to jak! Spojrzałem na wyświetlacz nad drzwiami. Niech to szlag. Już się palił – zapiąć pasy – ale ja nie mogłem dłużej wytrzymać. Miałem mały pęcherz (co doprowadzało Księżnę do szału), no i musiałem przespać dobre siedem godzin. Walić to. Co mi zrobią, jeśli wstanę i pójdę? Aresztują mnie za siusianie w samolotowej toalecie? Chciałem wstać, ale nie mogłem.

Spojrzałem w dół. Zamiast jednym... Boże święty, zamiast jednym, byłem przypięty do fotela aż czterema pasami! Ktoś mnie związał i przypiął. Aha, to pewnie taki kawał. Z trudem odwróciłem się w prawo.

– Porush – warknąłem. – Obudź się i rozwiąż mnie, dupku!

Żadnej reakcji. Siedział tam z odchyloną do tyłu głową i z rozdziawionymi ustami, w których kąciku błyszczała ślina.

– Danny! – powiedziałem głośniej. – Obudź się, do cholery! Poooruuush! Obudź się, kutasie, i rozwiąż mnie!

Wciąż nic. Nabrałem powietrza, odchyliłem się do tyłu i zaprawiłem go z byka w ramię.

Natychmiast otworzył oczy i zamknął usta. Potrząsnął głową i spojrzał na mnie przez te kretyńskie okulary.

– Co... co się stało? Co znowu zrobiłeś?

– Co znaczy „znowu”? Rozwiąż mnie, do kurwy nędzy, bo rozwalę ci te durne pingle!

– Nie mogę – odparł z niepewnym uśmiechem. – Przyjdą tu z paralizatorem.

– Z czym? – spytałem skonsternowany. – Co ty pieprzysz? Z jakim paralizatorem?

Danny ciężko westchnął.

– Posłuchaj – powiedział przyciszonym głosem. – Mamy problem. Dobierałeś się do Franki. – Ruchem głowy wskazał jasnowłosą stewardesę. – Nad Atlantykiem. Chcieli zawrócić, ale przekonałem ich, że lepiej cię związać, i obiecałem, że nie wstaniesz. Ale na lotnisku może czekać policja. Chyba chcą cię aresztować.

Szybko przeszukałem pamięć krótką. Nic, zupełna pustka.

– Danny – powiedziałem ze ściśniętym sercem – nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nic nie pamiętam. Co takiego zrobiłem?

Danny wzruszył ramionami.

– Łapałeś ją za cycki i chciałeś wpakować jej język do gardła. W innej sytuacji to nic strasznego, ale w samolocie... Tu nie firma, tu obowiązują inne zasady. Najgorsze jest to, że chyba się jej spodobałeś. – Pokręcił głową i ściągnął usta, jakby chciał powiedzieć: „Jezu, spłoszyć taką dupę!”. – Ale kiedy spróbowałeś zadrzeć jej spódnicę, w końcu się obraziła.

Obłęd.

– Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?

– Próbowałem, ale rzuciłeś się na mnie z pięściami. Co ty wziąłeś?

– Nie wiem – wymamrotałem. – Nie pamiętam. Chyba... ze trzy czy cztery „cytrynki”, potem... potem trzy tabletki temazepamu i... nie wiem, ze dwie xanaxu. I jeszcze morfinę na krzyż. Ale morfinę i temazepam przepisał mi lekarz, więc to nie moja wina.

Trzymałem się tej pocieszającej myśli, dopóki mogłem. Ale powoli zaczynała dopadać mnie rzeczywistość. Usiadłem wygodniej i spróbowałem zaczerpnąć z niej trochę sił. Ale nagle ogarnęła mnie panika.

– Chryste, Księżna! Co będzie, jeśli się dowie? Kurwa, mam przesrane! Co ja jej powiem? Jeśli to trafi do gazet... Boże, ona mnie ukrzyżuje! Nie pomogą żadne przeprosiny... – Nie byłem w stanie dokończyć zdania. Odetchnąłem głęboko i wtedy zalała mnie druga fala paniki. – I FBI! Mieliśmy zachować incognito, dlatego lecimy komercyjnymi liniami! A teraz... aresztowanie w Szwajcarii! Zabiję tego Edelsona. To on przepisał mi te cholerne prochy. Dobrze wie, że biorę „cytrynki”... – Rozpaczliwie próbowałem zwalić na kogoś winę. – Wie, mimo to przepisał mi środki nasenne! Co za kutas! Gdybym go poprosił, dałby mi pewnie heroinę na drzazgę w palcu. Koszmar. Czy może być coś gorszego? Aresztowanie w Szwajcarii, w największej pralni brudnych pieniędzy na świecie. Jeszcze nic nie wypraliśmy, a już mamy kłopoty. – Zwiesiłem głowę. – To zły znak, Danny. Rozwiąż mnie. Nie wstanę. – Nagle doznałem olśnienia. – A może ją przeprosić, tę stewardesę? Jakoś to załagodzić? Ile masz przy sobie forsy?

Danny zaczął mnie rozwiązywać.

– Dwadzieścia patyków, ale lepiej z nią nie rozmawiaj. Tylko pogorszysz sprawę. Widziałem, jak wkładasz jej rękę do majtek. Dasz powąchać palce?

– Zamknij się! Przestań gadać i rozwiąż mnie w końcu.

– Daj mi resztę „cytrynek” – odparł z uśmiechem. – Przemycę je przez kontrolę.

Pomodliłem się w duchu, żeby słynący z dyskrecji Szwajcarzy nie chcieli robić sobie złej reklamy, która mogłaby zepsuć im reputację. Trzymałem się tej myśli jak pies kości, jak rozbitek koła ratunkowego, podczas gdy samolot powoli schodził do lądowania.

*

Z kapeluszem w ręku i tyłkiem na stalowoszarym krześle spojrzałem na trzech siedzących przede mną celników.

– Naprawdę nic nie pamiętam. Po prostu boję się latać, stąd te tabletki. – Wskazałem dwie fiolki na blacie szarego metalowego biurka. Dzięki Bogu, że na etykietkach widniało moje nazwisko; w tych okolicznościach to było najważniejsze. Bo „cytrynki” spoczywały bezpiecznie w okrężnicy zstępującej Danny’ego, która – jak zakładałem – zdążyła już przejść przez kontrolę.

Celnicy zaczęli trajkotać w jakimś dziwnym francuskim dialekcie. Brzmiało to tak, jakby usta mieli pełne szwajcarskiego sera. To niesamowite, bo chociaż nawijali z prędkością światła, ich wargi były zaciśnięte jak wnyki, a szczęki ani drgnęły.

Rozejrzałem się po pokoju. To areszt? Ze Szwajcarami nigdy nic nie wiadomo. Mieli kamienne twarze, jak roboty wiodące życie z monotonną precyzją szwajcarskiego zegarka, podczas gdy cały pokój krzyczał: „Wkroczyłeś do strefy cienia, kutasie!”. Ani jednego okna. Ani jednego obrazka. Ani jednej kartki papieru. Żadnych ołówków, piór, lamp i komputerów. Nie było tam nic oprócz czterech stalowoszarych krzeseł, stalowoszarego biurka i zwiędłej pelargonii powoli dogorywającej w kącie.

Chryste, może zażądać rozmowy z naszą ambasadą? Nie, ty durniu. Pewnie jesteś na jakiejś liście i cię obserwują. Musiałem zachować incognito. Incognito: taki był mój cel.

Przeniosłem wzrok. Celnicy wciąż gadali po francusku. Jeden trzymał fiolkę temazepamu, drugi mój paszport, a trzeci drapał się w swój cofnięty szwajcarski podbródek, jakby właśnie decydował o moim losie – a może go tylko swędziało?

W końcu przemówił ten z podbródkiem.

– Zechce pan opowiedzieć wszystko jeszcze raz?

„Zechce pan”? Dlaczego te głupie żabojady z taką lubością używały czasowników w trybie łączonym? Nic, tylko prośby i życzenia, same „zechce pan”, „mógłby pan”, prosilibyśmy pana”, i tak dalej. Dlaczego po prostu nie zażądali, nie kazali mi opowiedzieć wszystkiego od początku? Ale nie. Oni tylko „chcieliby” tego wysłuchać. Nabrałem powietrza, lecz zanim zacząłem mówić, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł czwarty celnik. Ten miał na ramionach kapitańskie belki.

Niecałą minutę później trzech pierwszych wyszło z taką samą miną, z jaką weszło, a on wyjął papierosy, zapalił i zaczęliśmy rozmawiać. Puścił kilka kółek, kilka razy się sztachnął, wreszcie powiedział:

– Panie Belfort, bardzo przepraszamy za wszelkie niedogodności, jakie wynikły z tego nieporozumienia. Stewardesa zgodziła się nie wnosić oskarżenia. Tak więc jest pan wolny. Czekają na pana koledzy. Jeśli pan sobie życzy, z przyjemnością pana odprowadzę.

Hę? To takie proste? Szwajcarscy bankierzy zdążyli już mnie wykupić? Niesamowite. Wilk z Wall Street okazał się kuloodporny – znowu!

Uspokoiłem się, odprężyłem, zapomniałem o panice i natychmiast wróciłem myślą do Franki. Uśmiechnąłem się niewinnie do mojego nowego szwajcarskiego przyjaciela i powiedziałem:

– Skoro już mowa o życzeniach, chciałbym spytać, czy ktoś mógłby mnie skontaktować z tą stewardesą. – Zrobiłem pauzę i posłałem mu uśmiech wilka w owczej skórze.

Od razu spochmurniał.

Cholera. Podniosłem ręce otwartymi dłońmi w jego stronę i szybko dodałem:

– Oczywiście tylko po to, żeby oficjalnie przeprosić tę miłą blon... tę młodą damę i ewentualnie zaproponować jej finansową rekompensatę. – Chciałem puścić do niego oko, ale nie puściłem.

Żabojad przekrzywił głowę i przeszył mnie spojrzeniem z cyklu: ty obłąkany sukinsynu! Ale powiedział tylko:

– Wolelibyśmy, żeby podczas pobytu w Szwajcarii pan się z nią nie kontaktował. Bardzo to przeżyła, cierpi na... Jak to jest po angielsku? Na...

– Stres pourazowy?

– Właśnie. Można to tak nazwać. Dlatego prosimy, żeby pod żadnym pozorem nie próbował pan nawiązać z nią kontaktu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli tylko będzie pan miał ochotę, znajdzie pan w naszym kraju wiele innych kobiet. Najwyraźniej ma pan tu bardzo wpływowych przyjaciół. – Z tymi słowami kapitan osobiście przeprowadził mnie przez kontrolę celną, nie podbiwszy mi nawet paszportu.

*

W przeciwieństwie do lotu samolotem przejażdżka limuzyną przebiegła bez żadnych ekscesów. I tak było dobrze. Chwila wytchnienia i spokoju po porannym chaosie świetnie mi zrobiła. Jechałem do słynnego Le Richemond, podobno najlepszego hotelu w Szwajcarii. Według moich szwajcarskich kolegów bankierów nie było tu przybytku bardziej eleganckiego i wytwornego.

Ale dotarłszy na miejsce, stwierdziłem, że „elegancki” i „wytworny” to w Szwajcarii zaszyfrowany odpowiednik angielskiego „przygnębiający” i „obskurny”. Wchodząc do foyer, zauważyłem, że jest zastawione starymi francuskimi meblami w stylu Ludwika XIV – jak poinformował mnie z dumą odźwierny, z połowy siedemnastego wieku. Ale jak na mój gust Król Słońce powinien ściąć swego dekoratora na gilotynie. Wytarta wykładzina była w kwiatki i dziwne zawijasy, które mogłyby wyjść spod pędzla ślepej małpy. Kolory też były dziwne: kombinacja psich rzygowin – żółtych i różowawych. Rządzący tym wszystkim żabojad musiał wydać na te pierdoły majątek i ktoś taki jak ja, nowobogacki Żyd, poza pierdołami nie dostrzegał w tym nic więcej. Boże, gdzie się podziały rzeczy nowe i jasne?

Ale przełknąłem to bez mrugnięcia okiem. Ostatecznie miałem u szwajcarskich bankierów dług, musiałem więc przynajmniej udawać, że hotel mi się podoba. Poza tym czy za szesnaście tysięcy franków, czyli za cztery tysiące dolarów za noc, mogło być aż tak źle?

Kierownik, wysoki, smukły żabojad, zameldował mnie, po czym z dumą zaprezentował mi księgę gości, w której widniało nazwisko samego Michaela Jacksona. Cudownie. Teraz znienawidziłem ten hotel na dobre.

Kilka minut później znalazłem się w apartamencie prezydenckim, dokąd zaprowadził mnie sam pan kierownik. Był bardzo uprzejmy i wylewny, zwłaszcza kiedy trochę lepiej mnie poznał, to znaczy, kiedy dałem mu dwa tysiące franków napiwku w podzięce za to, że zameldował mnie, nie powiadamiając Interpolu. Przed wyjściem zapewnił mnie, że na mój telefon czekają najlepsze szwajcarskie prostytutki.

Ledwo wyszedł, gdy zadzwonił telefon. Zadzwonił dziwnie: trzy krótkie dzwonki, głucha cisza, znowu trzy krótkie dzwonki i znowu głucha cisza. Pieprzone żabojady. Nawet telefony były tu wkurzające. Boże, jak ja tęskniłem za Ameryką. Za cheeseburgerami z keczupem. Za płatkami w cukrowej polewie. Za kurczakiem z rusztu. Bałem się zajrzeć do jadłospisu. Dlaczego w porównaniu ze Stanami reszta świata była tak zacofana? I dlaczego nazywano nas wstrętnymi Amerykanami?

Podszedłem do telefonu. Jezu, co to za straszydło? Pewnie jakiś prototyp, jeden z tych pierwszych. Był w kolorze złamanej bieli i wyglądał tak, jakby przeniesiono go tu prosto z domu Freda i Wilmy Flinstone’ów.

Podniosłem przedpotopową słuchawkę.

– Co jest, Dan?

– Dan? – warknęła oskarżycielsko Księżna.

– Cześć, kochanie! Jak się masz, skarbie? Myślałem, że to Danny...

– Nie, to twoja druga żona. Jak ci się leciało?

O Boże. Już wiedziała? Niemożliwe. Na pewno? Miała szósty zmysł, zwłaszcza do takich spraw. Ale to było za szybko nawet jak na nią. Przeczytała w prasie? Nie, upłynęło za mało czasu, żeby ci z „New York Post” zdążyli coś wysmażyć. Co za ulga – ale tylko na tysięczny ułamek sekundy. I czarna myśl: telewizja kablowa. CNN! Robili takie rzeczy podczas wojny w Zatoce. Ten sukinsyn Ted Turner opracował jakiś system, dzięki któremu mógł przekazywać wiadomości na żywo, w czasie rzeczywistym. Chryste, stewardesa poszła z tym do telewizji!

– Halo! – prychnął mój blond oskarżyciel. – Pytałam cię o coś.

– Och, normalnie, tak jak zawsze. Nic się nie działo.

Długa chwila ciszy.

Boże, Księżna mnie sprawdzała, sondowała, czekała, aż pęknę pod ciężarem tego milczenia. Chytra z niej sztuka, z tej mojej żony. Może aby uprzedzić cios, lepiej będzie od razu zwalić winę na Danny’ego?

Ale wtedy powiedziała:

– To dobrze, misiaczku. A jaka była obsługa? Poznałeś jakąś ładną stewardesę? Śmiało, możesz mi powiedzieć, nie będę zazdrosna. – Zachichotała.

Niewiarygodne. Ożeniłem się z mentalistką, następczynią Niesamowitego Kreskina!

– Nie, nie – odparłem. – Były takie sobie, chyba Niemki. Jedna miała tak szerokie bary, że mogłaby skopać mi tyłek. Zresztą prawie cały czas spałem. Przespałem nawet posiłek.

To ją chyba zasmuciło.

– Och, to niedobrze, pewnie umierasz z głodu. A na kontroli celnej? Były jakieś problemy?

Jezus Maria. Musiałem natychmiast skończyć tę rozmowę.

– Żadnych. Zadali mi tylko kilka pytań, rutyna. Nie podbili nawet paszportu. – I strategicznie zmieniłem temat. – A jak tam nasza mała Channy?

– Bardzo dobrze. Tylko ta niania doprowadza mnie do szału. Ciągle wisi na telefonie. Pewnie wydzwania na Jamajkę. Aha, znalazłam dwoje biologów morskich i chcę ich wziąć na pełny etat. Mówią, że trzeba posiać jakieś bakterie na dnie sadzawki, wtedy glony znikną. Co ty na to?

– Ile? – spytałem, nie chcąc słyszeć odpowiedzi.

– Dziewięćdziesiąt tysięcy rocznie dla obojga. To małżeństwo. Są mili.

– Brzmi rozsądnie. Skąd ich... – Ktoś zapukał do drzwi. – Chwileczkę, skarbie, to chyba kelner. Zaraz wracam. – Położyłem słuchawkę na łóżku, podszedłem do drzwi, otworzyłem je i... Ki czort? Zacząłem wędrować wzrokiem do góry... jeszcze bardziej do góry... i jeszcze bardziej, wreszcie... Ożeż Karol!

W progu stała czarnoskóra dziewczyna. Co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, chyba Etiopka. Zacząłem gorączkowo myśleć.

– Tak? – rzuciłem niepewnie.

– Cześć. – Powiedziała tylko tyle.

Moje podejrzenia się potwierdziły. To była czarnoskóra prostytutka prosto z Etiopii, która znała tylko dwa słowa: „cześć” i „pa, pa”. Takie lubiłem najbardziej. Ruchem ręki zaprosiłem ją do pokoju i zaprowadziłem do łóżka. Usiadła. Ja obok niej. Powoli odchyliłem się do tyłu i podparłem łokciem. Nagle... W mordę jeża, moja żona! Księżna! Cholera jasna! Szybko przytknąłem palec do ust, modląc się, żeby Etiopka zrozumiała ten międzynarodowy gest znany wszystkim prostytutkom, który w tym przypadku można by przełożyć na: „Ani słowa, dziwko! Rozmawiam z żoną i jeśli usłyszy twój głos, wpadnę po uszy w gówno, a ty nie dostaniesz napiwku”.

Etiopka kiwnęła głową. Dzięki Bogu.

Podniosłem słuchawkę i zakomunikowałem Księżnej, że na świecie nie ma nic gorszego niż jajka Benedykta. Bardzo mi współczuła i powiedziała, że kocha mnie „bezwarunkowo”. Wsłuchałem się w to słowo ze wszystkich sił i powiedziałem – zgodnie z prawdą – że ja też ją kocham, że tęsknię i nie mogę bez niej żyć.

Wtedy zalała mnie fala straszliwego smutku. Jak to możliwe, że darzyłem ją tak wielkim uczuciem i jednocześnie robiłem takie rzeczy? Co było ze mną nie tak? Przecież nie zachowuje się tak żaden normalny mężczyzna. Nawet ktoś, kto ma potężną władzę – nie, zwłaszcza ktoś, kto ma potężna władzę! Sporadyczny skok w bok to jedno, czegoś takiego można się spodziewać. Ale musiała istnieć jakaś granica, tymczasem ja... Wolałem nie kończyć myśli.

Głęboko odetchnąłem i spróbowałem wychynąć z fali czarnowidztwa, ale okazało się, że to trudne. Kochałem żonę. Była dobrą dziewczyną, mimo że rozbiła moje pierwsze małżeństwo. Zresztą przyczyniłem się do tego i ja.

Czułem się tak, jakbym robił różne rzeczy nie dlatego, że chciałem, tylko dlatego, że tego po mnie oczekiwano. Jakby życie było sceną, a Wilk z Wall Street grał na niej przed wyimaginowaną publicznością, która oceniała każdy jego ruch i wsłuchiwała się uważnie w każde jego słowo.

Był to okrutny wgląd w samo sedno mojej dysfunkcyjności. Bo czy naprawdę obchodziła mnie ta głupia Franca? Przecież nie umywała się do Księżnej. I ten jej francuski akcent – tysiąc razy wolałem brooklyński mojej żony. Mimo to po przeprawie z celnikami od razu spytałem, a raczej chciałem spytać o jej numer telefonu. Dlaczego? Bo uważałem, że tak powinien postąpić Wilk z Wall Street. Dziwaczne to wszystko. I smutne.

Spojrzałem na siedzącą obok mnie kobietę. Miała jakieś choróbsko? Nie wiadomo. Nie, chyba nie, robiła wrażenie zdrowej. Zbyt zdrowej, by roznosić wirusa AIDS. Z drugiej strony pochodziła z Afryki... Nie, wykluczone. AIDS to staromodna choroba: brała się z wtykania fiuta nie w tę dziurkę co trzeba. Poza tym jak dotąd nic się mnie nie imało, więc dlaczego miałbym złapać coś akurat teraz?

Uśmiechnęła się do mnie, więc ja też się uśmiechnąłem. Siedziała na brzegu łóżka z rozchylonymi nogami. Tak nieskromnie. Tak seksownie. Spódniczka prawie nie zakrywała jej bioder. Tak, to będzie mój ostatni raz. Rezygnacja z tego gorącego czekoladowego wieżowca – pewnie płonącego w środku żywym ogniem – byłaby niczym innym jak parodią sprawiedliwości.

Odpędziłem czarne myśli i postanowiłem – tam, na miejscu – że jak tylko odstrzelę jej penisem tył głowy, wrzucę resztę „cytrynek” do muszli klozetowej, spuszczę wodę i rozpocznę nowe życie.

I tak zrobiłem, dokładnie w tej kolejności.

ROZDZIAŁ 12

Złe przeczucia

Kilka godzin później, o wpół do pierwszej czasu szwajcarskich żabojadów, siedziałem naprzeciwko Danny’ego w limuzynie szerszej od kutra rybackiego i dłuższej od karawanu, co tylko potęgowało upiorne wrażenie, że wiozą mnie na mój własny pogrzeb. Było to pierwsze złe przeczucie tego dnia.

Jechaliśmy do Union Bancaire Privée na pierwsze spotkanie z naszymi potencjalnymi bankierami. Patrzyłem w okno – na ten olbrzymi gejzer, który wciąż napełniał mnie nabożnym podziwem – gdy odezwał się Danny.

– Ciągle nie rozumiem, dlaczego musiałem wrzucić do kibla moje „cytrynki” – powiedział ze smutkiem. – Kurczę, przecież jeszcze parę godzin temu nosiłem je we własnym tyłku! To trochę niesprawiedliwe i bolesne, nie uważasz?

Spojrzałem na niego z uśmiechem. Celna uwaga. Bywało, że ja też ukrywałem dragi w tyłku – przejeżdżając przez ten czy inny kraj – i wiedziałem, że to nie zabawa. Podobno łatwiej jest, kiedy włoży się je do fiolki i posmaruje ją grubą warstwą wazeliny. Ale już sama myśl, że musiałbym włożyć w przygotowania tyle wysiłku, odstraszyła mnie od wypróbowania tej strategii. Podjąłby się tego tylko prawdziwy nałogowiec.

Ale szanowałem Danny’ego za to, że zawsze mnie pilnował, że zawsze strzegł kury znoszącej złote jaja. Pytanie tylko, jak długo by jej strzegł, gdyby przestała się nieść. Tak, pytanie było bardzo dobre, ale nie chciałem się nad nim zastanawiać. Nie teraz. Byłem na fali, forsa spływała jak nigdy dotąd.

– Wiem, Danny – odparłem. – I nie myśl, że nie doceniam tego gestu, zwłaszcza że nie miałeś wazeliny, ale czas „cytrynek” już minął. Co najmniej przez kilka dni musisz trzymać rękę na pulsie i pilnować swoich spraw, tak jak ja moich. Zgoda?

Danny usiadł wygodniej i beztrosko założył nogę na nogę.

– Pewnie. Przerwa dobrze mi zrobi. Po prostu nie lubię wtykać sobie niczego do tyłka.

– Z panienkami też musimy przystopować. Robi się obrzydliwie. – Żeby to podkreślić, pokręciłem głową. – Ta ostatnia była ostra. Ciemnoskóre smakują trochę inaczej, nie? Zwłaszcza ich cipka. Ich cipka ma smak... hmm... jamajskiej trzciny cukrowej. Tak, sama słodycz. Jest jak... Nieważne. Posłuchaj: to, gdzie wtykasz swego fiuta, to twoja sprawa i nic mi do tego, ale ja na jakiś czas bastuję. Poważnie.

Danny wzruszył ramionami.

– Gdybym miał taką żonę jak ty, pewnie też bym zbastował. Ale Nancy to, kurwa, koszmar. Wysysa ze mnie życie. Rozumiesz?

Miałem ochotę wspomnieć coś o genealogii, ale uśmiechnąłem się tylko ze współczuciem i odparłem:

– To może się rozwiedźcie? Wszyscy tak robią, nikt nawet nie zauważy. – Wzruszyłem ramionami. – Nie chcę pomniejszać znaczenia twoich małżeńskich problemów, ale teraz musimy pogadać o interesach. Zaraz będziemy w banku i chcę przedtem obgadać z tobą parę spraw. Po pierwsze, będę mówił ja, jasne?

Danny kiwnął głową.

– Ty co, myślisz, że jestem Pustak?

– Nie, masz za mało kwadratową głowę, poza tym jest w niej mózg. Ale poważnie, chcę, żebyś siedział tam i obserwował. Spróbował ich rozgryźć. Za cholerę nie rozumiem ich mowy ciała. Zaczynam podejrzewać, że w ogóle jej nie mają. I bez względu na to, jak przebiegnie spotkanie, wychodzimy, mówiąc, że nie jesteśmy zainteresowani współpracą. To mus, tak trzeba. Że to, co robią, nie pasuje do tego, co robimy w Stanach, i postanowiliśmy zrezygnować. Bardziej logiczny powód wymyślę, kiedy powiedzą nam coś więcej o tutejszych przepisach.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю