355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 23)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 23 (всего у книги 31 страниц)

Lekarz głęboko wciągnął powietrze w płuca i powoli je wypuścił.

– Bakteryjne – odparł ze smutkiem. – Bardzo mi przykro. Modliliśmy się o wirusowe, ale wyniki są jednoznaczne. Sprawdziliśmy trzy razy, błąd jest wykluczony. – Odetchnął jeszcze głębiej. – Zbiliśmy mu gorączkę do trzydziestu siedmiu z kreskami i wygląda na to, że przeżyje. Ale zapalenie bakteryjne powoduje poważne uszkodzenia centralnego systemu nerwowego. Jest za wcześnie, żeby stwierdzić dokładnie jakie, ale zwykle łączy się to z utratą słuchu, wzroku i... – Długo szukał odpowiednich słów. – I z utratą pewnych funkcji umysłowych. Bardzo mi przykro. Kiedy minie najostrzejsze stadium, będziemy musieli wezwać specjalistów, którzy ocenią jego stan. Na razie możemy tylko podawać mu duże dawki antybiotyków o szerokim spektrum przeciwbakteryjnym. Nie wiemy nawet, co to za bakteria, ale wygląda na to, że jest to rzadki szczep, zupełnie nietypowy dla tego rodzaju zapalenia. Zawiadomiliśmy ordynatora oddziału zakaźnego, już tu jedzie...

– Jak on to złapał? – spytałem, nie mogąc w to uwierzyć.

– Nie wiadomo – odparł lekarz. – Ale przenosimy go do izolatki na czwartym piętrze. Dopóki tego nie dojdziemy, będzie poddany kwarantannie. Poza państwem nikt nie może go odwiedzać.

Spojrzałem na Księżnę. Miała szeroko otwarte usta i zupełnie bez ruchu patrzyła w dal. A potem zemdlała.

*

W izolatce przeżyliśmy sądny dzień. Carter wierzgał, wściekle wymachiwał rączkami i przeraźliwie zawodził, a Nadine chodziła tam i z powrotem, histerycznie płacząc. Twarz miała szarą i mokrą od łez.

Podszedł do niej jeden z lekarzy.

– Próbujemy się wkłuć, ale mały ciągle się rzuca. U dwumiesięcznego dziecka trudno jest znaleźć żyłę, dlatego będziemy musieli wkłuć się do czaszki. To jedyny sposób. – Powiedział to nonszalancko, zupełnie bez współczucia.

Księżna natychmiast rzuciła się na niego z pazurami.

– Ty skurwysynu! Wiesz, kim jest mój mąż?! Wracaj tam i wkłuj się w rączkę albo zabiję cię, zanim mój mąż znajdzie kogoś, kto zrobi to za kasę!

Przerażony lekarz zamarł z rozdziawionymi ustami. Furia Księżnej Bay Ridge bywała naprawdę straszna.

– Na co, kurwa, jeszcze czekasz?! Idź!

Lekarz kiwnął głową, podbiegł do szpitalnego łóżeczka i podniósł rączkę Cartera, żeby poszukać innej żyły.

Zadzwoniła moja komórka.

– Halo? – rzuciłem tępo.

– Jordan? Mówi Barth Green. Właśnie odsłuchałem pańską wiadomość. Tak mi przykro. To na pewno zapalenie opon rdzenia?

– Tak, na pewno. Próbują podać mu antybiotyk, ale nie mogą się wkłuć, bo Carter szaleje. Wierzga, macha rączkami, krzyczy...

– Zaraz, zaraz, powoli – przerwał mi Barth. – Macha rączkami?

– Tak, przez cały czas. Odkąd spadła gorączka, nie można go uspokoić. I krzyczy, jakby diabeł go opętał...

– To niech pan spuści parę. Syn nie ma zapalenia opon rdzenia, ani wirusowego, ani bakteryjnego. Gdyby miał, byłby sztywny jak kij i miałby wysoką gorączkę. Pewnie się przeziębił. Przeziębione niemowlęta mają skłonność do wysokich temperatur. Do rana mu przejdzie.

Osłupiałem. Jak Barth mógł być tak nieodpowiedzialny? Jak mógł stwarzać nam fałszywą nadzieję? Nawet nie widział Cartera, a wyniki badań były jednoznaczne, sprawdzali je trzy razy.

– Barth – odparłem – dzięki, że próbuje mnie pan pocieszyć, ale wyniki badań wskazują, że to rzadki szczep...

– Mogą sobie wskazywać, co chcą, do usranej śmierci. Założę się, że próbka została zanieczyszczona. Tak to jest z tymi urazówkami: można tam przyjść ze złamaną ręką albo z dziurą od kuli, ale z niczym więcej. To skończone łajdactwo, że tak was zdenerwowali...

Przeciągle westchnął.

– Niech pan posłucha. Z paraliżem dziecięcym mam do czynienia codziennie i jestem ekspertem od przekazywania złych nowin rodzicom. Ale to... to jest kompletna bzdura! Te głupie sukinsyny nie wiedzą, co mówią. Wasz syn się po prostu przeziębił!

Aż drgnąłem. Barth nigdy nie używał brzydkich słów. Boże, czy to możliwe, żeby miał rację? Że siedząc w swoim domu na Florydzie, w czarodziejski sposób postawił diagnozę lepszą i dokładniejszą niż ta, którą postawił zespół lekarzy czuwających przy łóżeczku mojego syna za pomocą najnowocześniejszej aparatury medycznej w świecie?

– Niech pan da mi Nadine – warknął.

Podałem komórkę Księżnej.

– To Barth. Chce z tobą rozmawiać. Mówi, ze Carterowi nic nie jest, że ci tam zwariowali.

Nadine wzięła telefon i podeszła do łóżeczka. Lekarzom udało się w końcu wkłuć i synek trochę się uspokoił, kwilił tylko i niespokojnie się wiercił. Był naprawdę śliczny, a te rzęsy... Nawet teraz wyglądały jak książęce.

Chwilę później Nadine pochyliła się i przytknęła wierzch dłoni do jego czoła.

– Jest zupełnie chłodne – wymamrotała skonsternowana. – Ale jak mogli się aż tak pomylić? Przecież badali płyn. Jak to możliwe?

Objąłem ją i przytuliłem.

– Będziemy czuwali przy nim na zmianę. W ten sposób jedno z nas zawsze będzie z Chandler.

– Nie – odparła. – Nie wyjdę stąd bez syna. Nawet gdybym musiała siedzieć tu przez miesiąc. Nie wyjdę. Nie ma mowy.

I przez trzy dni z rzędu spała obok niego, ani razu nie wychodząc z pokoju. Czwartego dnia, kiedy wracaliśmy do domu, tuląc do siebie Cartera, w uszach wciąż pobrzmiewały nam dwa radosne słowa: „Zanieczyszczona próbka”.

Byłem pełen podziwu dla doktora Greena – podziwu, najwyższego uznania i szacunku. Najpierw widziałem, jak wybudził ze śpiączki Elliota Lavigne’a, a teraz, półtora roku później, jak na odległość ocalił Cartera. Czułbym się o wiele lepiej, gdyby za tydzień to on pochylił się nade mną ze skalpelem w ręku i kroił nim mój kręgosłup. Być może wtedy odzyskałbym życie.

I rzuciłbym w końcu narkotyki.

ROZDZIAŁ 33

Wytchnienie

(trzy tygodnie później)

Do dziś nie wiem, o której dokładnie obudziłem się po operacji. W każdym razie było to wczesnym popołudniem 15 października 1995 roku. Pamiętam, że otworzyłem oczy i wymruczałem coś w rodzaju: „O kurwa, jak boli”. Zaraz potem zacząłem obficie wymiotować, z każdym skurczem żołądka czując straszliwy ból promieniujący na wszystkie włókna nerwowe mojego ciała. Leżałem w sali pooperacyjnej podłączony do kroplówki, która wstrzykiwała mi do krwi dawkę morfiny, ilekroć nacisnąłem guzik. Było mi bardzo smutno, że aby się tak łatwo i tanio nawalić, w dodatku nie łamiąc przy tym prawa, musiałem przejść aż siedmiogodzinny zabieg.

– Świetnie się spisałeś, skarbie – powiedziała Księżna. – Barth mówi, że wszystko będzie dobrze.

Kiwnąłem głową i odpłynąłem w stan wywołanego przez morfinę cudownego niebytu.

A potem znalazłem się w domu. Chyba tydzień później, chociaż dni zlewały się ze sobą i mieszały. Bardzo pomógł mi Alan Walnięty Chemik, który natychmiast dostarczył mi pięćset „cytrynek”. Do Święta Dziękczynienia zużyłem wszystkie. Był to wyczyn godny prawdziwego macho i pękałem z dumy: brałem średnio osiemnaście „cytrynek” dziennie, podczas gdy już jedna mogła powalić na osiem godzin stukilogramowego komandosa z amerykańskich Fok.

Odwiedził mnie Szewc. Powiedział, że dogadał się z Nudziarzem, który zgodził się odejść po cichu z firmy tylko z niewielką częścią swoich opcji. Potem odwiedził mnie Nudziarz, który powiedział, że pewnego dnia przydybie Szewca w ciemnym zaułku i udusi go jego własnym kucykiem. Przyszedł i Danny, który oświadczył, że jest na dobrej drodze do ugody z komisjami stanowymi, tak więc na pewno czeka ich dwadzieścia lat świetlanej przyszłości. Po Dannym przyszedł Wigwam, który powiedział, że Danny stracił kontakt z rzeczywistością, że żadnej ugody nie będzie i że on, Wigwam, szuka już innej firmy brokerskiej, gdzie mógłby się zadomowić po zapaści Stratton Oakmont.

Podczas gdy Stratton coraz bardziej poupadał, Biltmore i Monroe Parker wciąż kwitły. Przed Bożym Narodzeniem całkowicie się od nas odcięły, chociaż ciągle płaciły mi milion dolarów za każdy debiut. Kucharz wpadał do mnie co kilka tygodni, informując mnie na bieżąco o rozwoju afery ze świętej pamięci ciocią Patricią. Jej spadkobierczynie, Tiffany i Julie, miały teraz do czynienia z brytyjskim urzędem skarbowym. Krążyły pogłoski, że sprawą zainteresowało się FBI, ale jak na razie nikogo do sądu nie wezwano. Kucharz zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Rozmawiał z arcyfałszerzem Franksem, którego przesłuchały już zarówno władze szwajcarskie, jak i amerykańskie i który trzymał się swojej wersji jak dobry klej. Tak więc agent specjalny Coleman natrafił w końcu na mur.

No i była moja rodzina: Carter doszedł do siebie po nieudanym starcie i rósł jak na drożdżach. Był absolutnie wspaniały. Miał regularne rysy twarzy, wielkie niebieskie oczy, najdłuższe rzęsy pod słońcem i śliczny rudawy meszek na głowie. Chandler, nasz mały geniusz, skończyła już dwa i pół roku i zakochała się w swoim braciszku. Lubiła udawać, że jest jego mamusią, i karmiła go z butelki. To ona była moją najlepszą towarzyszką, kiedy krążyłem między łożem w królewskiej sypialni i sofą w piwnicy, na okrągło oglądając telewizję i łykając gigantyczne ilości „cytrynek”. Stała się niepokonaną mistrzynią w rozumieniu bełkotliwej mowy tatusia i doszedłem do wniosku, że przyda jej się to, gdyby miała kiedyś pracować z ofiarami udaru. Przez cały czas wypytywała mnie, kiedy wreszcie wyzdrowieję i znowu będę mógł ponosić ją na barana. Odpowiadałem, że już niedługo, chociaż bardzo wątpiłem, czy kiedykolwiek z tego wyjdę.

Księżna też była cudowna – początkowo. Ale kiedy Święto Dziękczynienia przeszło w Boże Narodzenie, a Boże Narodzenie w Nowy Rok, zaczęła tracić cierpliwość. Byłem zagipsowany od szyi po krzyż, co doprowadzało mnie do szału, uznałem więc, że moim obowiązkiem jest doprowadzać do szału ją. Ale gips był najmniejszym problemem – prawdziwym koszmarem stał się ból, gorszy niż kiedykolwiek przedtem, bo do tego starego doszedł nowy, tak głęboki, że sięgał szpiku. Każdy ruch wywoływał ognistą falę, która przelewała się przez cały rdzeń kręgowy. Doktor Green mówił, że to minie, ale ja czułem się coraz gorzej.

Na początku stycznia pogrążyłem się w kompletnej beznadziei i Księżna tupnęła wreszcie nogą. Kazała mi przystopować z dragami i przynajmniej udawać, że jestem w miarę funkcjonalną istotą ludzką. Odparłem, że to zima tak na mnie działa, że sieje spustoszenie w moim trzydziestotrzyletnim organizmie, że moje kości miały prawo się w końcu zestarzeć, nie? Zaproponowała, żebyśmy pojechali na Florydę, ale powiedziałem, że Floryda jest dla starców i że chociaż czuję się staro, jestem wciąż młody duchem.

Nadine wzięła sprawy w swoje ręce i zanim się spostrzegłem, mieszkałem już w Beverly Hills, na szczycie wzgórza z widokiem na Los Angeles. Oczywiście nie sam, tylko z całą menażerią, która przyjechała tam, żeby nakręcić kolejny odcinek Życia bogatych i dysfunkcyjnychtam”, czyli w rezydencji Petera Mortona, tego od sieci Hard Rock Café, którą wynająłem za marne dwadzieścia pięć tysięcy dolarów miesięcznie. Moja ambitna żona szybko sięgnęła do worka dawnych aspiracji, wyciągnęła z niego tę o nazwie „dekoratorka wnętrz” i zanim się tam wprowadziliśmy, za jedyne milion dolarów wyposażyła dom w nowiutkie meble. Jedyny problem polegał na tym, że chałupa była naprawdę wielka – miała chyba z dwa tysiące osiemset metrów kwadratowych powierzchni – tak wielka, że poważnie zastanawiałem się nad kupnem skutera, żeby przemieszczać się swobodnie z jednego końca na drugi.

W trzecim tygodniu maja zdjęto mi gips. Cudownie – pomyślałem. Ból był wciąż nie do zniesienia, ale nadeszła pora na fizykoterapię. Może to mi pomoże. Ale w drugim tygodniu fizykoterapii coś strzeliło mi w kręgosłupie i już tydzień później z laską w ręku byłem z powrotem w Nowym Jorku. Przez siedem dni włóczyłem się po szpitalach, gdzie zrobiono mi dziesiątki badań, ale wszystkie wyniki były negatywne. Barth twierdził, że cierpię na dysfunkcję systemu odpowiedzialnego za interpretację stymulacji bólowej, że z technicznego punktu widzenia mój kręgosłup jest w porządku i nie ma tam czego operować.

Fajnie – pomyślałem. Nie pozostaje mi nic innego, jak paść na łóżko i umrzeć. Uznałem, że najlepszym sposobem będzie przedawkowanie „cytrynek”, najlepszym, a przynajmniej najbardziej stosownym, bo „cytrynki” zawsze były moim ulubionym narkotykiem. Ale nie, wybór był znacznie szerszy. Moja dzienna dawka składała się z dziewięćdziesięciu miligramów morfiny na ból, czterdziestu miligramów oxycodonu, tak na dokładkę, z dwunastu tabletek somy na rozluźnienie mięśni, ośmiu miligramów xanaxu na nadpobudliwość, dwudziestu miligramów klonopinu, bo podobała mi się jego „silna” nazwa, trzydziestu miligramów ambienu na bezsenność, dwudziestu „cytrynek”, bo zawsze lubiłem „cytrynki”, paru gramów kokainy dla zrównoważenia skutków ich działania, dwudziestu miligramów prozacu na depresję, dziesięciu miligramów paxilu na ataki paniki, ośmiu miligramów zofranu na mdłości, dwustu miligramów fiorinalu na migrenę, osiemdziesięciu miligramów valium na nerwy, dwóch czubatych łyżek senokotu na zatwardzenie, dwudziestu miligramów salagenu na suchość w ustach i z kwarty macallanu, jednosłodowej whisky, którą to wszystko popijałem.

Miesiąc później, rankiem 20 czerwca, leżałem jak warzywo w sypialni, kiedy przez interkom odezwała się Janet:

– Barth Green na jedynce.

– Niech zostawi wiadomość – wymamrotałem. – Mam spotkanie.

– Bardzo śmieszne – prychnęła. – Mówi, że musi z tobą porozmawiać. Albo odbierzesz, albo przyjdę tam i odbiorę za ciebie. I odstaw tę fiolkę z kokainą.

Tym mnie zaskoczyła. Bo skąd, do diabła, wiedziała? Rozejrzałem się w poszukiwaniu ukrytej kamery, ale żadnej nie znalazłem. Czyżby mnie szpiegowały, ona i Księżna? Tego mi tylko brakowało. Westchnąłem, odstawiłem fiolkę, podniosłem słuchawkę i mruknąłem coś, jak Elmer Fudd po ciężkiej nocy w mieście.

– Cześć. Mówi Barth Green. Jak się czujesz?

– Świetnie – wychrypiałem. – A ty?

– Ja? Bardzo dobrze. Posłuchaj, długo nie rozmawialiśmy, ale codziennie dzwonię do Nadine i wiem, że bardzo się o ciebie martwi. Mówi, że od tygodnia nie wychodzisz z pokoju...

– E tam, nic mi nie jest. Łapię drugi oddech.

Zapadła niezręczna cisza.

– Jak się czujesz, Jordan? – powtórzył Barth. – Ale tak naprawdę.

Westchnąłem jeszcze ciężej.

– Tak naprawdę to się poddaję, Barth. Już po mnie. Już tego nie wytrzymuję, tego bólu, nie sposób tak żyć. To nie twoja wina, nie myśl, że mam do ciebie pretensję. Wiem, że zrobiłeś, co mogłeś. Po prostu takie dostałem karty, a może ktoś odpłaca mi pięknym za nadobne. Wszystko jedno, teraz to bez znaczenia...

– Może i się poddajesz, ale ja nie zamierzam. Nie poddam się, dopóki nie wyzdrowiejesz. Bo wyzdrowiejesz na pewno. A teraz rusz dupę z łóżka, idź do dzieci i dobrze się im przyjrzyj. Nie chcesz dłużej walczyć o siebie? To może powalcz trochę dla nich? Nie wiem, czy zauważyłeś, ale one nie mają ojca. Kiedy ostatni raz się z nimi bawiłeś?

Próbowałem powstrzymać łzy, ale nie mogłem.

– Dłużej tego nie zniosę, Barth. Ten ból jest nie do wytrzymania, przenika aż do kości. Nie da się tak żyć. Tak bardzo brakuje mi Chandler, Cartera prawie nie znam, ale ten ból, ten ciągły ból... Nie boli mnie tylko zaraz po przebudzeniu, przez parę minut, potem znowu zaczyna. Próbowałem wszystkiego, ale nic...

– Właśnie dlatego dzwonię. Chcę, żebyś wypróbował nowe lekarstwo. To nie narkotyk i nie ma skutków ubocznych. Niektórym bardzo pomaga, zwłaszcza pacjentom z uszkodzonym systemem nerwowym, takim jak ty. – Barth zrobił pauzę. – Posłuchaj, powtórzę to jeszcze raz: twój kręgosłup jest w porządku i dobrze się zrasta. Masz uszkodzony nerw, który wysyła impulsy nie wtedy, kiedy trzeba, a dokładniej – zupełnie bez powodu. U zdrowego człowieka ból jest sygnałem, który ostrzega ciało, że coś jest nie tak. Ale czasem w systemie dochodzi do krótkiego spięcia, zwykle po silnym urazie. A wtedy, nawet jeśli rana się już zagoi, uszkodzony nerw dalej wysyła impulsy. Podejrzewam, że tak właśnie jest u ciebie.

– Co to za lekarstwo? – spytałem sceptycznie.

– Stosuje się je w leczeniu epilepsji. Będę z tobą szczery: jeszcze nikt tego nie próbował. Będziesz jednym z pierwszych nowojorczyków, którzy biorą je na chroniczny ból. Dzwoniłem już do apteki, przywiozą ci je za godzinę.

– Jak się nazywa?

– Lamictal. Weź dwie tabletki przed snem i zobaczymy.

*

Nazajutrz obudziłem się o wpół do dziewiątej, jak zwykle sam. Księżna była już w stajni, gdzie pewnie kichała jak uczulony na konie potępieniec. Do południa powinna wrócić, wciąż kichając. Wróci i pójdzie na dół do swego salonu wystawowego, żeby zaprojektować kolejną sukienkę dla matek w ciąży. Kto wie, może kiedyś zacznie je nawet sprzedawać.

Więc leżałem tak, gapiąc się na nasz horrendalnie drogi jedwabny baldachim i czekając, aż zacznie mnie boleć. Sześć lat agonii, a wszystko przez tego parszywego kundla Rocky’ego. Koszmar. Ale ból nie nadchodził. Nie paraliżował lewej nogi, nie palił żywym ogniem dolnej części ciała. Usiadłem, potem wstałem i wyciągnąłem do góry ręce. Wciąż nic. Zrobiłem kilka skłonów w bok. Nic. Nie, nie bolało mniej – nie bolało mnie wcale. Ból zniknął. Zupełnie nagle, jakby ktoś pstryknął przełącznikiem.

Stałem tak w samych szortach bardzo długo. Potem zamknąłem oczy, zagryzłem wargę i rozpłakałem się. Kucnąłem i wciąż płacząc, oparłem głowę o materac. Ból dręczył mnie przez sześć lat, przez ostatnie trzy tak bardzo, że dosłownie wysysał ze mnie życie. Stałem się narkomanem. Wpadłem w depresję. I na haju robiłem rzeczy, których w normalnym stanie na pewno bym nie zrobił. Bo gdyby nie prochy, nigdy nie dopuściłbym do tego, żeby Stratton Oakmont tak się stoczył.

A jaki wpływ miały narkotyki na ciemną stronę mojego życia? Czy po trzeźwemu pieprzyłbym się z tymi wszystkimi prostytutkami? Czy przemycałbym pieniądze do Szwajcarii? Tak, łatwo było zrzucić wszystko na dragi, ale za swoje czyny odpowiadałem ja i tylko ja, nikt inny. Pocieszałem się jedynie tym, że pomagając Maddenowi, wiodę teraz uczciwsze życie.

Otworzyły się drzwi i weszła Chandler.

– Dzień dobry, tatusiu – powiedziała. – Przyszłam odcałować twoje kuku. – Nachyliła się i pocałowała mnie w krzyż, po lewej i prawej stronie, a potem cmoknęła mnie w kręgosłup, tuż nad blizną.

Odwróciłem się ze łzami w oczach i przyjrzałem się jej uważnie. Już nie była małym dzieckiem. Podczas gdy ja zatracałem się w bólu, ona wyrosła z pieluszek. Miała teraz bardziej wyrazistą twarz i chociaż nie skończyła jeszcze trzech lat, mówiła ładnymi, pełnymi zdaniami. Uśmiechnąłem się.

– Wiesz co, aniołku? Udało ci się! Kuku zniknęło!

To przykuło jej uwagę.

– Naprawdę? – spytała zadziwiona.

– Naprawdę. – Chwyciłem ją pod pachy i podniosłem do góry, wysoko, nad głowę. – Widzisz? Już mnie nie boli. Czy to nie wspaniale?

– I pobawisz się ze mną na dworze? – Chandler była bardzo podekscytowana.

– No jasne! – Zakręciłem nią w powietrzu jak na karuzeli. – Od tej pory będę bawił się z tobą codziennie. Ale najpierw muszę poszukać mamusi i przekazać jej dobrą nowinę.

– Mamusia jest na koniach – powiedziała z mądrą minką.

– To pojedziemy do stajni. Ale przedtem pójdę pocałować Cartera, dobrze?

Chandler kiwnęła główką i poszliśmy.

*

Kiedy Księżna mnie zobaczyła, spadła z konia. Dosłownie.

Koń pobiegł dalej, a ona leżała na ziemi, kichając i prychając. Powiedziałem jej o moim cudownym ozdrowieniu i pocałowaliśmy się, ciesząc się tą cudowną chwilą. A potem dodałem coś, co w świetle przyszłych wydarzeń miało okazać się bardzo ironiczne:

– Powinniśmy zrobić sobie wakacje. Popływamy jachtem i trochę się zrelaksujemy.

ROZDZIAŁ 34

Sztorm

Ach, ta „Nadine”! Chociaż nie lubiłem tej pieprzonej łajby i życzyłem jej, żeby zatonęła, rejs po błękitnych wodach Morza Śródziemnego pięćdziesięciometrowym jachtem motorowym miał w sobie coś bardzo seksownego. Nie ma to jak wielki pływający pałac, dlatego cała nasza ósemka – Księżna, ja i sześcioro naszych najbliższych przyjaciół – liczyła na dobrą zabawę.

Oczywiście w tak inspirującą podróż nie mogliśmy wypłynąć bez odpowiedniego rynsztunku, dlatego dzień przed wyjazdem zwerbowałem mojego najlepszego przyjaciela Roba Lorussa i przejrzałem z nim moją najnowszą kolekcję prochów. Rob był do tego najlepszy: nie tylko od razu zgodził się jechać, ale i miał podobną do mojej przeszłość, bo kiedyś, w ostrą śnieżycę, przez trzy godziny desperacko ścigał wóz FedExu, szukając zaginionej dostawy „cytrynek”.

Znałem go od piętnastu lat. Był w moim wieku i prowadził małą rodzinną firmę hipoteczną, która obsługiwała Strattonitów. Podobnie jak ja, lubił „cytrynki” i miał cudowne poczucie humoru. Nie był szczególnie przystojny – mierzył niewiele ponad metr siedemdziesiąt, miał płaski włoski nos i cofnięty podbródek – ale kobiety go uwielbiały. Należał do tego rzadkiego gatunku mężczyzn, którzy siedząc przy stole z grupką dopiero co poznanych pięknych dziewcząt, mogą spokojnie parskać, bekać i dłubać w nosie, a one i tak powiedzą: „Och Rob, jesteś taki zabawny! Taki kochany! Pobekaj jeszcze trochę, dobrze?”.

Miał jednak jedną feralną wadę – był najbardziej skąpym facetem, jakiego znałem. Tak skąpym, że musiał zapłacić za to swoim pierwszym małżeństwem, związkiem z dziewczyną imieniem Lisa, ciemnowłosą ślicznotką z mnóstwem bielutkich zębów. Po dwóch latach miała w końcu dość tego, że regularnie każe jej płacić swoją część rachunku telefonicznego, i postanowiła wdać się w romans z miejscowym playboyem. Rob nakrył ich na gorącym uczynku i zaraz potem się rozwiedli.

Od tamtej pory umawiał się na potęgę, ale z każdą flamą było coś nie tak: jedna miała na ramionach więcej włosów niż gorylica, inna lubiła owijać się przed seksem w folię spożywczą i udawać trupa, kolejna nie uznawała żadnego seksu poza analnym, a jeszcze inna (moja ulubiona) z upodobaniem zalewała płatki śniadaniowe piwem. Z nami płynęła aktualna, niejaka Shelly. Była nawet fajna, chociaż przypominała trochę placek kukurydziany smażony w głębokim tłuszczu. No i miała dziwny zwyczaj chodzenia z Biblią i cytowania mało znanych fragmentów. Dawałem jej najwyżej miesiąc.

Podczas gdy ja i Rob spędzaliśmy ostatnie godziny na gromadzeniu najniezbędniejszych zapasów, Księżna pełzała po podjeździe, zbierając kamyczki. Pierwszy raz zostawialiśmy dzieci same i z jakiegoś niewyjaśnionego powodu wzbudziło to w niej zamiłowanie do rzemiosła rękodzielniczego. Zrobiła dla maluchów szkatułkę życzeń – z bardzo kosztownego pudełka na buty, w którym leżały kiedyś szpilki od Manola Blahnika za tysiąc dolarów – wypełnioną kamyczkami i pokrytą cieniutką metalową folią. Do folii moja artystka przykleiła dwie mapy – Riwiery Włoskiej i Francuskiej – i tuzin kolorowych obrazków wyciętych z czasopism podróżniczych.

Tuż przed wyjazdem na lotnisko poszliśmy pożegnać się z Chandler i Carterem. Carter miał już prawie rok i uwielbiał swoją starszą siostrę, chociaż nie tak jak mamę, która doprowadzała go do łez, ilekroć nie wysuszyła po kąpieli włosów. Tak, mój mały synek lubił, kiedy miała jasne włosy, wilgotne były dla niego stanowczo za ciemne. Na widok wilgotnych pokazywał je palcem i krzyczał: „Nieeee! Nieeee!”.

Zastanawiałem się często, jak zareaguje, dowiadując się, że mamusia jest farbowaną szatynką, ale uznałem, że załatwi to kiedyś odpowiednia terapia. Tak czy inaczej, kiedy przyszliśmy, był w świetnym humorze. Rozpromieniony obserwował Chandler w otoczeniu stu lalek Barbie, które siostrzyczka posadziła w idealnym kręgu.

Artystka Księżna usiadła na dywanie i podarowała naszym doskonałym dzieciom szkatułkę życzeń.

– Kiedy zatęsknicie za mamusią i tatusiem – powiedziała – musicie tylko nią potrząsnąć i od razu będziecie wiedzieli, że o was myślimy. – Ku mojemu zdziwieniu wyjęła zza pleców drugą szkatułkę, identyczną jak tamta. – Zobaczcie! Mamusia i tatuś też mają taką. I kiedy za wami zatęsknią, potrząsną nią i od razu będziecie wiedzieli, że o was myślą. Tak?

Chandler zmrużyła oczy i przez chwilę to rozważała.

– Ale skąd mogę wiedzieć, że na pewno? – spytała sceptycznie, nie kupując pomysłu tak szybko, jak Księżna by chciała.

Uśmiechnąłem się ciepło.

– To proste, aniołku. Wystarczy tylko pomyśleć, że o was myślimy, a wtedy na pewno pomyślimy. Będziemy myśleć o was dzień i noc, więc ilekroć o nas pomyślicie, my na pewno też, z tym że o was, i odwrotnie.

Zapadła cisza. Spojrzałem na Księżną, która przyglądała mi się z przekrzywioną głową i miną, która mówiła: „Możesz powtórzyć to jeszcze raz?”. Przeniosłem wzrok na Chandler, która przekrzywiła głowę pod tym samym kątem, co ona. No proszę, dziewczyny skrzyknęły się przeciwko mnie! Ale Carter zdawał się zupełnie niezainteresowany szkatułką życzeń. Uśmiechał się drwiąco i cichutko gruchał. Tak, chyba trzymał moją stronę.

Wycałowaliśmy ich, powiedzieliśmy, że kochamy ich ponad życie, i pojechaliśmy na lotnisko. Ich uśmiechnięte twarzyczki mieliśmy zobaczyć już za dziesięć dni.

*

Kłopoty zaczęły się, kiedy tylko wylądowaliśmy w Rzymie.

Nasza ósemka – Księżna i ja, Rob i Shelly, Bonnie i Ross Portnoy (mój przyjaciel z dzieciństwa) oraz Ophelia i Dave Ceradini (przyjaciele z dzieciństwa Nadine) – stała w hali odbioru bagażu na lotnisku Leonarda da Vinci, gdy wtem Księżna wykrzyknęła, głośno i z niedowierzaniem:

– Coś podobnego. Nasz kierowca zapomniał odprawić moje walizki. Nie mam żadnych ubrań! – I odęła wargi.

– Spokojnie, skarbie – powiedziałem. – Będziemy jak ta para z reklamy American Express, która zgubiła bagaż, z tym że my wydamy dziesięć razy więcej i będziemy dziesięć razy bardziej nawaleni.

Podeszli do nas Ophelia i Dave, żeby pocieszyć smutną Księżnę. Ophelia była ciemnooką hiszpańska pięknością, brzydkim kaczątkiem, z którego wyrosła wspaniała łabędzica. A ponieważ dorastała jako ostatnie szkaradztwo, nie miała wyboru i skutecznie zadbała o swoją osobowość.

Dave wyglądał zwyczajnie. Wypalał osiem tysięcy papierosów dziennie i wypijał osiem tysięcy filiżanek kawy. Był cichy i spokojny, ale zawsze mogłem liczyć na to, że będzie śmiał się z wyświechtanych kawałów moich i Roba. On i Ophelia lubili nudę – w przeciwieństwie do nas, bo my uwielbialiśmy, kiedy coś się działo.

Zaraz potem do zabawy dołączyli Bonnie i Ross. Bonnie miała na twarzy maskę z valium i busparu, które wzięła przed wejściem do samolotu. W młodości była pociągającą blondynką, którą chciał przelecieć każdy chłopak z okolicy (łącznie ze mną). Ale ona się mną nie interesowała. Lubiła chłopców złych (i znacznie starszych). Mając szesnaście lat, sypiała z trzydziestodwuletnim handlarzem ziela, który wyszedł właśnie z więzienia. Dziesięć lat później, kiedy miała lat dwadzieścia sześć, wyszła za Rossa, który odsiedział właśnie wyrok za handel kokainą. Tak naprawdę Ross wcale nie był dilerem, tylko nieszczęsnym głupcem, który próbował pomóc kumplowi. Mimo to w pełni kwalifikował się do tego, by przelecieć rozkoszną Bonnie, która – niestety – nie była już tak rozkoszna jak kiedyś.

Ale tak, Ross świetnie nadawał się na jachtowego gościa. Od czasu do czasu brał, czasem nurkował, był niezłym wędkarzem i w razie potrzeby chętnie biegał na posyłki. Niski i śniady, miał kręcone czarne włosy i cieniutki czarny wąsik. Potrafił być cięty i ostry, ale tylko w stosunku do Bonnie, której ciągle przypominał, że jest kretynką. Ale przede wszystkim szczycił się tym, że jest wielkim twardzielem, a przynajmniej kimś, kto lubi przebywać na świeżym powietrzu i rzucać wyzwanie żywiołom.

Księżna wciąż była smutna, więc powiedziałem:

– Chodź. Łykniemy po „cytrynce” i pójdziemy po zakupy. Jak za dawnych czasów. Weź i mierz! Weź i mierz! – Powtarzałem to jak refren piosenki.

– Chcę porozmawiać z tobą na osobności – oznajmiła Księżna w wersji poważnej, odciągając mnie na bok.

– O czym? – spytałem niewinnie, choć niewinnym się nie czułem; w samolocie trochę z Robem zaszaleliśmy i żona zaczynała tracić cierpliwość.

– Nie podobają mi się te narkotyki. Nie rozumiem, przecież już cię nie boli. – Rozczarowana, pokręciła głową. – Dawałam ci luz ze względu na twój krzyż, ale teraz... naprawdę nie wiem. Coś tu jest nie tak, nie uważasz?

Była bardzo miła, mówiła spokojnie i rozsądnie. Dlatego pomyślałem, że w pełni zasługuje na wierutne kłamstwo.

– Kiedy wrócimy, przyrzekam, że to rzucę. Przysięgam. – I podniosłem rękę jak składający przysięgę harcerz.

Księżna nie odpowiedziała i zapadła niezręczna cisza.

– Dobrze – odrzekła w końcu. – Ale trzymam cię za słowo.

Wyjąłem z kieszeni trzy „cytrynki”. Przełamałem jedną i dałem jej połowę.

– Masz. Połówka dla ciebie, dwie i pół dla mnie.

Księżna wzięła swoją minidawkę i poszła poszukać poidełka. Posłusznie ruszyłem za nią. Po drodze wyjąłem z kieszeni jeszcze dwie tabletki. Ostatecznie jeśli już coś robić, to robić to dobrze.

*

Trzy godziny później siedzieliśmy na tylnym siedzeniu limuzyny, jadąc w dół stromego zbocza w kierunku Porto di Civitavecchia. Księżna miała nową garderobę, a ja byłem tak naćpany, że zamykały mi się oczy. Rozpaczliwie potrzebowałem dwóch rzeczy: ruchu i krótkiej drzemki. Byłem w rzadkiej fazie haju, którą nazywałem fazą ruchu, bo nie mogłem wtedy ustać ani usiedzieć na miejscu dłużej niż dziesięć sekund.

Dave Ceradini zauważył to jako pierwszy.

– Skąd te białe grzywacze w porcie? – Wyciągnął rękę i wszyscy spojrzeliśmy w tamtą stronę.

Rzeczywiście, szara woda była bardzo wzburzona. I tworzyły się na niej malutkie wiry.

– Dave i ja nie lubimy fal – oświadczyła Ophelia. – Mamy chorobę morską.

– Ja też – dodała Bonnie. – Nie możemy zaczekać, aż się trochę uspokoi?

– Nie bądź idiotką – odpowiedział za mnie Ross. – Jacht ma ponad pięćdziesiąt metrów długości i bez trudu wytrzyma taką falę. Poza tym choroba morska to tylko stan umysłu.

Musiałem ich jakoś uspokoić.

– Mamy na pokładzie specjalne plastry, więc przykleicie je sobie i będzie po kłopocie.

Ale u stóp wzgórza zobaczyłem, że wszyscy bardzo się myliliśmy. To nie były grzywacze, to były... Chryste, nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem! Fale, te w porcie, miały z metr dwadzieścia wysokości i zderzały się ze sobą, nadciągając ze wszystkich stron naraz, jakby wiatr wiał z czterech stron świata jednocześnie.

Limuzyna skręciła w prawo i zobaczyliśmy „Nadine”, mój jacht górujący majestatycznie nad wszystkimi innymi. Boże, jak ja tej krypy nie znosiłem! Po jakiego ją kupiłem? Spojrzałem na moich gości.

– Piękny jest, co? – rzuciłem.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.

– Ale dlaczego w porcie są fale? – nie ustępowała Ophelia.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю