355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 30)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 30 (всего у книги 31 страниц)

– Przestań! – powiedziałem ze śmiechem. Wziąłem ją za rękę i pociągnąłem w stronę limuzyny. – Nie wytrzymam do czwartego lipca. Chcę cię tu i teraz, natychmiast! Chcę kochać się z tobą w samochodzie!

– Nie, nie, nie. – Teatralnie pokręciła głową. – W ten weekend będą tylko całuski. Zobaczę, jak będziesz się zachowywał, a potem, może już w niedzielę, zastanowię się, czy pozwolić ci na więcej.

Szofer, niski sześćdziesięciolatek, miał na imię Bob i w szoferskiej czapce czekał na nas przy tylnych drzwiczkach.

– To moja żona – powiedziałem. – Jest prawdziwą księżną, więc niech ją pan odpowiednio traktuje. Pewnie nieczęsto wozi pan przedstawicieli królewskiego rodu, co?

– Nie – odparł z powagą Bob. – To prawda.

– Tak myślałem. Ale niech się pan nie boi. Księżna jest osobą bardzo bezpretensjonalną. Prawda, skarbie?

– Bardzo – warknęła Nadine. – A teraz przestań kłapać i wskakuj do tej pieprzonej bryki.

Bob zamarł z przerażenia, najwyraźniej zaskoczony, że prawdziwa księżna może mówić takim językiem.

– Niech pan się nią nie przejmuje – powiedziałem. – Żona nie chce uchodzić za przemądrzałą, to dlatego. Całą nadętość zachowuje dla swoich królewskich pobratymców z Anglii. – Puściłem do niego oko. – Żarty żartami, ale ponieważ jestem jej mężem, jestem również księciem, a ponieważ będzie pan woził nas przez cały weekend, proszę zwracać się do nas per Księżno i Książę. Ja tylko tak, żeby nie było nieporozumień.

Bob skłonił się oficjalnie.

– Oczywiście, książę.

– Świetnie.

Położyłem rękę na królewskiej pupie Księżnej, wepchnąłem ją na tylne siedzenie i wsiadłem. Bob zatrzasnął drzwi i poszedł do samolotu po bagaż.

Natychmiast podwinąłem jej sukienkę i zobaczyłem, że jest bez majteczek.

– Tak cię kocham, Nae. Tak bardzo cię kocham...

Pchnąłem ją lekko i kiedy się położyła, przywarłem do niej całym ciałem. Czując mój gigantyczny wzwód, zmysłowo jęknęła i potarła biodrami o moje biodra, co sprawiło mi jeszcze większą przyjemność. Całowałem ją i całowałem, w końcu mnie odepchnęła.

– Przestań, głuptasie! Bob zaraz wróci. Musisz zaczekać, aż dojedziemy do hotelu. – Spojrzała w dół, na moje wybrzuszone dżinsy. – Och, mój biedny maluszek...

Maluszek? To jest maluszek?

– ...zaraz eksploduje! – Ściągnęła usta. – Podotykam go troszkę. – I zaczęła masować go przez spodnie.

Nacisnąłem guzik i podniosłem przepierzenie.

– Nie wytrzymam do hotelu – wymamrotałem. – Będziemy kochać się tutaj, i w cholerę z Bobem!

– Dobrze – odparła rozbrykana Księżna. – Ale to będzie bzykanko ze współczucia, więc się nie liczy. Tak naprawdę kochać się z tobą będę dopiero wtedy, kiedy przekonam się, że jesteś już grzeczny. Jasne?

Zrobiłem szczenięce oczy i zaczęliśmy zrywać z siebie ubranie. Zanim wrócił Bob, byłem już głęboko w środku i oboje dziko jęczeliśmy. Przytknąłem palec do ust i szepnąłem:

– Ciii...

Księżna kiwnęła głową, a ja nacisnąłem guzik interkomu.

– Bob, dobry człowieku, jest pan tam?

– Tak, książę.

– Świetnie. Księżna i ja mamy pilną sprawę do omówienia, więc proszę nam nie przeszkadzać, aż dojedziemy do Hyatta.

Puściłem do Księżnej oko, zerknąłem na przycisk interkomu i pytająco uniosłem brwi.

– Włączony czy wyłączony?

Księżna zagryzła policzek.

– A co tam, zostaw włączony.

Zuch dziewczyna.

– Dobrej zabawy, Bob! – rzuciłem.

Z tymi słowami trzeźwy Książę Bayside z Queens zaczął kochać się ze swoją zmysłową żoną, Księżną brooklyńskiego Bay Ridge, jakby nazajutrz miał skończyć się świat.

ROZDZIAŁ 39

Sześć sposobów na morderstwo

Mój pies musi iść na operację... Samochód mi się zepsuł... Mój szef to idiota... A moja żona idiotka... Korki uliczne doprowadzają mnie do szału... Życie jest niesprawiedliwe...

I tak dalej, i tak dalej.

Strasznie u tych alkoholików przynudzali. Byłem w domu od tygodnia i w ramach terapii postanowiłem zaliczyć dziewięćdziesiątkę – taki postawiłem sobie cel – to znaczy w dziewięćdziesiąt dni odbyć dziewięćdziesiąt spotkań AA. Z Księżną, która pilnowała mnie jak jastrząb, nie miałem innego wyjścia.

Szybko zdałem sobie sprawę, że będzie to bardzo długa dziewięćdziesiątka.

Kiedy przyszedłem na pierwsze spotkanie, ktoś spytał mnie od razu, czy chcę zabrać głos.

– Teraz? – odparłem. – Jasne, czemu nie? – Nic lepszego nie mogło mi się przydarzyć.

Ale natychmiast zaczęły się problemy. Wskazano mi krzesło przy prostokątnym stole z przodu sali. Prowadzący spotkanie, miły facet w wieku pięćdziesięciu kilku lat, usiadł przy mnie i zrobił krótkie wprowadzenie. Potem dał mi znak i mogłem zaczynać.

– Cześć – powiedziałem szczerym donośnym głosem. – Mam na imię Jordan. Jestem narkomanem i alkoholikiem.

– Cześć, Jordan, witaj – odpowiedział mi chór trzydziestu byłych pijaków.

– Jestem trzeźwy od trzydziestu siedmiu dni – ciągnąłem pewny siebie. – Dlatego...

– Przepraszam – przerwał mi natychmiast siwowłosy jegomość z nosem pokrytym siateczką czerwonawych żyłek. – Żeby zabierać głos, trzeba być trzeźwym przez trzy miesiące. Co najmniej.

Stary bezczelny kapeć! Byłem zdruzgotany. Poczułem się tak, jakbym zapomniał się ubrać i poszedł nago do szkoły. Siedziałem na tym straszliwie niewygodnym drewnianym krześle i patrzyłem na starucha, czekając, aż ściągną mnie stamtąd bosakiem.

– Nie przesadzajmy – zainterweniował prowadzący. – Skoro już przyszedł, niech coś powie. Powiew świeżego powietrza dobrze nam zrobi.

Ktoś niegrzecznie mruknął, ktoś inny po chamsku wzruszył ramionami, jeszcze ktoś pogardliwie pokręcił głową. Byli źli. I napastliwi. Prowadzący położył mi rękę na ramieniu, dając do zrozumienia, że wszystko jest okej, że mogę mówić.

Nerwowo kiwnąłem głową.

– Dobrze – rzuciłem w tłum naburmuszonych pijaków. – Jestem trzeźwy od trzydziestu siedmiu dni i...

Znowu mi przerwano, ale tym razem grzmiącymi oklaskami. Ach, cudownie! Wilk z Wall Street dostał pierwszą owację, chociaż nie zaczął nawet mówić! Niech tylko zaczekają. Kiedy usłyszą moją opowieść, rozniosą tę budę na strzępy!

Aplauz powoli ucichł, więc dzielnie parłem naprzód.

– Dziękuję. Dziękuję za zaufanie. Moim ulubionym narkotykiem były „cytrynki”, ale brałem i kokainę. Szczerze mówiąc...

– Przepraszam – przerwała mi znowu moja nemezis o żylastym nosie. – To jest spotkanie Anonimowych Alkoholików, a nie Anonimowych Narkomanów. Tu można mówić tylko o alkoholu.

Rozejrzałem się i zobaczyłem morze potakujących głów. Niech to szlag! – pomyślałem. Co to za durna polityka, durna i przestarzała. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Dlaczego ktoś miałby chlać i tylko chlać, za wszelką cenę unikając prochów? To bez sensu.

Już miałem zerwać się z krzesła i zwiać, gdzie pieprz rośnie, gdy nagle rozległ się czyjś donośny głos:

– Jak śmiesz, Bill! Jak śmiesz odpychać młodego chłopca, który walczy o swoje życie! To podłość! Wszyscy jesteśmy nałogowcami! Dlatego zamknij gębę i daj mu mówić!

„Młodego chłopca”? Ktoś nazwał mnie młodym chłopcem? Na miłość boską, przecież miałem prawie trzydzieści pięć lat! Spojrzałem w stronę źródła głosu i zobaczyłem starszą panią w babcinych okularach. Puściła do mnie oko. Ja puściłem oko do niej.

– Przepisy to przepisy, ty stara wiedźmo – burknął siwy pijak.

Z niedowierzaniem pokręciłem głową. Dokądkolwiek bym poszedł, tuż za mną podążał obłęd. Dlaczego? Przecież nie zrobiłem nic złego. Chciałem tylko być trzeźwy. Mimo to znowu wylądowałem w samym środku zamieszania.

– Dobra – powiedziałem do prowadzącego. – Zrobię, co chcecie.

W końcu udzielili mi głosu, ale wyszedłem stamtąd, mając ochotę skręcić skurwielowi kark – temu staremu oczywiście.

Na spotkaniu Anonimowych Narkomanów było jeszcze gorzej. Przyszły tylko cztery osoby, w tym trzy nawalone. Czwarta miała krótszy staż niż ja.

Chciałem powiedzieć coś Księżnej, chciałem uzmysłowić jej, że to nie dla mnie, ale wiedziałem, że byłaby zdruzgotana. Nasz związek umacniał się z każdym dniem. Nie było już kłótni, przeklinania, bicia, dźgania, policzkowania, oblewania wodą ani niczego takiego. Byliśmy dwojgiem normalnych ludzi prowadzących normalne życie z Chandler, Carterem i dwudziestu dwojgiem służących. Na lato postanowiliśmy zostać w Southampton. Uznaliśmy, że dopóki na dobre nie wyzdrowieję, lepiej będzie odizolować mnie od tego obłędu. Księżna ostrzegła wszystkich znajomych: byli u nas mile widziani pod warunkiem, że przyjdą trzeźwi i że nie będą nic pili i niczego brali. Alan Walnięty Chemik dostał osobiste ostrzeżenie od Bo i już nigdy więcej o nim nie słyszałem.

A moje interesy? Cóż, bez „cytrynek” i kokainy nie miałem już do nich serca, przynajmniej na razie. Patrzyłem na świat świeżym okiem i problemy takie jak firma Steve’a Maddena zdawały się beznadziejnie łatwe do rozwiązania. Moi prawnicy wysmażyli pozew, kiedy byłem jeszcze w klinice, i nasza tajna umowa zabezpieczająca przestała być tajna. Jak dotąd nikt mnie z tego powodu nie aresztował i czułem, że tego nie zrobi. Umowa była ostatecznie zgodna z prawem, sęk w tym, że Steve jej nie ujawnił, dlatego to on był winny, nie ja. Poza tym agent specjalny Coleman już dawno zniknął za horyzontem i miałem nadzieję, że na zawsze. Tak, wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał pójść z Szewcem na kompromis. Już się z tym pogodziłem i przestało mnie to obchodzić. Nawet w moim najbardziej zdeprawowanym stanie emocjonalnym – przed pójściem na odwyk – do szału doprowadzały mnie nie pieniądze, tylko świadomość, że Madden próbuje ukraść mi akcje. A to nie wchodziło już w grę, bo w ramach ugody będzie musiał je sprzedać, żeby mnie spłacić. Resztą zajmą się prawnicy.

Byłem w domu od ponad tygodnia, gdy wróciwszy z kolejnego spotkania AA, zastałem Nadine w pokoju telewizyjnym, tym samym, gdzie sześć tygodni wcześniej posiałem dwadzieścia gramów cracku, który – jak się później okazało – Księżna wrzuciła do kibla.

– Cześć, skarbie – powitałem ją z szerokim uśmiechem. – Jak...

Nadine podniosła głowę i zamarłem z przerażenia. Była wstrząśnięta. Miała zapłakaną twarz i ciekło jej z nosa.

– Jezus Maria, co się stało?! – spytałem, ogarnięty paniką. – Co się stało?! – Objąłem ją delikatnie.

Trzęsąc się na całym ciele, wskazała ekran telewizora.

– Scott – wyszlochała. – Scott Schneiderman. Kilka godzin temu zabił policjanta. Nie miał pieniędzy na kokainę. Próbował obrabować ojca i zastrzelił policjanta. – Zaczęła histerycznie płakać.

Poczułem, że ja też mam mokre policzki.

– Chryste, jeszcze miesiąc temu tu był. Boże... – Chciałem coś powiedzieć, ale szybko zdałem sobie sprawę, że żadne słowa nie oddadzą tej tragedii.

Dlatego nie powiedziałem nic.

*

Tydzień później, w piątek o wpół do ósmej wieczorem, rozpoczęło się spotkanie w kościele katolickiej parafii Our Lady of Poland. Był weekend Dnia Pamięci i myślałem, że jak zwykle czeka mnie godzina tortur. Ale ku mojemu zaskoczeniu już na samym wstępie prowadzący oświadczył, że koniec z przynudzaniem, że on nie będzie tego tolerował. Chciał stworzyć strefę wolną od zrzędzenia, ponieważ celem AA było umacnianie nadziei i wiary, a nie narzekanie na długość kolejek na dworcu Grand Union. Potem pokazał nam minutnik, taki do gotowania jajek, i dodał:

– W ciągu dwóch i pół minuty możecie powiedzieć wszystko, co by mnie zainteresowało. Dlatego proszę krótko i do rzeczy.

Siedziałem z tyłu, obok kobiety w średnim wieku, która jak na ekspijaczkę była względnie zadbana. Miała rudawe włosy i rumianą twarz. Nachyliłem się ku niej i spytałem:

– Kto to jest?

– George. Nasz nieoficjalny przywódca.

– Tak? Szef tego koła?

– Nie, nie – odparła, jakbym strzelił straszną gafę. – Całego Hamptons. – Rozejrzała się ukradkiem, jakby chciała mi zdradzić coś ściśle tajnego, i półgłosem dodała: – George jest właścicielem Seafield, tej kliniki odwykowej. Nigdy nie widział go pan w telewizji?

Pokręciłem głową.

– Rzadko oglądam telewizję, ale chyba skądś go znam. Czy on... O Boże!

Odebrało mi mowę. To był Fred Flintstone, człowiek o wielkiej głowie, który wyszedł z mojego telewizora o trzeciej nad ranem, co natchnęło mnie do tego, by przygrzać mu w gębę rzeźbą Remingtona.

Po spotkaniu zaczekałem, aż tłum się przerzedzi, i podszedłem do stołu.

– Cześć, jestem Jordan. Chciałem ci tylko powiedzieć, że dużo dzisiaj skorzystałem. To było świetne spotkanie.

Wyciągnął do mnie rękę wielkości rękawicy baseballowej. Uścisnąłem ją, modląc się, żeby nie wyrwał mi ze stawu ramienia.

– Dzięki – odparł. – Jesteś nowy?

– Tak. Nie biorę od czterdziestu trzech dni.

– Gratulacje. To niemałe osiągnięcie. Powinieneś być z siebie dumny. – Przekrzywił głowę i przyjrzał mi się uważnie. – Ja cię skądś znam. Nie dosłyszałem twego imienia...

No to fajnie – pomyślałem. Zaczyna się. Te pieprzone pismaki – nie było przed nimi ucieczki. Fred Flintstone widział moje zdjęcie w gazecie i zaraz mnie zbluzga. Musiałem strategicznie zmienić temat.

– Jordan, ale muszę opowiedzieć ci coś zabawnego. Siedziałem kiedyś w moim domu w Old Brookville i o trzeciej nad ranem...

Kiedy opowiedziałem mu o Flintstonie i o rzeźbie Remingtona, uśmiechnął się i ciężko westchnął.

– Nie ty jeden. Ci z Sony powinni mi płacić dolara od każdego telewizora sprzedanego ćpunowi, który rozwalił go po moim spocie. – Cicho zachichotał i sceptycznie dodał: – Przyjechałeś z Old Brookville? Piękna okolica. Mieszkasz z rodzicami?

– Nie. Jestem żonaty i mam dwoje dzieci, ale ta reklama...

Nie dał mi dokończyć.

– Wpadłeś tu na Dzień Pamięci?

Jezu Chryste! Cały plan zaczynał brać w łeb. Facet zmusił mnie do obrony.

– Nie, mam tu dom.

– Naprawdę? – spytał zaskoczony. – Gdzie?

Wziąłem głęboki oddech.

– Przy Meadow Lane.

Fred Flintstone odchylił do tyłu głowę i zmrużył oczy.

– Mieszkasz przy Meadow Lane? Naprawdę?

– Naprawdę.

Flintstone uśmiechnął się zjadliwie. Najwyraźniej zaczynał się czegoś domyślać.

– Powiedziałeś, że jak się nazywasz?

– Nie powiedziałem, ale nazywam się Belfort. Czyżby coś ci to mówiło?

George stłumił śmiech.

– O tak, i to dużo. To ty założyłeś tę... tę firmę. Jak ona się nazywa? Strathman?

– Stratton – poprawiłem go bezbarwnym głosem. – Stratton Oakmont.

– Właśnie, Stratton Oakmont. Jezu święty, wyglądasz jak nastolatek! Jakim cudem udało ci się narobić takiego zamieszania?

Wzruszyłem ramionami.

– Prochy, George, prochy.

Kiwnął głową.

– Tak... Straciłem u was paręset tysięcy na jakichś szemranych akcjach. Nawet nie pamiętam czyich.

O cholera – pomyślałem. Kiepsko. W każdej chwili może mi przyłożyć tym swoim łapskiem. Zwrócę mu wszystko co do centa. Tak, pobiegnę do domu i wyjmę kasę z sejfu.

– Nie mam już z nimi nic wspólnego, ale chętnie...

Znowu mi przerwał.

– Posłuchaj, bardzo miło mi się rozmawia, ale muszę wracać do domu. Czekam na ważny telefon.

– Przepraszam, nie chciałem cię zatrzymywać. Przyjdę za tydzień, może jeszcze pogadamy.

– Bo co? Spieszysz się gdzieś?

– Nie. Dlaczego?

– Chciałem zaprosić cię na kawę. Mieszkam niedaleko ciebie.

Uniosłem brwi.

– Nie jesteś zły za te dwieście tysięcy?

– Przestań. Co to jest dwieście tysięcy dla dwóch pijaków? Poza tym chciałem odpisać to od podatku. – Uśmiechnął się, położył mi rękę na ramieniu i ruszyliśmy do drzwi. – Spodziewałem się, że kiedyś cię tu spotkam. Krąży o tobie mnóstwo zwariowanych historii. Cieszę się, że w porę tu dotarłeś... Ale zaproszę cię do siebie pod jednym warunkiem.

– Jakim?

George podejrzliwie zmrużył oczy.

– Powiesz mi, czy zatopiłeś ten jacht dla kasy z ubezpieczenia.

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Nie ma sprawy. Chodź, opowiem ci po drodze.

I tak wyszedłem ze spotkania z moim nowym mentorem: George’em B.

*

Mieszkał przy South Main Street, jednej z najbardziej eleganckich ulic w Southampton, pod względem cenowym nieco mniej prestiżowej niż Meadow Lane, chociaż najtańszy dom kosztował tam co najmniej trzy miliony. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kosztownym stole z bielonej dębiny w jego rustykalnej francuskiej kuchni.

Opowiadałem mu właśnie o moich planach, o tym, że kiedy tylko zaliczę dziewięćdziesiątkę, z premedytacją zabiję tego sukinsyna Dennisa Maynarda. Uznałem, że mogę z nim o tym pogadać po tym, jak opowiedział mi o facecie roznoszącym pozwy sądowe, który regularnie go nachodził. Ponieważ George nie otwierał drzwi – ładnych, mahoniowych, ręcznie polerowanych – facet zaczął przybijać do nich pozwy młotkiem. Pewnego razu George zaczaił się, zaczekał, aż gość weźmie zamach, błyskawicznie otworzył drzwi, przyłożył mu w nos i szybciutko je zamknął. Zrobił to tak błyskawicznie, że facet nie potrafił opisać go policji i sprawę umorzono.

– ...czysta podłość – mówiłem. – I ten sukinsyn ma czelność zwać się profesjonalistą. Okej, zabronił jej odwiedzać mnie w tym wariatkowie. Dobra, nieważne, chociaż już za samo to powinienem połamać mu nogi. Ale zapraszać ją do kina? Próbować zaciągnąć ją do łóżka? To zasługuje na śmierć! – Rozwścieczony pokręciłem głową i wypuściłem powietrze, ciesząc się, że wreszcie to z siebie wyrzuciłem.

A George się ze mną zgodził! Tak, uważał, że Maynard zasługuje na śmierć. Dlatego przez następne kilka minut zastanawialiśmy się nad najlepszymi sposobami na morderstwo, poczynając od obcięcia mu fiuta hydraulicznymi kleszczami. Ale George uważał, że to za mało bolesne, bo zanim fiut zdążyłby upaść na dywan, Maynard doznałby wstrząsu i nic nie czując, wykrwawiłby się na śmierć. Dlatego przeszliśmy do ognia, do śmierci w płomieniach. To podobało się mu znacznie bardziej, bo śmierć w płomieniach jest cholernie bolesna, martwiło go tylko, że razem z Maynardem trzeba by spalić jego dom. Potem zastanawialiśmy się nad czadem – tlenkiem węgla. Szybko doszliśmy do wniosku, że to stanowczo zbyt łagodne, więc zaczęliśmy rozważać wszystkie za i przeciw śmierci przez otrucie. Uznaliśmy jednak, że zalatuje to trochę dziewiętnastym wiekiem, i wtedy przyszło nam do głowy zwykłe włamanie, które doprowadziłoby do zabójstwa (włamywacz musiał pozbyć się świadków). Pomysł był bardzo dobry, ale zaraz potem doznaliśmy olśnienia i postanowiliśmy zapłacić pięć dolców jakiemuś ćpunowi, który miałby podbiec do Maynarda i dźgnąć go w brzuch zardzewiałym nożem. Dzięki temu – myślał na głos George – facet wykrwawiłby się na śmierć bardzo powoli, lecz skutecznie, zwłaszcza jeśli ćpun dźgnąłby go tuż nad wątrobą, co spotęgowałoby ból.

Nagle otworzyły się drzwi i usłyszałem czyjś głos.

– George, czyj to samochód? – Głos był ciepły i słodki, w dodatku mówił z silnym brooklyńskim akcentem.

Chwilę później do kuchni weszła jedna z najbardziej uroczych kobiet, jakie kiedykolwiek poznałem. George był wielki, a ona malutka i drobniutka. Miała jasnorude włosy, złocistobrązowe oczy, delikatne rysy twarzy, starannie wypielęgnowaną cerę i mnóstwo piegów. Dawałem jej czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, chociaż świetnie się trzymała.

– Annette, to jest Jordan – przedstawił nas sobie George. – Jordan, to jest Annette.

Wstałem i wyciągnąłem do niej rękę, ale minęła ją, objęła mnie ciepło i pocałowała w policzek. Pachniała świeżością i bardzo kosztownymi perfumami, których nie mogłem rozpoznać. Uśmiechnęła się, odsunęła mnie na długość ramienia i przyjrzała mi się uważnie.

– Powiem jedno – stwierdziła rzeczowo. – Nie jest pan typowym przybłędą, jakich George tu przyprowadza.

Wybuchnęliśmy śmiechem, a ona przeprosiła nas i zajęła się swoimi sprawami, czyli umilaniem życia mężowi. Na stoliku błyskawicznie stanął dzbanek kawy, taca z ciastkami, ciasteczkami i pączkami i miska ze świeżymi owocami. Potem zaproponowała, że przyrządzi mi na kolację coś konkretnego, bo jestem za chudy.

– Szkoda, że nie widziała mnie pani czterdzieści trzy dni temu – odparłem.

Piłem kawę i dalej nawijałem o Maynardzie. Annette szybko do nas dołączyła.

– A to sukinsyn – powiedziała. – Ma pan pełne prawo obciąć mu jaja. Prawda, Chrabąszczyku?

Chrabąszczyku? Ciekawe przezwisko. Bardzo miłe, chociaż zupełnie do George’a nie pasowało. Co innego Sasquacz. Goliat. Albo Zeus.

Chrabąszczyk kiwnął głową.

– Facet zasługuje na powolną, bolesną śmierć. Pomyślę o tym przed snem. A jutro wszystko zaplanujemy.

– Tak jest! – W pełni się z nim zgadzałem. – Maynard zasługuje na powolną, bolesną śmierć w płomieniach.

– A co powiesz mu jutro, Chrabąszczyku? – spytała Annette.

– Że przemyślę to wieczorem i że planowanie odkładamy na następny dzień. – George posłał mi krzywy uśmiech.

– No nie, jesteście niesamowici – powiedziałem. – Wiedziałem, że mnie nabieracie.

– Wcale nie – zaprotestowała Annette. – Ten człowiek naprawdę na to zasługuje. George ma dużo takich spraw, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś próbował powstrzymywać żonę od niesienia pomocy mężowi. Prawda, Chrabąszczyku?

Chrabąszczyk wzruszył potężnymi ramionami.

– Nie lubię osądzać czyichś metod, ale w tej interwencji brakowało mi ciepła. Robiłem to setki razy i zawsze się starałem, żeby ćpun zrozumiał, jak bardzo jest kochany, by wiedział, że jeśli skończy z nałogiem, wszyscy będą go wspierali. Nigdy w życiu nie zakazałbym żonie widywania się z mężem. Ale cóż. Wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? Żyjesz i jesteś trzeźwy. To prawdziwy cud, pytanie tylko, czy jesteś trzeźwy naprawdę.

– Jak to? Oczywiście, że tak. Od czterdziestu trzech dni, za kilka godzin od czterdziestu czterech. Przez ten czas niczego nie tknąłem, przysięgam.

– Zgoda, od czterdziestu trzech dni nie piłeś i nie ćpałeś, co wcale nie znaczy, że jesteś trzeźwy. Prawda, Annette?

Kiwnęła głową.

– Opowiedz mu o Kentonie Rhodesie – powiedziała.

– O tym właścicielu sieci domów towarowych? – spytałem.

– Nie – odparł George – o jego popieprzonym synalku, następcy tronu. Ma dom w Southampton, niedaleko ciebie.

Pałeczkę przejęła Annette.

– Bo, widzi pan, kiedyś miałam sklep przy Windmill Lane, tu, niedaleko. Stanley Blacker Boutique, tak się nazywał. Sprzedawaliśmy fantastyczne ciuchy westernowe, buty od Tony’ego Lamy...

George nie znosił przynudzania nawet w wykonaniu własnej żony, i natychmiast jej przerwał.

– Chryste, co ma piernik do wiatraka? Kogo obchodzi, co sprzedawaliście albo jakich lokatorów miałem dziewiętnaście lat temu? – Spojrzał na mnie, przewrócił oczami, wziął głęboki oddech, nadymając się do rozmiarów chłodni przemysłowej, i powoli wypuścił powietrze. – No więc Annette miała sklep przy Windmill Lane i parkowała przed nim swego mercedesa. Pewnego dnia czeka na klienta i widzi przez okno, że za mercedesem parkuje drugi mercedes. Parkując, zawadza o jej tylny zderzak. Kilka sekund później wysiada z niego jakiś facet z dziewczyną i nie zostawiwszy za wycieraczką kartki ze swoimi namiarami, idzie do miasta.

Annette spojrzała na mnie, uniosła brwi i szepnęła:

– To był Kenton Rhodes.

– Właśnie – ciągnął George. – To był Kenton Rhodes. Annette wychodzi ze sklepu i widzi, że nie tylko uszkodził jej zderzak, ale i zaparkował w niedozwolonym miejscu, w strefie przeciwpożarowej. Dzwoni na policję, policja przyjeżdża i wlepia mu mandat. Facet wraca godzinę później, widzi mandat, uśmiecha się, rwie go na strzępy i rzuca na jezdnię.

Annette nie mogła oprzeć się pokusie i wtrąciła:

– Co za palant! Tak się bezczelnie uśmiechał, że wybiegłam na ulicę i krzyknęłam: „Powiem ci coś, panie kolego. Nie tylko wgiął mi pan zderzak, ale i zaparkował pan w miejscu dla straży pożarnej! I podarł pan mandat!”.

– Tak się przypadkiem zdarzyło, że właśnie tamtędy przechodziłem. Idę i widzę, że Annette wrzeszczy na niego, a on wyzywa ją od dziwek. Podchodzę bliżej i mówię: „Wracaj do sklepu, ale już!”. Annette znika, wiedząc, co zaraz będzie. Tymczasem ten skurwiel puszcza mi wiązankę i wsiada do samochodu. Zamyka drzwi, odpala silnik, naciska guzik i zamyka okno. Potem wkłada okulary przeciwsłoneczne, wiesz, takie wielkie, w których wygląda się jak owad, uśmiecha się i pokazuje mi środkowy palec.

– I co zrobiłeś? – spytałem ze śmiechem.

George poruszał wielką głową na grubej jak hydrant szyi.

– Co zrobiłem? Szyba była gruba, z hartowanego szkła, ale zacisnąłem pięść, wziąłem zamach i grzmotnąłem w nią tak mocno, że rozleciała się na tysiąc kawałków. Pięść przeszła na wylot i trafiła go w skroń tak skutecznie, że stracił przytomność i upadł na kolana dziewczyny, wciąż w okularach, tylko teraz już przekrzywionych.

– Aresztowali cię? – spytałem, nie mogąc powstrzymać śmiechu.

– Niezupełnie. Widzisz, dziewczyna zaczęła się drzeć: „O Boże!” – wrzeszczała. – „O mój Boże! Zabiłeś go, ty kretynie!”. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła na posterunek. Kilka minut później Rhodes się ocknął, a ona wróciła z gliniarzem, moim dobrym kumplem Pete’em Orlandem. No więc wraca, otwiera drzwi, pomaga Rhodesowi wysiąść, otrzepuje go ze szkła i z mety napadają na Pete’a, żądając, by mnie aresztował. W tej samej chwili ze sklepu wybiega Annette i krzyczy: „On podarł mandat! Zaśmieca miejsce publiczne i parkuje w niedozwolonym miejscu!”, na co Pete obchodzi samochód, ponuro kręci głową, patrzy na Rhodesa i mówi: „Rzeczywiście, zaparkował pan w niedozwolonym miejscu. Proszę natychmiast przestawić samochód albo każę go odholować”. Rhodes mruczy coś pod nosem, klnie, wsiada do mercedesa i zamyka drzwi. Odpala silnik, wrzuca wsteczny, cofa kilkanaście centymetrów, a wtedy Pete podnosi rękę i krzyczy: „Stać! Proszę wysiąść!”. Rhodes zatrzymuje wóz, wysiada i pyta: „Co jest?”, na co Pete mówi: „Wyczuwam alkohol w pana oddechu, musi pan poddać się testowi trzeźwości”. „Kurwa mać, nie wie pan, kim jestem!” – mamrocze Rhodes. Nie przestał się ciskać i przeklinać nawet po tym, jak Pete aresztował go za jazdę po pijanemu i założył mu kajdanki.

Rechotaliśmy z tego przez dobrą minutę i był to mój pierwszy serdeczny – i trzeźwy – śmiech niemal od dziesięciu lat. Szczerze mówiąc, nie pamiętałem nawet, kiedy ostatni raz tak głośno się śmiałem. Z historii tej wypływał oczywisty morał: George, który wówczas dopiero zaczynał się leczyć, był wtedy trzeźwy, a jednocześnie nie był. Przestał pić, ale wciąż zachowywał się jak pijak.

Teraz opanował się w końcu i powiedział:

– Bystry z ciebie chłopak, więc na pewno wyciągniesz z tego odpowiedni wniosek.

– Tak. Wniosek jest taki, że zabicie Maynarda nie byłoby czynem człowieka trzeźwego.

– Właśnie. Możesz o tym myśleć, możesz o tym rozmawiać, a nawet z tego żartować. Ale gdybyś zaczął coś w tym kierunku robić, oznaczałoby to, że daleko ci do prawdziwej trzeźwości. Nie piję od ponad dwudziestu lat, mimo to codziennie chodzę na spotkania, ale nie tylko po to, żeby nie pić. Trzeźwość jest dla mnie czymś więcej niż unikaniem alkoholu. Kiedy na spotkaniach widzę nowych, takich jak ty, przypominam sobie, że wciąż stąpam po kruchym lodzie i że w każdej chwili mogę pójść na dno. To mój codzienny straszak. A kiedy widzę starych wyjadaczy, ludzi, którzy nie piją od ponad trzydziestu lat i są znacznie trzeźwiejsi ode mnie, uświadamiam sobie, jaki to cudowny program i jak wielu ludziom uratował życie.

– Tak naprawdę to nie chciałem go zabić – odparłem. – Musiałem po prostu trochę pogadać, spuścić parę. – Wzruszyłem ramionami. – Kiedy patrzysz na to z perspektywy czasu, pewnie nie możesz uwierzyć, że mu wtedy przyłożyłeś. Teraz, po dwudziestu latach niepicia, pewnie nadstawiłbyś drugi policzek, co?

George spojrzał na mnie jak na idiotę.

– Żartujesz? Przygrzałbym sukinsynowi nawet po stu!

Znowu wybuchnęliśmy histerycznym śmiechem i śmialiśmy się tak przez całe to cudowne lato 1997 roku, moje pierwsze lato całkowitej trzeźwości. Księżna też, bo zaprzyjaźniliśmy się z George’em i Annette, podczas gdy nasi znajomi, jeden po drugim, zaczęli się powoli od nas oddalać. Do końca pierwszego roku trzeźwości straciłem kontakt prawie ze wszystkimi. Wciąż spotykaliśmy się z Beallami i z najstarszymi przyjaciółmi Nadine, ale dla ludzi takich jak Elliot Lavigne, Danny Porush, Rob Lorusso, Todd i Carolyn Garretowie nie było już miejsca w moim życiu.

Oczywiście Wigwam, Bonnie i Ross i kilku moich przyjaciół z dzieciństwa wciąż wpadało do nas na kolację, ale było już inaczej. Kokosy oficjalnie się skończyły, podobnie jak narkotyki, które przedtem trzymały nas razem. Wilk z Wall Street umarł tamtej nocy w Boca Raton na Florydzie, przedawkowawszy w kuchni Dave’a i Laurie Beallów. A to, co z niego zostało, ostatecznie zgasło po tym, jak spotkał George’a, który wskazał mu drogę do prawdziwej trzeźwości.

Wyjątkiem był naturalnie Alan Lipsky, mój najstarszy i najdroższy przyjaciel, który stał u mego boku na długo przed tym wszystkim, na długo przed tym, jak przyszedł mi do głowy pomysł, by stworzyć na Long Island moją własną wersję Wall Street i zasiać tam ziarno chaosu i szaleństwa. Na jesieni 1997 roku Alan przyjechał do mnie i powiedział, że ma tego dość, że zmęczyło go tracenie pieniędzy klientów i że woli raczej umrzeć niż prowadzić dalej Monroe Parker. Całym sercem poparłem jego decyzję i niedługo potem firma przestała istnieć. Kilka miesięcy później w jej ślady poszła Biltmore i tak era Strattonitów dobiegła końca.

Mniej więcej wtedy dogadałem się w końcu ze Steve’em Maddenem. Zgodziłem się na pięć milionów, czyli na kwotę o wiele mniejszą niż rzeczywista wartość moich akcji, pod warunkiem jednak, że Steve sprzeda je do funduszu wzajemnego. Tak więc stracił na tym on, straciłem i ja. Uważałem i zawsze będę uważał, że Madden wyszedł z tego suchą stopą, chociaż w sumie zarobiłem na tym interesie ponad dwadzieścia milionów, co nawet według moich zwariowanych standardów nie było kwotą małą.

Tymczasem Księżna i ja ustatkowaliśmy się i zaczęliśmy prowadzić życie znacznie spokojniejsze i skromniejsze, stopniowo redukując naszą menażerię do rozsądnej liczby dwunastu osób. Najpierw odprawiliśmy Marię i Ignacia. Potem Rocca Dziennego i Nocnego, których zawsze lubiłem, ale których obecność nie była już niezbędna. Kiedy wywołana przez „cytrynki” i kokainę paranoja ustąpiła, uznałem, że zatrudnianie prywatnych ochroniarzy w okolicy wolnej od przestępstw jest idiotyczne. Bo przyjął dymisję z podniesionym czołem, mówiąc, że cieszy się, iż wyszedłem z tego żywy. I chociaż się do tego nie przyznał, chociaż pewnie nie wiedział, w jak silny wpadłem nałóg, na pewno miał wyrzuty sumienia. Tak, Księżna i ja dobrze się maskowaliśmy. A może wszyscy o tym wiedzieli, ale dopóki znosiłem złote jajka, kto przejmowałby się moją ewentualną śmiercią?

Gwynne i Janet oczywiście zostały i nie wracaliśmy już do tego, że były kiedyś moimi najwierniejszymi pomocnicami (nie licząc naturalnie Nadine). Czasem lepiej nie budzić licha. Janet była ekspertką od grzebania przeszłości, a na Południu, skąd pochodziła Gwynne, umieli ją grzebać wszyscy. Tak czy inaczej kochałem jedną i drugą i wiedziałem, że one kochają mnie. Chodziło po prostu o to, że nałóg to kurewska choroba i że na polu walki trudno o zdrowy rozsądek, zwłaszcza jeśli prowadzi się życie bogatych i dysfunkcyjnych.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю