355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 24)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 24 (всего у книги 31 страниц)

– Nie martw się – odparła Księżna. – Jeśli morze jest wzburzone, zaczekamy, aż się uspokoi.

Ani, kurwa, myślę! – pomyślałem. Ruch, ruch, ruch: potrzebowałem ruchu!

Samochód zatrzymał się na końcu pomostu i powitał nas kapitan Marc z pierwszym matem Johnem. Obydwaj byli w służbowych uniformach: białych koszulkach polo, niebieskich szortach i mokasynach z szarego płótna. Na każdym elemencie ubrania widniało logo „Nadine” opracowane przez Dave’a za marne osiem tysięcy dolarów.

Księżna wyściskała kapitana i spytała:

– Skąd tu te fale?

– Ni stąd, ni zowąd rozpętał się sztorm – odparł Marc. – Na otwartym morzu mają dwa i pół, trzy metry wysokości. Trzeba...

Trzeba?

– ...zaczekać, aż się trochę uspokoi.

– Pieprzyć fale! – prychnąłem. – Chcę jak najszybciej odpłynąć.

Księżna szybko mnie usadziła.

– Nigdzie nie popłyniemy, dopóki kapitan nie powie, że jest bezpiecznie.

– Nadine – powiedziałem – idź do kabiny poodcinać metki, dobrze? Jesteśmy na morzu, skarbie, a na morzu jestem bogiem!

Księżna przewróciła oczami.

– Nie bogiem, tylko idiotą. Na morzu znasz się tak jak ja, czyli wcale. – Spojrzała na naszych gości. – Chodźcie, dziewczyny, bóg morza przemówił.

Kobiety roześmiały się i gęsiego weszły trapem na pokład. Pochód zamykała ich umiłowana Księżna Bay Ridge.

– Marc – powiedziałem – ja tu nie wytrzymam, jestem nawalony jak stodoła. Jak daleko stąd do Sardynii?

– Około stu mil, ale jeśli wypłyniemy teraz, będzie to trwało całe wieki. Powolutku, inaczej się nie da. Tam są dwuipółmetrowe fale, a w tej części Morza Śródziemnego pogoda jest nieprzewidywalna. Musielibyśmy zamknąć luki i poprzywiązywać wszystko w głównym salonie. – Wzruszył swoimi szerokimi ramionami. – Ale i wtedy może dojść do uszkodzeń. Porozbijają się talerze, pospadają popielniczki, szklanki... Dociągniemy, ale bardzo to odradzam.

Spojrzałem na Roba, który zacisnął usta i kiwnął głową. „Płyniemy!”

– Płyniemy, Marc! – Dźgnąłem pięścią powietrze. – To będzie prawdziwa przygoda, trafimy do księgi rekordów!

Kapitan uśmiechnął się i pokręcił kwadratową głową. Weszliśmy na pokład i zaczęliśmy przygotowywać się do wyjścia w morze.

*

Kwadrans później leżałem na wygodnym materacu na szczycie mostka, a ciemnowłosa stewardesa imieniem Michelle serwowała mi krwawą mary. Tak jak cała załoga, ona też była w służbowym ubranku.

– Proszę – powiedziała z uśmiechem. – Coś jeszcze?

– Tak. Moja rzadka przypadłość wymaga, bym co kwadrans pił. Tak zalecili lekarze, dlatego proszę, żeby nastawiła pani minutnik, inaczej wyląduję w szpitalu.

Michelle zachichotała.

– Oczywiście, jak pan sobie życzy. – Odwróciła się, żeby odejść.

– Michelle! – wrzasnąłem, przekrzykując huk dwóch potężnych silników.

Odwróciła się.

– Jeśli zasnę, niech mnie pani nie budzi, tylko co kwadrans przynosi kolejny kieliszek i ustawia na podłodze. Wypiję, kiedy się obudzę. Dobrze?

Pokazała mi podniesiony kciuk i bardzo stromymi schodkami zeszła na pokład, gdzie stał śmigłowiec.

Spojrzałem na zegarek. Była pierwsza po południu. W moim żołądku rozpuszczały się cztery „cytrynki”. Za piętnaście minut zacznie się mrowienie, za pół godziny będę już mocno spał. Jakie to relaksujące – pomyślałem, dopijając krwawą mary. Odetchnąłem i zamknąłem oczy. Jakie to relaksujące...

*

Obudziły mnie krople deszczu, ale niebo było zupełnie czyste i błękitne. Zbiło mnie to z tropu. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem rząd ośmiu napełnionych po brzeg kieliszków. Zamknąłem oczy i głęboko odetchnąłem. Wył ostry wiatr. Co to, kurwa, jest? Otworzyłem oczy. Czy to Księżna znowu polewa mnie wodą? Nie, nigdzie jej nie było. Byłem zupełnie sam.

I nagle jacht zaczął się niepokojąco przechylać na dziób. Przechylał się tak i przechylał, w końcu, gdy zadarł rufę pod kątem czterdziestu pięciu stopni, usłyszałem głośny trzask. Chwilę później za burtą wyrosła ściana szarej wody. Wyrosła, zakrzywiła się nad mostkiem i runęła w dół, przemaczając mnie od stóp po głowę.

Chryste, co się dzieje? Mostek znajdował się dobre dziewięć metrów nad powierzchnią wody, a jacht – cholera jasna! – jacht znowu leciał na dziób. Rzuciło mnie w bok i wylądowały na mnie wszystkie kieliszki.

Usiadłem prosto i spojrzałem za burtę – kurwa mać! Fale miały sześć metrów wysokości i były grubsze niż dom. Nagle straciłem równowagę. Spadłem z materaca na pokład, kieliszki potoczyły się za mną i roztrzaskały w drobny mak.

Dopełzłem do burty, chwyciłem się chromowanego relingu i wstałem. Spojrzałem w stronę rufy – rany boskie! „Chandler”! Na dwóch grubych linach holowaliśmy trzynastometrową łódź do nurkowania, która teraz to znikała, to ukazywała się na szczytach fal i w głębokich bruzdach między spienionymi grzywaczami.

Opadłem na czworaki i ruszyłem w stronę schodów. Jacht stękał i trzeszczał, jakby miał się zaraz rozpaść. Zanim sczołgałem się na główny pokład, byłem kompletnie przemoczony i poobijany. Wszedłem chwiejnie do salonu. Na cętkowanej wykładzinie ciasnym kręgiem siedzieli moi goście. Trzymali się za ręce i byli w kamizelkach ratunkowych. Na mój widok Księżna oderwała się od grupy i zaczęła pełznąć w moją stronę. W tym samym momencie jacht przechylił się gwałtownie na bakburtę.

– Uważaj! – krzyknąłem, patrząc, jak Nadine toczy się po podłodze i wpada na ścianę. Chwilę później przez salon przeleciała chińska waza, która grzmotnąwszy w okno, rozbiła się na tysiąc kawałków tuż nad jej głową.

Wtedy jacht się wyprostował. Znowu opadłem na czworaki i szybko podszedłem do żony.

– Nic ci się nie stało, dziecinko?

Zazgrzytała zębami.

– Ty pieprzony... Posejdonie! Jeśli uda nam się wyjść z tego cało, zabiję cię własnymi rękami! Umrzemy tu! Wszyscy! Co się dzieje? Skąd te fale? – Spojrzała na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami.

– Nie wiem. Spałem i...

– Spałeś? – spytała z niedowierzaniem. – Posrało cię, czy co? Jak mogłeś zasnąć? Zaraz pójdziemy na dno! Ophelia i David bardzo chorują, Ross, Bonnie i Shelly też...

Podczołgał się do nas szeroko uśmiechnięty Rob.

– Ale odjazd! Zawsze chciałem zginąć na morzu.

– Zamknij się! – warknęła Nadine w wersji Księżnej nieutulonej w bólu. – To i twoja wina. Obydwaj jesteście kompletnymi idiotami.

– Gdzie „cytrynki”? – spytał Rob. – Nie chcę umierać po trzeźwemu.

W pełni podzielałem jego pragnienia.

– Mam kilka w kieszeni... – Wyjąłem garść tabletek i dałem mu cztery.

– Ja też chcę – mruknęła Nadine. – Muszę się wyluzować.

Bosko. Tak, Księżna była naprawdę w porządku.

– Masz, skarbie.

Podałem jej „cytrynkę” i zerknąłem w lewo. Czołgał się ku nam przerażony Ross, nasz dzielny poszukiwacz przygód.

– Chryste – wybełkotał. – Muszę się stąd wydostać. Mam córkę i... i ciągle rzygam! Błagam, wypuśćcie mnie stąd!

– Chodźmy na mostek – rzucił Rob. – Zobaczymy, co się dzieje.

– Zaczekaj tu, złotko – powiedziałem do Księżnej. – Zaraz wracam...

– Ani mi się śni. Idę z wami.

– Dobra, to chodźmy.

– Ja zostaję – wychrypiał dzielny poszukiwacz przygód i z podwiniętym ogonem uciekł z powrotem do swojej gromadki.

Spojrzałem na Roba. Parsknęliśmy śmiechem i we troje poczołgaliśmy się na mostek. Po drodze był dobrze zaopatrzony bar. Rob przystanął.

– Wiecie co? Powinniśmy walnąć po lufie tequili.

Księżna kiwnęła głową. Ja też.

– Dobra, skocz po flaszkę.

Rob wrócił pół minuty później. Otworzył butelkę i podał ją Nadine, która pociągnęła solidny łyk. Rany, co za kobieta – pomyślałem. Po niej wypiliśmy my.

Rob zakręcił butelkę i rzucił nią w ścianę. Posypało się szkło.

– Zawsze chciałem to zrobić.

Księżna i ja wymieniliśmy znaczące spojrzenia.

Z głównego pokładu na mostek prowadziły krótkie schody. Wchodząc na nie, minęliśmy się z dwoma marynarzami imieniem Bill, którzy dosłownie nad nami przeskoczyli.

– Co się dzieje?! – wrzasnąłem.

– Zerwało pomost nurkowy! – krzyknął Bill Pierwszy. – Jak nie zamkniemy tylnych drzwi, zaleje salon! – I popędzili dalej.

Na mostku – miał dwa i pół metra szerokości, najwyżej trzy i pół długości i niski sufit – było jak w ulu. Kapitan Marc obiema rękami ściskał zabytkowe koło sterowe, oczywiście drewniane. Co kilka sekund odrywał od niego prawą, żeby pchnąć do przodu lub ściągnąć dźwignie dwóch przepustnic i skierować dziób jachtu w stronę nadciągających fal. Obok niego stał pierwszy mat John. Żeby utrzymać równowagę, lewą ręką przytrzymywał się metalowego słupka. W prawej miał lornetkę. Na drewnianej ławce siedziały trzy stewardesy. Trzymały się za ręce i cichutko pochlipywały. Głośnik to przeraźliwie trzeszczał, to ryczał: „Ostrzeżenie sztormowe! Ostrzeżenie sztormowe!”.

– Co się dzieje? – spytałem.

Kapitan smętnie pokręcił głową.

– Dupa blada. Jest coraz gorzej. Fale mają sześć metrów i ciągle rosną.

– Nie rozumiem. Przecież niebo jest zupełnie czyste...

– Pogięło cię, czy co? – warknęła Księżna. – Kogo obchodzi niebo? Marc, damy radę zawrócić?

– Nie – odparł kapitan. – Jeśli zawrócimy, staniemy burtą do wiatru i będzie po nas.

– Utrzymamy się? – spytałem. – Czy nadasz SOS?

– Powinniśmy się utrzymać, ale będzie ciężko. Ten błękit zaraz zniknie. Płyniemy w sam środek sztormu, to co najmniej ósemka.

Minęło dwadzieścia minut i poczułem, że „cytrynki” zaczynają działać.

– Daj mi trochę koki – szepnąłem do Roba i zerknąłem na Księżnę, by sprawdzić, czy to słyszała.

Najwyraźniej słyszała.

– Chryste, zupełnie was pogięło.

Ale najgorsze przyszło dopiero dwie godziny później, gdy fale osiągnęły wysokość dziewięciu metrów.

– Chryste, tylko nie to... – jęknął Marc głosem skazańca stojącego przed plutonem egzekucyjnym. I ryknął: – Fala fenomenalna! Trzymać się!

Jaka? – pomyślałem. Fenomenalna? Co to, kurwa, jest? Dowiedziałem się już po chwili. Spojrzeliśmy w okno.

– Jezus Maria!

Miała osiemnaście metrów wysokości i sunęła na nas jak monstrualna ściana.

– Trzymać się! – powtórzył kapitan.

Objąłem w talii Nadine i mocno ją przytuliłem. Cudownie pachniała, nawet w takiej chwili.

I nagle jacht poleciał na pysk, zadzierając rufę pod nieprawdopodobnie ostrym kątem. Marc pchnął dźwignie obydwu przepustnic: poczuliśmy gwałtowne szarpnięcie i zaczęliśmy się wspinać na szczyt wodnej góry. Wspinaliśmy się tak nieskończenie długo i raptem... przestaliśmy. Wtedy fala się załamała i spadła na mostek z siłą wybuchu tysiąca ton dynamitu. Dup!

Świat poczerniał.

Poszliśmy pod wodę i zdawało się, że siedzieliśmy tam przez całe wieki, ale w końcu powoli wypłynęliśmy na powierzchnię z sześćdziesięciostopniowym przechyłem na bakburtę.

– Wszyscy cali? – spytał kapitan.

Spojrzałem na Nadine. Kiwnęła głową.

– Cali – odparłem. – A ty, Rob?

– Ja też – mruknął Lorusso. – Tylko sikać mi się chce. Pójdę sprawdzić, co z resztą.

Ledwo wszedł na schody, kiedy minął go w pędzie Bill Drugi.

– Dziobowy luk zerwało! – wrzasnął. – Nabieramy wody!

– No to fajnie – mruknęła z rezygnacją Księżna. – Cudowny rejs.

Marc chwycił mikrofon i nacisnął guzik.

– Mówi Marc Elliot, kapitan jachtu „Nadine”. SOS, SOS. Jesteśmy pięćdziesiąt mil od Rzymu i bierzemy dziobem wodę. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Mamy na pokładzie dziewiętnaścioro ludzi. – Pochylił się nad monitorem i zaczął czytać na głos jakieś liczby, podając włoskiej straży przybrzeżnej nasze dokładne namiary.

– Idź po szkatułkę – rozkazała Księżna. – Jest na dole, w kabinie.

Spojrzałem na nią jak na wariatkę.

– Czyś ty...

– Przynieś szkatułkę! – wrzasnęła. – Ale już!

Wziąłem głęboki oddech.

– Idę, już idę, tylko... strasznie zgłodniałem. Marc, czy kucharz może zrobić mi kanapkę?

Kapitan wybuchnął śmiechem.

– Jezu! – rzucił. – Ty naprawdę jesteś walnięty. – Pokręcił swoją kwadratową głową. – Dobra. Zrobimy kanapki dla wszystkich. To będzie długa noc.

– Super – powiedziałem, wychodząc. – I może jakieś owoce?

Moi goście wciąż siedzieli w salonie, spanikowani i powiązani grubą liną. Ale zupełnie się o nich nie martwiłem. Wiedziałem, że już za kilka godzin uratuje nas straż przybrzeżna, że będziemy bezpieczni, a ta pieprzona krypa pójdzie wreszcie na dno.

– Fajnie jest? – spytałem. – Dobrze się bawicie?

Nikt się nawet nie uśmiechnął.

– Uratują nas? – jęknęła Ophelia.

– Jasne. Kapitan nadał już SOS. Wszystko będzie dobrze. Muszę iść na dół. Zaraz wracam.

Skręciłem w stronę schodów, lecz w tym samym momencie uderzyła w nas kolejna fala i grzmotnąłem w ścianę. Przywarowałem na podłodze i poczołgałem się do wyjścia.

I znowu minął mnie Bill, chyba Pierwszy.

– Straciliśmy łódź! – krzyknął. – „Chandler” się zerwała! – I pobiegł dalej.

U podstawy schodów podciągnąłem się na balustradzie, wstałem, brodząc po kostki w wodzie, wszedłem do kabiny i w końcu zobaczyłem tę przeklętą szkatułkę: leżała na łóżku. Chwyciłem ją, wróciłem na mostek i podałem ją Księżnej. Ta zamknęła oczy i zaczęła nią potrząsać.

– Marc – spytałem – może udałoby się poderwać śmigłowiec? Mógłbym zabierać po cztery osoby naraz.

– Odpada – odparł. – Przy tym stanie morza od razu byś się rozwalił. A nawet gdyby udało ci się wystartować, już byś nie wylądował.

Minęły trzy godziny. Silniki wciąż pracowały, ale jacht stał w miejscu. Otaczały nas cztery wielkie kontenerowce. Usłyszały sygnał SOS, przypłynęły i próbowały osłonić nas przed falami. Było już prawie ciemno, a pomoc nie nadchodziła. Lekko dryfowaliśmy z mocno zanurzonym dziobem. W szyby siekł deszcz, fale miały ponad dziewięć metrów wysokości, wiatr wiał z prędkością pięćdziesięciu węzłów. Ale już się przynajmniej nie zataczaliśmy. Nauczyliśmy się chodzić jak prawdziwi marynarze.

Kapitan Marc długo gadał przez radio ze strażą morską. W końcu powiedział:

– Dobra, sytuacja jest taka: wisi nad nami śmigłowiec. Spuści kosz, więc zapędź wszystkich na mostek. Najpierw ewakuują gości. W pierwszej kolejności kobiety, potem kobiety z załogi, jeszcze potem twoich kumpli. Załoga męska pójdzie na końcu, po nich ja. Powiedz wszystkim, żeby nie zabierali żadnych toreb. Mogą wziąć tylko to, co mają w kieszeniach.

Spojrzałem na Księżnę.

– I po twoich nowych ubraniach. – Wzruszyłem ramionami i radośnie dodałem: – Ale co tam, zawsze można kupić nowe! – Wziąłem ją za rękę i poszliśmy na dół.

Zapoznawszy gości z planem ewakuacji, odciągnąłem na bok Roba.

– Masz „cytrynki”?

– Nie – odparł ponuro. – Zostały w kabinie. Jest kompletnie zalana. Stoi tam z metr wody, teraz pewnie więcej.

Nabrałem powietrza i powoli je wypuściłem.

– Coś ci powiem: zostawiłem tam ćwierć melona w gotówce. Forsę mam gdzieś, ale musimy dostać się jakoś do tych cholernych „cytrynek”. To dwieście tabletek, Rob. Dwieście tabletek! To byłaby czysta parodia.

– Masz rację – odparł Rob. – Dobra, spróbuję.

Wrócił po dwudziestu sekundach.

– Poraziło mnie – mruknął. – Pewnie jakieś spięcie. Co robimy?

Nie odpowiedziałem. Spojrzałem mu tylko prosto w oczy i dźgnąłem pięścią powietrze, niemo mówiąc: „Dasz radę, żołnierzu!”.

Rob kiwnął głową.

– Jak się tam usmażę, daj Shelly siedem patyków na operację biustu. Zamęcza mnie o to, odkąd się poznaliśmy.

– Nie ma sprawy.

Wrócił trzy minuty później, z „cytrynkami”.

– Kurwa, jak bolało! Mam poparzone stopy! – Uśmiechnął się i dodał: – Ale kto jest lepszy od Roba, nie?

– Nikt – odparłem. – Absolutnie nikt. Lorusso rządzi.

Wyszliśmy na pokład i przerażony zobaczyłem kosz, który huśtał się nad nami jak oszalałe wahadło, latając trzydzieści metrów to w jedną, to w drugą stronę. Staliśmy tam i z coraz bardziej gasnącą nadzieją obserwowaliśmy go przez dobre pół godziny, a potem zaszło słońce.

Wtedy podbiegł do nas spanikowany mat John.

– Wszyscy na dół! – rozkazał. – W śmigłowcu kończy się paliwo i muszą wracać. Opuszczamy jacht. Toniemy.

Wytrzeszczyłem oczy.

– To rozkaz kapitana – dodał. – Na rufie, tam, gdzie kiedyś był pomost do nurkowania, jest gumowy ponton. Już go nadmuchaliśmy. Chodźmy!

Gumowy ponton? – pomyślałem. Na piętnastometrowych falach? Odwaliło im, czy co? Przecież to czyste szaleństwo. Ale ponieważ był to rozkaz kapitana, posłusznie poszliśmy za nim.

Na rufie dwóch Billów przytrzymywało jaskrawopomarańczowy ponton. Kiedy tylko spuścili go na wodę, porwały go fale.

– Fajnie – rzuciłem z ironicznym uśmiechem. – To był chyba kiepski pomysł. – Wziąłem Nadine za rękę. – Chodź, pogadamy z kapitanem.

– Niech to szlag! – prychnął Marc, kiedy powiedziałem mu, co się stało. – Mówiłem tym gówniarzom, żeby najpierw go przywiązali. Cholera jasna! – Zacisnął pięści i z trudem nad sobą zapanował. – Dobra, posłuchajcie. Mamy tylko jeden silnik. Jeśli wysiądzie, nie będę mógł sterować i obróci nas bokiem do fali. Zostańcie tutaj. Kiedy jacht się przechyli, skaczcie za burtę i płyńcie przed siebie jak najdalej. Będą silne wiry, może was wessać. Jeśli wessie, dacie radę wypłynąć, wystarczy mocno popracować nogami. Woda jest ciepła, nic wam nie będzie. Pięćdziesiąt mil stąd jest włoski niszczyciel, już tu płynie. Siły specjalne wysyłają po nas śmigłowiec. Straż przybrzeżna nie da rady, morze jest za bardzo wzburzone.

– Dobra. Pójdę na dół i powiem tamtym, żeby...

– Nie. Ty i Nadine zostaniecie tutaj. W każdej chwili możemy się wykopyrtnąć i chcę, żebyście byli razem. – Marc spojrzał na Johna. – Biegnij na dół i uprzedź gości.

Minęły dwie godziny. Ledwo utrzymywaliśmy się na wodzie, gdy nagle zatrzeszczało radio: nad jachtem wisiał helikopter włoskich sił specjalnych.

– Dobra! – zawołał kapitan z obłąkanym uśmiechem na twarzy. – Spuszczą tu komandosa na wyciągarce, ale przedtem musimy zepchnąć do morza śmigłowiec, żeby zrobić mu miejsce.

– Pieprzysz! – powiedziałem z równie obłąkanym uśmiechem.

– O Boże! – Księżna zasłoniła ręką usta.

– Nie – odparł Marc. – Bynajmniej. Pójdę po kamerę. Takie coś trzeba uwiecznić dla potomności.

Za sterem stanął mat John, podczas gdy my: kapitan, ja, Rob i dwóch Billów, wyszliśmy na pokład. Kapitan podał kamerę Billowi, chyba Pierwszemu, i szybko poluźnił liny mocujące maszynę do lądowiska. Potem ustawił mnie przed nią i objął mnie za ramię.

– Dobra. Teraz powiedz kilka słów do widzów w studiu.

Spojrzałem w obiektyw.

– Witam! Zaraz będziemy spychać śmigłowiec do Morza Śródziemnego. Czyż to nie wspaniałe?

– Właśnie! – dodał Marc. – Pierwszy raz w historii jachtingu! A wszystko to dzięki właścicielowi „Nadine”!

– Tak – dodałem po nim ja. – A jeśli tu umrzemy, chcę, byście wiedzieli, że cała ta poroniona wyprawa była moim pomysłem. To ja zmusiłem do niej kapitana Marca, więc powinno mu się urządzić porządny pogrzeb.

Na tym zakończyliśmy naszą transmisję.

– Dobra – powiedział Marc. – Zaczekamy na falę, a kiedy uderzy i jacht przechyli się na sterburtę, wystarczy tylko mocno pchnąć.

I kiedy nasza tonąca łajba przechyliła się w prawo, mocno pchnęliśmy do góry i śmigłowiec pofrunął do morza. Podbiegliśmy do burty, żeby popatrzeć, jak tonie. Poszedł na dno w niecałe dziesięć sekund.

Dwie minuty później na pokładzie zebrało się nas osiemnaścioro, osiemnaście osób czekających na ratunek. Kapitan i mat John zostali na mostku, próbując utrzymać jacht na wodzie. Trzydzieści metrów nad nami wisiał chinook o podwójnym wirniku. Pomalowany na wojskową zieleń wyglądał jak latający olbrzym. Nawet z tej odległości łoskot śmigieł był ogłuszający.

Raptem wyskoczył z niego komandos i zaczął opuszczać się w dół na grubej metalowej linie. Był w pełnym rynsztunku, czarnym piankowym kombinezonie i obcisłym kapturze, miał plecak, a wzdłuż nogi zwisało mu coś przypominającego kuszę do polowania na ryby. Przez cały czas kołysał się nad nami, za każdym wahnięciem pokonując co najmniej trzydzieści metrów to w lewo, to w prawo. Znalazłszy się dziewięć metrów nad pokładem, chwycił kuszę, wycelował i wystrzelił. Harpun wbił się w pokład i dziesięć sekund później komandos stał już przy nas, szeroko uśmiechnięty i z uniesionymi kciukami. Najwyraźniej świetnie się bawił.

Całą osiemnastkę bezpiecznie wciągnięto do śmigłowca. Było trochę zamieszania z kolejnością, z tym „najpierw kobiety i dzieci”, bo ogarnięty paniką Ross (nasz były dzielny poszukiwacz przygód) odepchnął na bok Ophelię i obydwu Billów, wziął porządny rozpęd, rzucił się na komandosa, objął go rękami i nogami i nie puścił, dopóki ci z helikoptera nie wciągnęli ich na górę. Ale ja i Rob zupełnie się tym nie przejęliśmy, wiedząc, że już do końca życia będziemy mogli rozdzierać go za to na strzępy.

Ale kapitan Marc postanowił pójść na dno wraz z jachtem. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem przed odlotem, była jego podskakująca wśród fal kwadratowa głowa i nurkująca po raz ostatni rufa „Nadine”.

*

Być uratowanym przez Włochów jest bardzo fajnie, bo najpierw rozbitka karmią, potem każą mu pić czerwone wino, a jeszcze potem tańczyć. Tak, na pokładzie włoskiego niszczyciela, z prawdziwej włoskiej marynarki wojennej, imprezowaliśmy jak gwiazdy i gwiazdorzy rocka. Załoga lubiła pójść w tango, co wzięliśmy z Robem za znak, że możemy ostro przyćpać. Kapitan Marc też był bezpieczny, i dzięki Bogu. Wyłowiła go straż przybrzeżna.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, było to, że kapitan niszczyciela i Księżna nieśli mnie do izby chorych. Ale zanim przykryli mnie kocem, kapitan powiedział, że włoski rząd bardzo tę akcję nagłośnił – spece od PR przeprowadzili tam swoisty zamach stanu – dlatego on, jako pierwszy po Bogu, może zawieźć nas, gdzie tylko sobie zażyczymy, byle w obrębie basenu Morza Śródziemnego; wybór należał do nas. Bardzo polecał hotel Cala di Volpe na Sardynii, według niego jeden z najlepszych w świecie. Energicznie kiwnąłem głową, pokazałem mu uniesiony kciuk i powiedziałem:

– Tak, zabiezcie mnie na Zardynię!

Obudziłem się, kiedy niszczyciel wpływał do Porto Cervo. Całą osiemnastką staliśmy na głównym pokładzie, w zadziwieniu patrząc, jak machają do nas setki Sardyńczyków. Kilkanaście ekip telewizyjnych, każda z kamerą, chciało sfilmować idiotów z Ameryki, którzy wyszli w morze podczas sztormu o sile ośmiu stopni w skali Beauforta.

Schodząc z pokładu, Księżna i ja podziękowaliśmy naszym włoskim wybawcom i wymieniliśmy się z nimi numerami telefonów. Powiedzieliśmy im, żeby koniecznie skontaktowali się z nami w Stanach, jeśli kiedykolwiek tam będą. Proponowałem im pieniądze – za ich odwagę, a nawet heroizm – ale wszyscy odmówili. Byli naprawdę niesamowici. Byli bohaterami w prawdziwym tego słowa znaczeniu.

Kiedy przebijaliśmy się przez tłum na nabrzeżu, uświadomiłem sobie, że straciliśmy wszystkie ubrania. Dla Księżnej była to runda numer dwa. Ale nic to: już niedługo miałem dostać sowity czek od Lloydsa w Londynie, gdzie ubezpieczyłem jacht i śmigłowiec. Kiedy zameldowaliśmy się w hotelu, zabrałem wszystkich – gości i załogę – na zakupy. Znaleźliśmy tylko ubrania letnie, w jaskrawych odcieniach różu, fioletu, czerwieni, srebra i złota. Mieliśmy spędzić na Sardynii dziesięć dni, wyglądając jak stadko przebranych za ludzi pawi.

Dziesięć dni później po „cytrynkach” nie było już ani śladu i nadeszła pora wracać do domu. Wtedy przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł, żeby zapakować nasze ubrania i wysłać je do Stanów, unikając w ten sposób cła. Księżna się zgodziła.

Nazajutrz rano, kilka minut po szóstej, zszedłem na dół, żeby zapłacić rachunek: siedemset tysięcy dolarów. Ale nie, nie było tak źle, bo rachunek uwzględniał trzysta tysięcy za złotą bransoletę z rubinami i szmaragdami. Kupiłem ją Nadine chyba piątego dnia pobytu, po tym, jak zasnąłem z twarzą w suflecie. Przynajmniej tyle mogłem zrobić, żeby udobruchać moją najważniejszą opiekunkę.

Na lotnisku przez dwie godziny czekaliśmy na mój prywatny samolot. Wreszcie nadbiegł jakiś malutki człowieczek i łamaną angielszczyzną powiedział:

– Panie Belforte, pana samolot babuch. Mewa w silnik i babuch we Francji. On nie przyleci.

Odebrało mi mowę. Czy wszyscy tak mają, czy tylko ja? Chyba tylko ja. Kiedy poinformowałem o tym Księżnę, nie powiedziała ani słowa. Pokręciła tylko głową i odeszła.

Próbowałem dodzwonić się do Janet – żeby załatwiła nam inną maszynę – ale telefony nie działały. Uznałem, że najlepiej będzie polecieć do Londynu, gdzie przynajmniej rozumielibyśmy, co się, kurwa, do nas mówi. Kiedy tam wreszcie dolecieliśmy, wiedziałem, że wszystko będzie dobrze, ale w taksówce szybko zmieniłem zdanie: ulice były nieprawdopodobnie zatłoczone. Im bliżej Hyde Parku, tym bardziej.

– Co się tu dzieje? – spytałem taksiarza, faceta o niezdrowej, ziemistej cerze. – Byłem w Londynie dziesiątki razy i nigdy czegoś takiego nie widziałem.

– Rocznica Woodstock, panie kierowniku – odparł. – W Hyde Parku jest pół miliona ludzi. Gra Eric Clapton, the Who, Alanis Morissette i kilku innych. Będzie ostro. Mam nadzieję, że zarezerwowaliście pokój, bo w mieście posucha.

Hmm... Zdumiały mnie trzy rzeczy. To, że zwracał się do mnie per „panie kierowniku”. To, że po raz pierwszy od końca drugiej wojny światowej w Londynie nie było ani jednego wolnego pokoju, w dodatku w weekend. Oraz to, że znowu będziemy musieli kupić sobie nowe ubranie – Księżna już po raz trzeci w ciągu niecałych dwóch tygodni.

– Nieprawdopodobne – powiedział Rob. – Znowu? Za te też płacisz?

Uśmiechnąłem się smutno.

– Wal się.

W holu hotelu Dorchester powitał nas concierge.

– Strasznie mi przykro – powiedział – ale do końca tygodnia nie mamy ani jednego wolnego pokoju. Co gorsza, przypuszczam, że jest tak w całym Londynie. Ale serdecznie zapraszam państwa do baru. Zbliża się pora podwieczorku, więc proponuję herbatę i świeżutkie bułeczki na koszt firmy.

Żeby zachować zimną krew, kilka razy mocno poruszyłem głową.

– Mógłby pan zadzwonić do innych hoteli i sprawdzić?

– Naturalnie, z przyjemnością.

Trzy godziny później wciąż siedzieliśmy w barze, pijąc herbatę i żując drożdżowe bułeczki, gdy nagle wszedł concierge i z szerokim uśmiechem oznajmił:

– W Four Seasons mają rezygnację. Apartament prezydencki, coś w sam raz dla pana. Kosztuje osiem...

Nie zdążył dokończyć, bo natychmiast wykrzyknąłem:

– Biorę!

– Świetnie. Podstawimy dla państwa rolls-royce’a. Z tego co wiem, mają tam bardzo ładny pokój odnowy biologicznej. Może po tych wszystkich przeżyciach przydałby się panu masaż?

Kiwnąłem głową i już dwie godziny później leżałem na plecach na stole do masażu w apartamencie prezydenckim w Four Seasons. Z balkonu roztaczał się widok na Hyde Park, gdzie właśnie trwał koncert.

Nasi goście poszli na zakupy ubraniowe. Janet załatwiała dla nas bilety na concorde’a, a moja zmysłowa Księżna brała prysznic, rywalizując z Claptonem.

Kochałem Nadine. Po raz kolejny udowodniła, że jest naprawdę spoko, tym razem pod wielką presją. Była odważną wojowniczką i przez cały czas przy mnie stała, z uśmiechem spoglądając śmierci w oczy.

Właśnie dlatego tak trudno było mi utrzymać erekcję, kiedy mierząca metr osiemdziesiąt etiopska masażystka pieściła mnie ręką. Oczywiście wiedziałem, że nie powinna tego robić, zwłaszcza że sześć metrów dalej pod prysznicem śpiewała moja żona. Ale cóż, ostatecznie co to za różnica, czyja to ręka, jej czy moja?

Hmm... Trzymałem się tej pocieszającej myśli aż do samego końca, a już nazajutrz znalazłem się z powrotem w Old Brookville gotów kontynuować życie bogatych i dysfunkcyjnych.

ROZDZIAŁ 35

Burza przed burzą

Sierpień 1997

Chociaż to nieprawdopodobne, dziewięć miesięcy po zatonięciu jachtu moje życie pogrążyło się jeszcze bardziej w odmętach obłędu. Konsekwentnie dążąc do śmierci, znalazłem sprytny sposób – bardzo zresztą logiczny – na to, aby nadać samozniszczeniu nowy, ekstremalny wymiar, i z „cytrynek”, jako mojego ulubionego narkotyku, przerzuciłem się na kokainę. Tak – pomyślałem – pora na zmiany, a zrobiłem ten krok głównie dlatego, że miałem dość ślinienia się w miejscach publicznych i zasypiania w najdziwniejszych tudzież najmniej stosownych okolicznościach.

Dlatego, zamiast zaczynać dzień od czterech „cytrynek” i szklanki mrożonej kawy, zaraz po przebudzeniu brałem gram boliwijskiej koki, zawsze dzieląc ją równo na pół – pół grama do jednego nozdrza, pół do drugiego – tak aby obydwie półkule mózgowe odleciały jednocześnie. To było prawdziwe śniadanie mistrzów. Kończyłem je trzema miligramami xanaxu, by stłumić wywołany przez kokainę napad paranoi. Potem – mimo że nie odczuwałem już najmniejszego bólu – brałem czterdzieści pięć miligramów morfiny tylko dlatego, że koka i morfina były dla siebie stworzone. Poza tym, skoro nieustannie przepisywało mi ją kilku lekarzy, czy mogła być zła?

Godzinę przed lunchem łykałem pierwsze „cytrynki” – dokładnie cztery – po których wciągałem kolejny gram kokainy, aby zapobiec nieuniknionemu zmęczeniu, nad którym nigdy nie mogłem zapanować. Oczywiście wciąż udawało mi się przyjmować pełną dawkę, dwadzieścia sztuk dziennie, ale teraz robiłem to przynajmniej w zdrowszy, bardziej produktywny sposób i tylko po to, żeby zrównoważyć skutki spożycia koki.

Była to genialna strategia i przez pewien czas znakomicie się sprawdzała. Ale tak jak ze wszystkimi rzeczami w życiu, miała swoje wady. W moim przypadku jej głównym minusem było to, że spałem tylko trzy godziny tygodniowo i że wywołana przez nią paranoja osiągnęła tak absurdalny poziom, iż w połowie kwietnia kilka razy wygarnąłem ze strzelby do mleczarza.

Wygarnąwszy, pomyślałem, że przy odrobinie szczęścia mleczarz rozpuści wieść, iż z Wilkiem z Wall Street nie ma żartów, że jest uzbrojony i w pełni przygotowany do odparcia każdego ataku, nawet wtedy, kiedy jego ochroniarze w najlepsze śpią.

Tak czy inaczej w połowie grudnia Stratton Oakmont w końcu upadł. Na ironię zakrawał fakt, że doprowadziły do tego nie komisje stanowe, tylko te skretyniałe przygłupy z Amerykańskiego Stowarzyszenia Maklerów Papierów Wartościowych, zarzucając firmie manipulację akcjami, pogwałcenie zasad sprzedaży i pozbawiając ją członkostwa. Stratton został naznaczony, co z prawnego punktu widzenia równało się karze śmierci; członkostwo w NASD jest warunkiem wstępnym do prowadzenia handlu na terenie całego kraju, bez tego wylatuje się z interesu. Tak więc Danny zamknął go, choć niechętnie, i era Strattonitów dobiegła końca. Trwała osiem lat. Jak ją ludzie zapamiętają, nie byłem tego pewny, chociaż podejrzewałem, że prasa nie zostawi na niej suchej nitki.

Biltmore i Monroe Parker wciąż były na fali i wciąż płaciły mi milion dolarów od debiutu, chociaż coś mi mówiło, że ich właściciele – z wyjątkiem Alana Lipsky’ego – zaczynają przeciwko mnie spiskować. Jak i dlaczego, tego nie wiedziałem, ale tak to już jest ze spiskami, zwłaszcza kiedy spiskowcy są twoimi najbliższymi przyjaciółmi.

Natomiast Steven Madden spiskował na pewno. Nasze układy zupełnie sparszywiały. Steve twierdził, że przeze mnie, że niby przychodziłem do biura nawalony, na co wkurzyłem się kiedyś i powiedziałem: „Wal się, ty nadęty sukinsynu! Gdyby nie ja, sprzedawałbyś kamasze z ciężarówki!”. Tak czy inaczej akcje firmy chodziły po trzynaście dolarów i były na najlepszej drodze do dwudziestu.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю