Текст книги "Wilk z Wall Street"
Автор книги: Jordan Belfort
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 28 (всего у книги 31 страниц)
Roześmiałem się.
– Jesteście niesamowici. Próbujecie odwołać się do mojej złodziejskiej natury?
– Wszystko, byle tylko tam pana zawieźć. Jest pan miłym facetem i zasługuje pan na to, by żyć, a nie umrzeć po cracku, do czego na pewno dojdzie, jeśli nie przestanie pan ćpać. Proszę mi wierzyć, wiem to z doświadczenia.
– Pan też jest narkomanem po odwyku?
– Obydwaj jesteśmy narkomanami – odparł Gruczoł. – Z tym że ja nie biorę od jedenastu lat. On od trzynastu.
– Niemożliwe. Szczerze mówiąc, chciałbym to rzucić, ale po prostu nie mogę. Nie wytrzymałbym kilku dni, nie mówiąc już o trzynastu latach.
– Dałby pan radę. Może nie trzynaście lat, ale do końca dnia na pewno.
– Może do końca dnia, ale nie dłużej.
– I o to właśnie chodzi – powiedział Gruczoł. – Liczy się tylko dzień dzisiejszy. Kto wie, co przyniesie jutro? Krok po kroku, dzień po dniu: niech pan spróbuje, a wszystko będzie dobrze. Ja tak robiłem. Nie budziłem się co rano i nie mówiłem: „Boże, Mike, najważniejsze to nie pić do końca życia”. Mówiłem: „Mike, wytrzymaj bez picia dwadzieścia cztery godziny, a resztą zajmie się życie”.
Gruby Brad kiwnął głową.
– Mike dobrze gada. Wiem, co pan teraz myśli. Myśli pan, że to tylko głupi unik, coś jak chowanie głowy w piasek. – Wzruszył ramionami. – I pewnie tak jest, ale mam to gdzieś. Najważniejsze, że to działa, nic innego mnie nie obchodzi. Zwróciło mi to życie, zwróci życie i panu.
Nabrałem powietrza i powoli je wypuściłem. Podobali mi się. Obydwaj. Naprawdę mi się podobali. I naprawdę chciałem z tego wyjść. Tak bardzo, że dosłownie mogłem tego posmakować. Ale nałóg był silniejszy. Ćpali wszyscy moi znajomi. Ćpanie było moją ulubioną rozrywką. A żona... Cóż, moja żona nie przyjechała mnie nawet odwiedzić. Próbowałem popełnić samobójstwo, a ona nawet na chwilę tu nie wpadła. Mimo tych wszystkich potwornych rzeczy, które jej zrobiłem, w głębi serca wiedziałem, że nigdy jej tego nie zapomnę.
No i oczywiście był jeszcze jej punkt widzenia. Bo może, na przykład, mi nie wybaczy. Wcale bym się nie zdziwił. Była dobrą żoną, a ja odpłaciłem jej za to, wpadając w nałóg. Owszem, miałem swoje powody, ale to niczego nie zmieniało. Gdyby postanowiła zażądać rozwodu, byłaby to decyzja w pełni usprawiedliwiona. Zająłbym się nią, zawsze bym ją kochał i dopilnowałbym, żeby niczego jej nie zabrakło. Ostatecznie dała mi dwoje wspaniałych dzieci i wszystko to zorganizowała.
Spojrzałem Grubemu Bradowi w oczy i powoli pokiwałem głową.
– Dobra, zmiatajmy z tej cuchnącej nory.
– Święte słowa – odparł. – Święte słowa.
ROZDZIAŁ 38
Marsjanie Trzeciej Rzeszy
Na pierwszy rzut oka wyglądało tam zupełnie normalnie.
Część mieszkalna kliniki Talbot Marsh mieściła się na kilku arach nienagannie wypielęgnowanej i utrzymanej zieleni ledwie dziesięć minut jazdy od prywatnego lotniska, dlatego całe sześćset sekund poświęciłem na planowanie ucieczki. Zanim zacząłem planować, wydałem pilotom surowe polecenie, żeby pod żadnym pozorem nie odlatywali. Przecież to ja za to płacę – podkreśliłem – nie Księżna. Obiecałem, że jeśli zaczekają, dostaną coś ekstra. Zapewnili mnie, że zaczekają.
Kiedy limuzyna wjechała na podjazd, rozejrzałem się wokoło oczami więźnia. Zgodnie z tym, co mówili siedzący naprzeciwko mnie Gruby Brad i Gruczoł Mike, nie było tu cementowych murów, stalowych krat, wieżyczek strażniczych ani zasieków z drutu kolczastego – przynajmniej w zasięgu wzroku.
Kompleks błyszczał jaskrawo w promieniach południowego słońca. Wszędzie rosły fioletowe i żółte kwiaty, różane krzewy, potężne dęby i wiązy. W niczym nie przypominało to cuchnących moczem korytarzy Delray Medical Center. Ale coś mi tu nie pasowało. Może to, że było tu za ładnie? Czy w ośrodki odwykowe naprawdę pakowano aż tyle kasy?
Wysiadało się przed głównym wejściem. Kiedy tam podjechaliśmy, Gruby Brad wyjął z kieszeni trzy dwudziestki.
– Proszę – powiedział. – Wiem, że nie ma pan przy sobie pieniędzy, więc proszę potraktować to jako mały podarunek. Na taksówkę na lotnisko. Nie chcę, żeby jechał pan okazją. Nigdy nie wiadomo: może pan wpaść na jakiegoś naćpanego wariata.
– O czym pan mówi? – spytałem z miną niewiniątka.
– Widziałem, jak szeptał pan z pilotem. Zajmuję się tym od dawna i wiem, że jeśli ktoś nie jest gotowy na odwyk, nikt go do niczego nie zmusi. Nie będę pana obrażał analogiami z cyklu: można zaprowadzić konia do wody, ale nie można go zmusić, by pił. Zresztą pomyślałem, że jestem panu winien te sześćdziesiąt dolarów za to, że po drodze tak mnie pan rozśmieszył. – Pokręcił głową. – Naprawdę porąbany z pana sukinsyn.
Zamilkł, szukając odpowiednich słów.
– Muszę przyznać, że była to moja najdziwniejsza interwencja. Absolutne mistrzostwo świata. Siedzę sobie na nudnej konferencji w Kalifornii, gdy nagle dzwoni do mnie rozgorączkowany i wkrótce już martwy Maynard i zaczyna mi opowiadać o pięknej modelce, żonie miliardera, niedoszłego samobójcy. Może pan nie uwierzy, ale początkowo odmówiłem ze względu na odległość, ale wtedy do telefonu podeszła Księżna Bay Ridge, a z nią nie było żadnych „ale”. Zanim się spostrzegłem, siedziałem już w prywatnym odrzutowcu. No, a potem poznałem pana i zafundował mi pan najwspanialszy odlot, jaki tylko pamiętam. – Wzruszył ramionami. – Mogę tylko życzyć wam obojgu szczęścia. Mam nadzieję, że zostaniecie razem. Byłoby to najpiękniejsze zakończenie tej historii.
– Jest pan dobrym człowiekiem, Jordan – dodał Gruczoł. – Niech pan o tym pamięta. Nawet jeśli pan stąd zwieje i od razu się naćpa, niczego to nie zmieni. To straszna choroba, przebiegła i podstępna. Zanim wyszedłem na prostą, zaliczyłem trzy odwyki. Stałem się żebrakiem, rodzina znalazła mnie pod mostem. Najbardziej chore w tym wszystkim jest to, że kiedy w końcu zawieźli mnie do kliniki, dałem nogę i wróciłem pod ten sam most. Tak to draństwo działa.
Westchnąłem.
– Nie będę wciskał wam kitu. Kiedy tu lecieliśmy, kiedy opowiadałem wam te wszystkie historyjki, które tak was śmieszyły, ciągle myślałem o prochach. Płonęło we mnie jak w hutniczym piecu. Nawet teraz zastanawiam się, czy zaraz po ucieczce nie zadzwonić do mojego dostawcy. Bez kokainy może bym przeżył, ale nie bez „cytrynek”. Za bardzo wrosły w moje życie.
– Doskonale pana rozumiem – powiedział Gruby Brad. – Na mnie tak działa kokaina. Tak, nawet teraz. Nie ma dnia, żebym nie miał na nią ochoty. Mimo to udaje mi się nie brać już od ponad trzynastu lat. Wie pan, jakim cudem?
Uśmiechnąłem się.
– Wiem, ty podstępny grubasie, wiem. Krok po kroku, dzień po dniu.
– Aaa, szybko się pan uczy! Jest nadzieja.
– Dobra – mruknąłem. – Niech zaczną mnie wreszcie uzdrawiać.
Wysiedliśmy i krótką betonową ścieżką doszliśmy do drzwi. W środku było zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. Przypominało to raczej luksusową palarnię z grubym dywanem – czerwonawym i bardzo kosztownym – z mnóstwem mahoniu, sękatego dębu, wygodnych sof, kozetek i foteli. Stała tam również półka wypełniona starymi księgami. A naprzeciwko niej brunatnoczerwony skórzany fotel z wysokim oparciem. Robił wrażenie niezwykle wygodnego, więc w nim usiadłem.
Ach... Kiedy ostatni raz siedziałem w mięciutkim fotelu bez kokainy czy „cytrynek” w brzuchu i mózgu? Nie bolał mnie już ani krzyż, ani noga, ani w ogóle nic. Nic mnie nie dręczyło, nic nie niepokoiło. Ile to lat? Dziewięć? Prawie dziewięć lat, odkąd po raz ostatni byłem trzeźwy. Dziewięć pieprzonych lat kompletnego obłędu. Kurwa, co to było za życie?
Poza tym umierałem z głodu! Musiałem natychmiast coś zjeść. Cokolwiek, byle tylko nie płatki z mlekiem.
Podszedł do mnie Gruby Brad.
– Wszystko w porządku?
– Jestem cholernie głodny. Dałbym sto tysięcy za dużego maca.
– Zaraz zobaczę, co da się zrobić. Mike i ja musimy wypełnić kilka formularzy. Potem pana zameldujemy i zorganizujemy coś do jedzenia. – Uśmiechnął się i odszedł.
Znowu głęboko wciągnąłem powietrze w płuca, ale tym razem go nie wypuszczałem przez dobre dziesięć sekund. Kiedy w końcu to zrobiłem, patrzyłem dokładnie na środek półki i w tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że nie odczuwam już żadnego wewnętrznego przymusu. Że to koniec. Koniec z narkotykami. Co za dużo, to niezdrowo. Nie miałem na nie ochoty, nie odczuwałem już tej nieodpartej potrzeby. Wzięła i zniknęła. Ot tak, po prostu. Dlaczego, Bóg raczy wiedzieć. Wiedziałem tylko tyle, że już nigdy nie tknę prochów. Coś kliknęło w moim mózgu. Pstryknął jakiś przełącznik i było po wszystkim.
Wstałem i przeszedłem na drugą stronę poczekalni, gdzie Gruby Brad i Gruczoł Mike wypełniali papierki. Wyjąłem z kieszeni sześćdziesiąt dolarów.
– Proszę – powiedziałem. – Oddaję i zostaję.
Brad uśmiechnął się i ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Bardzo dobrze.
– Tylko nie zapomnijcie zadzwonić do Księżnej i powiedzieć jej, żeby przekręciła do pilotów. Inaczej będą tam czekali cały miesiąc.
– Za Księżnę Bay Ridge! – rzucił Brad, wznosząc udawany toast.
– Za Księżnę Bay Ridge! – odpowiedzieliśmy w duecie.
Potem wyściskaliśmy się na pożegnanie, obiecując sobie, że pozostaniemy w kontakcie. Ale wiedziałem, że już ich nie zobaczę. Zrobili swoje i pewnie mieli już na głowie kolejną sprawę. A ja musiałem teraz wyjść na prostą.
*
Nazajutrz rano zaczął się obłęd innego rodzaju: obłęd trzeźwości. Obudziłem się około dziewiątej, czując się raźno w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie miałem ani symptomów abstynencji, ani kaca, ani przymusu sięgnięcia po narkotyki. Nie byłem jeszcze na odwyku; miał się rozpocząć dopiero następnego dnia. Wciąż przebywałem na oddziale detoksykacyjnym. W drodze na śniadanie dręczyło mnie tylko jedno – że ciągle nie mogę skontaktować się z Księżną. Wyglądało na to, że dała nogę. Zadzwoniłem do Old Brookville i rozmawiałem z Gwynne, która powiedziała, że Nadine zniknęła, wyparowała. Zadzwoniła tylko raz, żeby porozmawiać z dziećmi, i nie wymieniła nawet mojego imienia. Dlatego założyłem, że nasze małżeństwo już się rozpadło.
Gdy po śniadaniu wracałem do pokoju, pomachał do mnie ostrzyżony na małpę krzepki jegomość o paranoidalnym wyrazie twarzy. Spotkaliśmy się przy telefonach.
– Cześć – powiedziałem. – Jestem Jordan. Jak leci?
Facet podejrzliwie uścisnął mi rękę.
– Chodź – rzucił.
Wróciliśmy do stołówki i usiedliśmy przy kwadratowym stoliku z dala od innych. O tej porze była tam tylko garstka ludzi, głównie personelu w białych kitlach. Doszedłem do wniosku, że mój nowy znajomy jest kompletnym szajbusem. Był ubrany tak jak ja, w dżinsy i podkoszulek.
– Anthony – powiedział i wyciągnął rękę do ponownego uścisku. – To ty przyleciałeś wczoraj prywatnym odrzutowcem?
O Chryste! Choć raz chciałem zachować anonimowość, a nie rzucać się w oczy jak Murzyn na śniegu.
– Tak, ale wolałbym, żebyś nikomu o tym nie mówił. Nie chcę się wyróżniać.
– Ja tam nic nie powiem – wymamrotał – ale myślisz, że uda ci się zachować coś w tajemnicy? Tutaj? Powodzenia życzę.
Zabrzmiało to trochę dziwnie, trochę jak u Orwella.
– Tak? Dlaczego?
Anthony rozejrzał się na wszystkie strony.
– Bo tu jest jak w Auschwitz – szepnął. I puścił do mnie oko.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że jednak nie jest kompletnym szajbusem. Był tylko trochę pokręcony.
– Jak w Auschwitz? – powtórzyłem z uśmiechem. – Dlaczego?
Wzruszył potężnymi ramionami.
– Bo torturują nas tu jak w hitlerowskim obozie śmierci. Widzisz tych w białych kitlach? – Wskazał ich ruchem głowy. – Są z SS. Wysiądziesz z pociągu i już stąd nie odjedziesz. Zmuszają nas do niewolniczej pracy.
– O czym ty mówisz? Przecież to tylko miesięczna kuracja.
Anthony zacisnął usta.
– Może w twoim przypadku, ale nie w naszym. Ty nie jesteś lekarzem, tak?
– Jestem bankierem, ale już na emeryturze.
– Na emeryturze? Jakim cudem? Wyglądasz jak pacan.
– Pozory. Dlaczego pytałeś, czy jestem lekarzem?
– Bo tu wszyscy są albo lekarzami, albo pielęgniarkami. Ja jestem kręgarzem. Takich jak ty jest tu tylko kilku. Wsadzili nas tu, bo odebrano nam prawo wykonywania zawodu. Dlatego personel trzyma nas za jaja. Uprawnienia odzyskasz tylko wtedy, kiedy powiedzą, że jesteś wyleczony. Koszmar. Niektórzy są tu od roku i nic, wciąż nie mają papierów. – Posępnie pokręcił głową. – Czysty obłęd. Wszyscy na wszystkich kapują, chcąc podlizać się tym z personelu. To chore. Obrzydliwe. Nie masz pojęcia, co tu się dzieje. Pacjenci chodzą jak roboty, klepiąc cytaty z książeczek AA i udając, że są już zdrowi.
Miałem teraz w miarę pełny obraz sytuacji. Popieprzony układ, w którym personel ma tyle władzy, był gotową receptą na bezkarne jej nadużywanie. Dzięki Bogu, że mnie to nie dotyczyło.
– A pacjentki? Kobiety? Są tu jakieś... no wiesz, seksowne?
– Tylko jedna. Za to wystrzałowa. Dwanaście w skali od jednego do dziesięciu.
To mnie rozbudziło.
– Tak? Jak wygląda?
– Blondyna. Metr sześćdziesiąt, niewiarygodne ciało, idealna twarz, kręcone włosy. Naprawdę ładna. Kawał niezłej dupy.
Kiwnąłem głową, odnotowując sobie w pamięci, żeby trzymać się od niej z daleka. Takie blondyny zapowiadały kłopoty.
– Kto to jest ten Doug Talbot? – spytałem. – Ci z personelu mówią o nim jak o bogu.
– Kto to jest? – mruknął mój paranoidalny znajomy. – To Adolf, kurwa, Hitler. Albo Josef Mengele. Straszny chwalipięta, trzyma nas w szachu. Wszystkich, może z wyjątkiem ciebie i paru innych. Ale bądź ostrożny, bo nastawi przeciwko tobie twoją rodzinę. Wmówi żonie, że jeśli nie posiedzisz tu przez pół roku, będziesz miał nawrót i spalisz żywcem swoje dzieci.
*
Około siódmej wieczorem zadzwoniłem do domu w poszukiwaniu Księżnej, ale przepadła jak żołnierz zaginiony w akcji. Pogadałem za to z Gwynne; powiedziałem jej, że rozmawiałem już z terapeutką i że subzdiagnozowano mnie (cokolwiek to znaczy) jako uzależnionego od wydawania pieniędzy i od seksu, co było w sumie prawdą, chociaż gówno ich to obchodziło. Tak czy inaczej facet wpisał mnie na listę pacjentów objętych restrykcjami finansowymi i masturbacyjnymi, co znaczyło, że mogę mieć tylko drobne do automatu z napojami i ciasteczkami i że wolno mi onanizować się tylko raz na kilka dni. Założyłem, że ten drugi zakaz jest czysto honorowy.
Poprosiłem Gwynne, żeby włożyła do skarpetek parę tysięcy dolarów i przesłała mi je za pośrednictwem firmy kurierskiej. Miałem nadzieję, że tutejsze gestapo ich nie znajdzie, zresztą po dziewięciu latach bycia moją najlepszą pomagierką mogła zrobić dla mnie przynajmniej tyle. O restrykcjach masturbacyjnych nie wspomniałem, chociaż domyślałem się, że będzie to problem większy niż z pieniędzmi. Nie brałem dopiero od czterech dni, a już zdarzały mi się spontaniczne erekcje, i to przy każdym podmuchu wiatru.
Potem było trochę smutniej, bo to telefonu podeszła Channy.
– Jesteś w Atlancie dlatego, że zepchnąłeś mamusię ze schodów? – spytała.
– Między innymi, skarbie – odparłem. – Tatuś był bardzo chory i nie wiedział, co robi.
– Jeśli jesteś chory, to czy mogę znowu odcałować twoje kuku?
– Bardzo bym chciał. Może udałoby ci się odcałować kuku mamusi i tatusia. – Czułem, że oczy wypełniają mi się łzami.
– Spróbuję – obiecała z najwyższą powagą Chandler.
Zagryzłem usta, żeby się nie rozpłakać.
– Wiem, skarbie. – Powiedziałem, że ją kocham i że ściskam ją przez telefon.
Przed snem ukląkłem i pomodliłem się o to, żeby się jej udało. Żeby wszystko znowu było dobrze.
*
Rano obudziłem się gotowy na spotkanie z nowym wcieleniem Adolfa Hitlera – a może Josefa Mengelego? Tak czy inaczej cała klinika, pacjenci i personel, miała zebrać się w audytorium na codzienny apel. Audytorium było duże i przestronne, bez żadnych przepierzeń. W wielkim kręgu stało w nim sto dwadzieścia składanych krzeseł, a z przodu był mały podest z mównicą, z której mówca dnia miał podzielić się z nami swoimi narkotycznymi zgryzotami.
Jak zwykły pacjent usiadłem wśród uzależnionych lekarzy i pielęgniarek (wśród Marsjan z planety Talbot-Mars, jak nazywałem ich w duchu). Wszystkie oczy były zwrócone na mówczynię, żałośnie wyglądającą kobietę w wieku czterdziestu kilku lat, o zadzie wielkości Alaski i twarzy obsypanej trądzikiem, typową pacjentkę szpitala dla obłąkanych, która większą część życia przeżyła na psychotropach.
– Cześć – zaczęła nieśmiało. – Mam na imię Susan i jestem... jestem alkoholiczką i narkomanką.
Wszyscy Marsjanie, łącznie ze mną, odpowiedzieli posłusznie:
– Cześć, Susan – na co ona zaczerwieniła się i spuściła głowę, jakby przyznawała się do porażki. A może był to gest zwycięstwa? Tak czy siak nie miałem wątpliwości, że będzie straszliwie przynudzała.
Zapadła cisza. Najwyraźniej Susan nie umiała przemawiać albo prochy wywołały w jej mózgu coś w rodzaju krótkiego spięcia. Podczas gdy ona zbierała myśli, ja przyjrzałem się Talbotowi. Siedział z przodu, z pięcioma białymi kitlami po lewej i prawej stronie. Miał białe jak śnieg, krótkie włosy i dobijał do sześćdziesiątki albo niedawno ją przekroczył. Miał również ziemistą cerę, kwadratową szczękę i minę złośliwego klawisza, strażnika więziennego, który patrząc prosto w oczy siedzącemu na krześle elektrycznym skazańcowi, włącza prąd i mówi: „To dla twojego dobra”.
– Nie... – dukała Susan – nie... nie biorę prawie od półtora roku i nie wytrzymałabym bez pomocy i inspiracji... Douga Talbota. – Odwróciła się w jego stronę i znowu pochyliła głowę, na co wszyscy wstali i zaczęli klaskać – wszyscy oprócz mnie. Byłem zbyt wstrząśnięty widokiem setki marsjańskich lizusów chcących odzyskać prawo wykonywania zawodu.
Talbot machnął ręką i lekceważąco pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Przestańcie, zawstydzacie mnie. Robię to tylko z miłości do ludzi”. Ale nie miałem wątpliwości, że członkowie jego plutonu egzekucyjnego skrzętnie notują nazwiska tych, którzy za cicho klaszczą.
Zgodnie z przewidywaniami Susan przynudzała, tymczasem ja wyciągnąłem szyję, szukając kędzierzawej blondynki o zabójczym ciele i cudownej twarzy. Wypatrzyłem ją po drugiej stronie kręgu, dokładnie naprzeciwko mnie. Fakt, była wspaniała. Miała delikatne, prawdziwie anielskie rysy twarzy, może nie tak wycyzelowane jak Księżnej, niemniej śliczne.
Marsjanie znowu zerwali się z krzeseł, a zażenowana Susan ponownie się skłoniła. Potem podeszła ciężko do Talbota, pochyliła się i go uścisnęła. Ale nie był to uścisk ciepły; ich ciała ledwo się stykały. Właśnie tak mogli witać się z Josefem Mengelem jego byli pacjenci – ci, którzy przeżyli – na zlocie potworów i potworności albo zakładnicy z syndromem sztokholmskim wielbiący swego porywacza.
Potem przynudzał ktoś z personelu. Kiedy Marsjanie znowu wstali, tym razem wstałem i ja. Każdy wziął za rękę swego sąsiada, tego z lewej i prawej strony, więc poszedłem w ich ślady.
Pochyliliśmy głowy i monotonnie wyrecytowaliśmy mantrę leczących się alkoholików: „Boże, daj mi pogodę ducha, bym mógł pogodzić się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagę, bym zmienił to, co mogę, i mądrość, bym mógł odróżnić jedno od drugiego”.
Potem wszyscy zaczęli bić brawo, więc biłem brawo i ja, tym razem świadomie i szczerze. Tak, byłem cynicznym sukinsynem, ale nie zmieniało to faktu, że Anonimowi Alkoholicy to wspaniała organizacja i że uratowała życie milionom ludzi.
Z tyłu sali był długi prostokątny stół, na którym stało kilka dzbanków kawy i talerze z ciastem i ciasteczkami. Idąc w tamtą stronę, usłyszałem, że ktoś mnie woła.
– Jordan! Panie Belfort!
Odwróciłem się i... O Chryste! To był Doug Talbot. Szedł ku mnie z szerokim uśmiechem na ziemistej twarzy. Wysoki – mierzył ponad metr osiemdziesiąt – choć chyba nie w najlepszej formie, był w drogiej sportowej marynarce i szarych tweedowych spodniach. Machał do mnie jak szalony.
W tym samym momencie wyczułem, że sto jeden par oczu udaje, iż na mnie nie patrzy – nie, sto piętnaście, bo personel też udawał.
Talbot wyciągnął do mnie rękę.
– Nareszcie się spotykamy – powiedział, porozumiewawczo kiwając głową. – Bardzo mi miło. Witam w Talbot Marsh. Czuję, że pokrewne z nas dusze. Brad dużo mi o panu opowiadał. Nie mogę się już doczekać pańskich opowieści. Opowiem panu kilka moich, chociaż na pewno nie przebiją pańskich.
Uśmiechnąłem się i uścisnąłem dłoń nowemu znajomemu.
– Ja też dużo o panu słyszałem – odparłem, starając się, żeby nie zabrzmiało to ironicznie.
Położył mi rękę na ramieniu.
– Chodźmy – powiedział ciepło. – Wpadniemy na chwilę do mnie. A po południu przeniesiemy pana na wzgórze. Odwiozę pana.
I od razu wiedziałem, że klinika będzie miała poważne kłopoty. Doug Talbot, ten niedostępny, ten jedyny i niepowtarzalny Talbot, był teraz moim najlepszym przyjacielem i wiedzieli o tym wszyscy pacjenci tudzież cały personel. Wilk z Wall Street znowu obnażył kły – nawet tutaj, w klinice odwykowej.
*
Talbot okazał się całkiem porządnym facetem i przez godzinę przerzucaliśmy się wojennymi opowieściami. Szybko odkryłem, że wszyscy leczący się nałogowcy uwielbiają grę o nazwie „Przebij szaleństwo mojego nałogu”, on zaś, że nie ma do mnie startu, i kiedy usłyszał dykteryjkę o tym, jak pociąłem nożem moje meble, uznał, że to wystarczy.
Zmienił temat i okazało się, że zamierza wejść ze swoją firmą na giełdę. Pokazał mi dokumenty, bym na własne oczy zobaczył, jak wspaniały robi interes. Przejrzałem je z grzeczności, ale nie mogłem się skupić. Najwyraźniej w moim mózgu kliknęło również coś à propos Wall Street, bo nie odczuwałem tej znajomej ekscytacji.
Potem wsiedliśmy do czarnego mercedesa i zawiózł mnie do mojego nowego domu w osiedlu mieszkaniowym kilkaset metrów od Talbot Marsh. Teren ten nie należał do kliniki, ale Doug dogadał się z zarządem spółki, do której należało osiedle, i mniej więcej jedną trzecią z pięćdziesięciu bliźniaków zajmowali teraz pacjenci. Ot, kolejne źródło dochodów.
– Jeśli będę mógł coś dla pana zrobić – powiedział, kiedy wysiadałem – jeśli personel albo pacjenci będą źle pana traktowali, proszę natychmiast dać mi znać, a wszystkim się zajmę.
Podziękowałem mu, czując, że przed upływem miesiąca na dziewięćdziesiąt dziewięć procent będę z nim o tym rozmawiał. Potem ruszyłem do jaskini lwa.
W każdym bliźniaku było sześć niezależnych mieszkań, a moje mieściło się na pierwszym piętrze. Pokonałem krótkie schody i zobaczyłem, że drzwi są szeroko otwarte. W środku, przy okrągłym stole z taniego bielonego drewna, siedziało dwóch moich współlokatorów. Pisali coś wściekle w notesach o spiralnym grzbiecie.
– Cześć, jestem Jordan – powiedziałem.
Nawet się nie przedstawili, bo jeden z nich, wysoki blondyn po czterdziestce, od razu spytał:
– Czego chciał od ciebie Talbot?
– Właśnie, i skąd go znasz? – dodał drugi, nawet całkiem przystojny.
– Tak, mnie też jest bardzo miło – odparłem z uśmiechem. Minąłem ich bez słowa, wszedłem do sypialni i zamknąłem drzwi.
W środku były trzy łóżka, jedno niezaścielone. Rzuciłem walizkę i usiadłem na materacu. Na tanim drewnianym stoliku po drugiej stronie pokoju stał tani telewizor. Włączyłem go i poszukałem wiadomości.
Chwilę później zaatakowali mnie współlokatorzy.
– Oglądanie telewizji jest tu niemile widziane – zaczął blondyn.
– Podsyca chorobę – dodał przystojniak. – To przejaw złego myślenia.
Złego myślenia? Jezu Chryste! Gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo pokręcone mam myśli.
– Dzięki za troskę – warknąłem – ale nie oglądałem telewizji prawie od tygodnia, więc bądźcie łaskawi mi nie przeszkadzać i zajmijcie się swoimi chorobami. Jeśli zechcę źle myśleć, to będę tak myślał.
– Jaką ty właściwie masz specjalizację? – spytał oskarżycielsko blondyn.
– Nie jestem lekarzem i... Co to za telefon? – Stał na drewnianym stoliku. Nad nim było straszliwie brudne prostokątne okienko. – Można z niego korzystać czy to też przejaw złego myślenia?
– Można – odparł przystojniak – ale tylko do rozmów na koszt abonenta.
Kiwnąłem głową.
– Jaką masz specjalizację?
– Byłem okulistą, ale odebrano mi prawo wykonywania zawodu.
– A ty? – spytałem blondyna, który musiał być kiedyś członkiem Hitlerjugend. – Też straciłeś prawo?
– Tak, i w pełni na to zasłużyłem. Jestem dentystą. – Mówił jak robot. – Cierpię na straszną chorobę i muszę się leczyć. Dzięki personelowi kliniki Talbot Marsh zrobiłem bardzo duże postępy. Kiedy się wyleczę, odzyskam prawo do leczenia innych.
Pokręciłem głową, jakbym usłyszał coś sprzecznego z logiką, podniosłem słuchawkę i wybrałem mój domowy numer.
– Rozmowa dłuższa niż pięciominutowa jest tu źle widziana – powiedział dentysta. – Opóźnia proces leczenia.
– Dostaniesz karę – dodał spec od oczu.
– Naprawdę? – spytałem. – A jak się dowiedzą, że dzwoniłem?
Unieśli brwi i niewinnie wzruszyli ramionami.
Posłałem im martwy uśmiech.
– Przepraszam, ale mam do wykonania parę telefonów. Za godzinę powinienem skończyć.
Blondyn spojrzał na zegarek, wrócili do jadalnego i zajęli się swoją kuracją.
Odebrała Gwynne. Wymieniliśmy serdeczne powitania i szepnęła:
– Wysłałam tysiąc dolarów w skarpetkach. Dostał pan?
– Jeszcze nie – odparłem. – Pewnie jutro przyjdą. Gwynne, nie chcę, żeby miała pani przeze mnie kłopoty, to najważniejsze. Wiem, że Nadine jest w domu i nie podejdzie do telefonu. Trudno, skoro ma tak być, niech będzie. Niech jej pani nawet nie mówi, że dzwonię. Wystarczy, że będzie pani odbierała moje telefony i wołała dzieci. Będę dzwonił około ósmej rano, dobrze?
– Dobrze. Mam nadzieję, że wszystko się między państwem ułoży. Cicho tu bez pana. Bardzo smutno.
– Ja też mam taką nadzieję. – Porozmawialiśmy jeszcze trochę i się pożegnaliśmy.
Wieczorem, tuż przed dziewiątą, dostałem pierwszą dawkę obłędu à la Talbot Marsh. W salonie odbyło się spotkanie wszystkich mieszkańców domu, na którym mieliśmy podzielić się urazami i pretensjami, jakie narosły w nas w ciągu dnia – spotkanie „dziesiątego kroku”, jak je nazywano, ponieważ miało coś wspólnego z dziesiątym krokiem Anonimowych Alkoholików. Ale kiedy zajrzałem do ich książeczki i przeczytałem, o czym ten krok mówi – wszystko dokładnie spisuj, a kiedy popełnisz błąd, natychmiast się do niego przyznaj – za nic nie mogłem dociec, co mielibyśmy tu robić.
Zasiedliśmy w kręgu całą ósemką.
– Mam na imię Steve – zaczął pierwszy lekarz, dupowaty łysielec po czterdziestce. – Jestem uzależniony od alkoholu, narkotyków i seksu. Jestem trzeźwy od czterdziestu dwóch dni.
– Cześć, Steve – odpowiedziało chórem sześciu pozostałych lekarzy. Zrobili to z takim namaszczeniem, że gdybym nie wiedział, przysiągłbym, że widzą go pierwszy raz w życiu.
– Mam dzisiaj tylko jedną pretensję – ciągnął Steve. – Do Jordana.
To mnie obudziło.
– Do mnie?! – wykrzyknąłem. – Jaką?! Przecież zamieniliśmy z sobą najwyżej dwa słowa!
– Nie możesz się bronić – wtrącił mój ulubiony dentysta. – Nie taki jest cel tego spotkania.
– Bardzo przepraszam – odparłem – a jaki? Co jest celem tej zwariowanej nasiadówki, bo za cholerę nie mogę do tego dojść?
Wszyscy pokręcili głową, jakbym był głupi albo coś.
– Celem spotkania – wyjaśnił hitlerowski dentysta – jest wyzbycie się żalów i pretensji, które narosły w ciągu dnia.
Spojrzałem na nich, mądrze kiwając głową, wszyscy ze smutkiem ściągnęli do dołu kąciki ust.
– A mogę przynajmniej posłuchać, o co ma do mnie pretensję nasz stary, poczciwy Steve? – spytałem zdegustowany.
– O twoją znajomość z Dougiem Talbotem – odparł dentysta. – Siedzimy tu od miesięcy, niektórzy prawie rok, a żaden z nas jeszcze z nim nie rozmawiał. A on woził cię swoim mercedesem.
Roześmiałem mu się w twarz.
– I dlatego masz do mnie pretensję? Bo woził mnie tym zasranym mercedesem?
Steve smętnie zwiesił głowę. Kilka sekund później głos zabrał następny z kręgu. Przedstawił się w ten sam debilny sposób i oświadczył:
– Mam żal do Jordana, bo przyleciał tu prywatnym samolotem. Nie mam nawet pieniędzy na jedzenie, a on lata odrzutowcami.
Rozejrzałem się: no jasne, wszyscy się z nim zgadzali.
– Tylko to cię gryzie? – spytałem. – Może coś jeszcze?
– Tak – odparł. – Twoja znajomość z Dougiem Talbotem.
Kolejny przedstawił się jako alkoholik, narkoman i uzależniony od jedzenia.
– Ja mam tylko jedną pretensję, też do Jordana.
– To ci dopiero niespodzianka – wymruczałem. – Zaspokoisz moją ciekawość i powiesz jaką?
Zacisnął usta.
– Taką samą jak oni, bo skutkiem tej znajomości jest to, że nie przestrzegasz obowiązujących tu przepisów.
No tak, oczywiście: on też miał pełne poparcie kolegów.
I tak jeden po drugim, cała siódemka wylała na mnie kubeł swoich żalów. Kiedy nadeszła moja kolej, wstałem i powiedziałem:
– Hej, mam na imię Jordan. Jestem uzależniony od alkoholu, kokainy i od metakwalonu. Poza tym od xanaxu, valium, morfiny, klonopiny, GHB, marihuany, percocetu, meskaliny i wielu innych rzeczy, łącznie z luksusowymi prostytutkami, prostytutkami mniej luksusowymi, a nawet ulicznymi zdzirami, ale tylko wtedy, kiedy chcę się ukarać. Czasem chodzę na masaż do koreańskiej speluny, gdzie pewna młoda Koreanka onanizuje mnie na oliwkę dla dzieci. Kiedy wetknie mi język do tyłka, daję jej stówę więcej, ale ze względu na barierę językową nie zawsze rozumie, o co mi biega. No i nigdy nie używam prezerwatyw, tak dla zasady. Nie ćpam i nie chlam od pięciu dni i ciągle mi stoi. Strasznie tęsknię za żoną i jeśli naprawdę, ale tak naprawdę chcecie mieć do mnie jakiś żal, to pokażę wam jej zdjęcie. – Wzruszyłem ramionami. – Ja z kolei mam żal do was o to, że jesteście takimi posranymi cipami i że próbujecie wyładować na mnie swoje frustracje. Jeśli naprawdę chcecie się wyleczyć, przestańcie patrzeć przed siebie, tylko spójrzcie w siebie, bo przynosicie wstyd rasie ludzkiej. Aha, co do jednego macie rację: tak, znam Douga Talbota, dlatego życzę powodzenia każdemu, kto zechce mnie jutro zakapować. – Wyszedłem z kręgu. – Przepraszam, mam do wykonania kilka telefonów.
– Musimy przydzielić ci rejon – powiedział dentysta. – Każdy ma rejon do sprzątania. Na ten tydzień daliśmy ci łazienki.
– Wątpię – prychnąłem. – Od jutra będzie przychodziła tu sprzątaczka. Pogadajcie z nią.
Wyszedłem, trzasnąłem drzwiami, zadzwoniłem do Alana Lipsky’ego i opowiedziałem mu o panującym tu obłędzie. Śmialiśmy się dobry kwadrans, a potem powspominaliśmy trochę stare czasy.
Pod koniec spytałem go, czy słyszał coś o Księżnej. Nie słyszał, więc pożegnałem się z nim smutny i przygaszony. Minął już prawie tydzień i źle to wyglądało. Włączyłem telewizor i zamknąłem oczy, ale sen długo nie nadchodził. Wreszcie, około północy, zasnąłem, mając na koncie kolejny dzień trzeźwości, a w gatkach potężny wzwód.
*
Nazajutrz rano, punktualnie o ósmej, zadzwoniłem do domu. Ktoś odebrał już po pierwszym sygnale. Nadine.