355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 27)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 27 (всего у книги 31 страниц)

– Powiedz Nadine, że przepraszam – powiedziałem smutno. – Niech ucałuje ode mnie dzieci.

– Jordan, nie! – krzyknęła przeraźliwie Laurie. – Nie odkładaj...

Była to ostatnia rzecz, jaką usłyszałem. Jednym płynnym ruchem chwyciłem buteleczkę i wysypałem jej zawartość na dłoń. Tabletek było tak dużo, że połowa spadła na podłogę. Mimo to co najmniej pięćdziesiąt zostało i utworzyło na dłoni malutką piramidkę. Była naprawdę śliczna, taka mała, cała fioletowa. Wrzuciłem tabletki do ust i zacząłem żuć. Wtedy rozpętało się piekło.

Zobaczyłem, że biegnie do mnie Dave, więc śmignąłem na drugą stronę kuchni i chwyciłem butelkę jacka danielsa, ale zanim zdążyłem przytknąć ją do ust, rzucił się na mnie, wytrącił mi ją z ręki i objął mnie wpół jak niedźwiedź. Rozdzwonił się telefon. Dave zignorował to, powalił mnie na podłogę i wetknął mi palce do ust, żeby wyjąć tabletki. Ugryzłem go, ale był tak silny, że bez trudu mnie obezwładnił.

– Wypluj je! – krzyknął. – Wypluj!

– Wal się! – wrzasnąłem. – Puszczaj, bo zabiję!

Telefon wciąż dzwonił, a on dalej krzyczał:

– Wypluj to! Wypluj!

Gryzłem i żułem tabletki, próbując połknąć ich jak najwięcej, więc w końcu chwycił mnie za policzki i potężnie ścisnął.

– Kurwa mać! – Wyplułem. Smakowały jak trucizna. Były cholernie gorzkie, ale połknąłem ich tyle, że nie miało to już żadnego znaczenia. Teraz była to tylko kwestia czasu.

Dave go nie tracił. Przygniatając mnie jedną ręką do podłogi, drugą podniósł telefon, wybrał 911 i do nieprzytomności zdenerwowany podał policji swój adres. Potem rzucił telefon, wpakował mi palce do ust i znowu zaczął wygarniać z ust tabletki. A ja znowu go ugryzłem.

– Zabieraj te śmierdzące paluchy, ty wole! Nigdy ci tego nie zapomnę! Trzymasz ich stronę!

– Uspokój się. – Podniósł mnie jak wiązkę chrustu i zaniósł na sofę.

No i leżałem tam przez parę minut, przeklinałem, aż w końcu przestał mnie interesować. Robiło mi się coraz cieplej, byłem coraz bardziej zmęczony, coraz bardziej śpiący. W sumie było mi nawet dobrze, przyjemnie. Zadzwonił telefon. Dave odebrał. Laurie. Próbowałem podsłuchiwać, ale szybko odpłynąłem. Dave przycisnął mi słuchawkę do ucha.

– Hej staruszku, to twoja żona. Chce z tobą rozmawiać. Powiedzieć ci, że wciąż cię kocha.

– Nae? – mruknąłem sennie.

– Trzymaj się, skarbie – powiedziała moja kochająca Księżna. – Dla mnie. Kocham cię, słyszysz? Wszystko będzie dobrze. Tylko nie zasypiaj...

Rozpłakałem się.

– Przepraszam, Nae. Nie chciałem tego. Nie wiedziałem, co robię. Nie mogę żyć bez ciebie. Przepraszam... – Przez cały czas niepohamowanie szlochałem.

– Już dobrze, skarbie. Bardzo cię kocham. Trzymaj się. Wszystko będzie dobrze.

– Zawsze cię kochałem, Nae, odkąd tylko cię zobaczyłem...

I straciłem przytomność.

*

Obudziłem się z uczuciem najohydniejszym z ohydnych. Pamiętam, że wrzeszczałem:

– Nie! Wyjmij mi to z ust, ty skurwysynu! – Nie wiedziałem tylko dlaczego.

Dowiedziałem się sekundę później. Byłem przywiązany do stołu na oddziale urazowym jakiegoś szpitala i stało nade mną pięciu lekarzy i kilka pielęgniarek. Stół był podniesiony, ustawiony pionowo do podłogi. Miałem przywiązane nie tylko kończyny, ale i całe ciało – tak, całe ciało – dwoma grubymi winylowymi pasami: jeden biegł przez pierś, drugi przez uda. Stojący przede mną lekarz – był w zielonym kitlu – trzymał długą, grubą rurę, podobną do tej od chłodnicy samochodowej.

– Jordan – powiedział stanowczo – musi pan z nami współpracować. I niech pan przestanie gryźć mnie w rękę. Musimy przepłukać panu żołądek.

– Po co? – wybełkotałem. – Nic mi nie jest. Nie połknąłem ich. Wszystkie wyplułem. To był tylko żart.

– Rozumiem – odparł tamten cierpliwie – ale nie mogę ryzykować. Podaliśmy panu narcan, żeby zneutralizować działanie narkotyku, więc nic już panu nie grozi. Ale niech pan posłucha, przyjacielu: pańskie ciśnienie krwi nie mieści się w skali i ma pan nieregularny rytm serca. Co pan brał oprócz morfiny?

Przyjrzałem mu się uważniej. Wyglądał na Irańczyka czy Persa albo na kogoś takiego. Czy mogę mu zaufać? – myślałem. Ostatecznie jestem Żydem, jego zaprzysięgłym wrogiem. Czy przysięga Hipokratesa niweluje wszystkie animozje i antagonizmy? Rozejrzałem się i w kącie pokoju zobaczyłem coś niepokojącego: dwóch umundurowanych policjantów z bronią u pasa. Obserwowali mnie, opierając się o ścianę. Uznałem, że pora się zamknąć.

– Nic – wystękałem. – Tylko morfinę. I może trochę xanaxu. Boli mnie krzyż. Wszystko jest na receptę.

Lekarz uśmiechnął się smutno.

– Nie wsypię pana, Jordan. Chcę panu pomóc.

Zamknąłem oczy, przygotowując się na tortury. Tak, wiedziałem, co zaraz będzie. Wiedziałem, że ten przeklęty Pers wepchnie mi rurę do przełyku – najpierw do przełyku, a potem aż do żołądka, żeby wszystko z niego wyssać. Jeszcze potem wrzuci tam parę kilo węgla drzewnego, żeby wchłonął narkotyki, zanim zdążą dotrzeć do jelit. Był to jeden z tych rzadkich momentów, kiedy żałowałem, że jestem oczytany. I zanim pięciu lekarzy rzuciło się na mnie z tą cholerną rurą, zdążyłem jeszcze pomyśleć: Boże, jak ja nie znoszę mieć zawsze racji!

*

Godzinę później żołądek był już zupełnie pusty, jeśli nie liczyć tony węgla, którą wpakowano mi na siłę przez gardło. Wciąż byłem przywiązany do stołu, kiedy w końcu wyjęto mi tę czarną rurę. Gdy jej ostatni centymetr wyślizgiwał mi się z ust, pomyślałem, jak – do cholery – robią to te wszystkie gwiazdki porno, jak połykają te gigantyczne penisy, nie dławiąc się przy tym ani nie krztusząc. Wiem, to była dziwna myśl, ale naprawdę przyszła mi do głowy.

– Jak się pan czuje? – spytał mnie dobry pan doktor.

– Muszę to toalety – odparłem. – I to szybko. Jeśli natychmiast mnie nie rozwiążecie, narobię w spodnie.

Doktor dał znak i pielęgniarki zaczęły rozpinać winylowe pasy.

– Toaleta jest tam – powiedział lekarz. – Zaraz do pana zajrzę.

Zrozumiałem, co miał na myśli, dopiero w chwili, gdy z siłą działka wodnego oddałem w kabinie pierwszą salwę. Początkowo nie patrzyłem, co ze mnie wychodzi, ale po dziesięciu minutach potężnej kanonady uległem pokusie i zerknąłem do muszli. Jej pokryte czarnym popiołem wnętrze wyglądało jak po erupcji Wezuwiusza. Jeśli rano ważyłem pięćdziesiąt dziewięć kilo, to teraz ubyło mi co najmniej dwadzieścia. W taniej porcelanowej muszli leżały moje własne jelita.

Z toalety wyszedłem dopiero po godzinie. Kryzys minął i czułem się w miarę normalnie. Może wraz z zawartością żołądka wyssali ze mnie trochę obłędu? Tak czy inaczej nadeszła pora powrócić do życia bogatych i dysfunkcyjnych. Musiałem naprawić stosunki z Księżną, ograniczyć prochy i zacząć się porządniej prowadzić. Ostatecznie miałem trzydzieści cztery lata i byłem ojcem dwójki dzieci.

– Dzięki – powiedziałem do lekarza. – Przepraszam, że pana ugryzłem. Byłem trochę zdenerwowany. To chyba zrozumiałe, prawda?

Doktor kiwnął głową.

– Nie ma sprawy. Cieszę się, że mogłem pomóc.

– Czy moglibyście wezwać dla mnie taksówkę? Muszę wrócić do domu i się przespać.

Wtedy zauważyłem, że umundurowani policjanci wcale nie wyszli i że właśnie zmierzają w moją stronę. Wyraźnie czułem, że bynajmniej nie po to, by zaproponować mi podwiezienie.

Lekarz cofnął się dwa kroki, a jeden z nich wyjął kajdanki. O Chryste – pomyślałem. Znowu mnie zaobrączkują? To już czwarty raz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin! Ale co ja takiego zrobiłem? Postanowiłem w to na razie nie wnikać. Tam, dokąd mnie zabierali, będę miał na to mnóstwo czasu.

– Zgodnie z Aktem Bakera – powiedział policjant, zatrzasnąwszy kajdanki – zostanie pan odwieziony do zamkniętego oddziału psychiatrycznego, gdzie spędzi pan siedemdziesiąt dwie godziny. Potem stanie pan przed sędzią, który zdecyduje, czy nie stanowi pan zagrożenia dla siebie i innych. Bardzo mi przykro.

Hmm, wyglądał na równego faceta i cóż, robił tylko swoje. Poza tym zabierał mnie nie do pudła, tylko do domu wariatów, gdzie powinno być całkiem miło. Prawda?

*

– Jestem motylem! Jestem motylem! – wrzeszczało grube, ciemnowłose babsko w długiej luźnej sukience, machając rękami i krążąc leniwie korytarzem na trzecim piętrze zamkniętego oddziału psychiatrycznego Delray Medical Center.

Gdy przepłynęło obok mnie, siedziałem na bardzo niewygodnej sofie w czymś w rodzaju szpitalnej świetlicy. Uśmiechnąłem się do niej i pozdrowiłem ją skinieniem głowy. W świetlicy było około czterdziestu pacjentów, większość w papciach i szlafrokach, demonstrujących wszelkie formy społecznie nieakceptowanych zachowań. Z przodu mieściło się stanowisko pielęgniarek, przed którym co kilka godzin wariaci ustawiali się w kolejce po kolejną dawkę thorazyny, haldolu czy innego środka antypsychotycznego na swoje zszargane nerwy.

– Już mam – mruczał chudy, wysoki nastolatek z obsypaną trądzikiem twarzą. – Sześć koma zero dwadzieścia dwa razy dziesięć do dwudziestej trzeciej.

Bardzo ciekawe. Obserwowałem tego biednego chłopaka od ponad dwóch godzin, gdy chodził po niemal idealnym kręgu, powtarzając liczbę Avogadra, matematyczną stałą określającą liczbę cząsteczek w jednym molu substancji. Początkowo byłem trochę skonsternowany i nie wiedziałem, skąd ta obsesja i dlaczego akurat tą liczbą, wreszcie jeden z sanitariuszy powiedział mi, że chłopak jest nieuleczalnym narkomanem o bardzo wysokim ilorazie inteligencji i że fiksuje się na stałej Avogadra, ilekroć źle podziała na niego dawka kwasu. W ciągu ostatniego roku był tu już trzeci raz.

Zważywszy na mój stan, to, że trafiłem do takiego miejsca, zakrawało na ironię, ale na tym właśnie polegał problem z przepisami prawnymi w rodzaju Aktu Bakera: stworzono je dla potrzeb mas. Tak czy inaczej jak dotąd wszystko szło całkiem dobrze. Poprosiłem lekarza o tabletkę lamictalu, a on, z własnej woli, zapisał mnie na kurację tym krótko działającym opiatem, który miał mi pomóc w zwalczaniu zespołu abstynencji.

Niepokoiło mnie tylko to, że chociaż próbowałem co najmniej kilkanaście razy, nie mogłem się do nikogo dodzwonić – ani do znajomych, ani do rodziny, ani do adwokatów, ani do współpracowników. Próbowałem nawet złapać Alana Walniętego Chemika, żeby załatwił dla mnie świeżą porcję „cytrynek”, ale z nim też nie udało mi się skontaktować. Księżna, moi rodzice, Lipsky, Dave, Laurie, Gwynne, Janet, Wigwam, Joe Fahmegghetti, Greg O’Connel, Kucharz, a nawet Bo, który zawsze był pod telefonem – nie udało mi się połączyć dosłownie z nikim. Jakby wszyscy się nagle ode mnie odcięli, jakby mnie porzucili.

Pod koniec pierwszego dnia w tej wspaniałej instytucji znienawidziłem Księżnę jeszcze bardziej. Zupełnie o mnie zapomniała, odwróciła się ode mnie, wykorzystując mój podły czyn – ten na schodach – jako pretekst do zaskarbienia sobie współczucia moich kumpli i pracowników. Byłem pewny, że już mnie nie kocha, że wypowiedziała te słowa tylko o tak, dla świętego spokoju, myśląc, że ponieważ i tak uderzę w kalendarz, równie dobrze może wysłać mnie do piekła z ostatnim „kocham cię”.

Do północy mój organizm wydalił resztki koki i „cytrynek”, mimo to wciąż nie mogłem zasnąć. To właśnie wtedy, we wczesnych godzinach porannych 17 kwietnia 1997 roku, pewna litościwa pielęgniarka dała mi w prawy pośladek zastrzyk dalmane. I wreszcie, kwadrans później, po raz pierwszy od trzech miesięcy zasnąłem bez kokainy.

Obudziłem się osiemnaście godzin później na dźwięk mego nazwiska. Otworzyłem oczy i zobaczyłem wielkiego ciemnoskórego sanitariusza.

– Ma pan gościa, panie Belfort.

Księżna! – pomyślałem. Przyjechała mnie stąd zabrać.

– Naprawdę? – spytałem. – Kto to?

Wielkolud wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nie podał nazwiska.

Podupadłem na duchu. Zaprowadził mnie do pomieszczenia z materacami na ścianach. Stało tam szare metalowe biurko i trzy krzesła. Gdyby nie materace, do złudzenia przypominałoby pokój, gdzie przesłuchiwali mnie szwajcarscy celnicy po przygodzie ze stewardesą. Przy biurku siedział czterdziestokilkuletni okularnik. Kiedy spotkaliśmy się wzrokiem, wstał i wyciągnął do mnie rękę.

– Jordan, prawda? Dennis Maynard.

Odruchowo ją uścisnąłem, chociaż było w nim coś, co od razu mi się nie spodobało. Ubrany tak jak ja – dżinsy, sportowe buty i biała koszulka polo – po luzacku przystojny i trochę sponiewierany, miał metr siedemdziesiąt dwa wzrostu, rozdzielone przedziałkiem krótkie brązowe włosy i był przeciętnej budowy ciała.

Wskazał mi krzesło. Usiadłem. Chwilę później do pokoju wszedł drugi sanitariusz, wielki jak ten pierwszy, ale o wyglądzie pijanego Irlandczyka. Obydwaj stanęli krok za krzesłem, gotowi rzucić się na mnie, gdybym zechciał nagle odegrać Hannibala Lectera i bez cienia ekscytacji odgryźć facetowi nos.

– Wynajęła mnie pańska żona – zaczął Maynard.

Zaskoczony, pokręciłem głową.

– A pan kto? Adwokat? Niesamowite. Szybka jest. Co za dziwka. Za trzy dni wychodzę i myślałem, że będzie miała na tyle przyzwoitości, żeby zaczekać...

– Nie jestem adwokatem ani specjalistą od rozwodów – przerwał mi z uśmiechem luzak. – Jestem terapeutą i wynajęła mnie pańska żona, która wciąż pana kocha, dlatego na pańskim miejscu nie spieszyłbym się z wyzwiskami.

A to sukinsyn. Zmrużyłem oczy, próbując się w tym połapać. Paranoja minęła, ale wciąż byłem spięty.

– A więc mówi pan, że żona wciąż mnie kocha, tak? W takim razie dlaczego nie chce mnie odwiedzić?

– Bardzo się boi. I jest bardzo zdezorientowana. Spędziłem z nią dwadzieścia cztery godziny i wiem, że jest na granicy załamania. Na wizytę jeszcze za wcześnie.

Krew uderzyła mi do głowy. Ten skurwiel startował do Księżnej! Zerwałem się z krzesła i wskoczyłem na biurko, wrzeszcząc:

– Ty skurwysynu!

Maynard cofnął się, a sanitariusze chwycili mnie za ręce i przytrzymali.

– Ty wypierdku zasrany! Ja tu siedzę, a ty dobierasz się do mojej żony! Każę zadźgać cię na śmierć! Już po tobie! I po twojej rodzinie! Nie wiesz, do czego jestem zdolny!

Sanitariusze posadzili mnie na krześle.

– Proszę się uspokoić – powiedział przyszły mąż Księżnej. – Nie dobieram się do pańskiej żony. Nadine wciąż pana kocha, a ja kocham zupełnie kogoś innego. Chciałem tylko powiedzieć, że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny rozmawiałem z nią o panu, o niej i o wszystkim, co się między wami działo.

Ogarnęło mnie poczucie całkowitej irracjonalności. Tak bardzo przywykłem do tego, że nad wszystkim panuję, że nagły brak kontroli cholernie mnie zdenerwował.

– Powiedziała panu, że z córką na rękach zepchnąłem ją ze schodów? Że pociąłem nożem kiczowate meble wartości dwóch milionów dolarów? Opowiedziała panu o mojej przygodzie z wybuchającym garnkiem? – Pokręciłem głową zdegustowany nie tylko swoimi czynami, ale i tym, że Księżna pierze przy kimś nasze brudy.

Maynard cicho zachichotał, próbując rozładować mój gniew.

– Tak, opowiadała o wszystkim. Niektóre historyjki są bardzo zabawne, zwłaszcza ta o meblach. Nigdy dotąd czegoś takiego nie słyszałem. Ale większość tych epizodów jest bardzo niepokojąca, choćby ten na schodach czy w garażu. Musi pan tylko zrozumieć, że to nie pańska wina, że żaden z nich nie świadczy o tym, że jest pan złym człowiekiem. Jest pan człowiekiem chorym, Jordan. Chorym na chorobę nieróżniącą się niczym od raka czy cukrzycy.

Zrobił pauzę i wzruszył ramionami.

– Nadine opowiadała mi również, jakim wspaniałym był pan człowiekiem, zanim zaczął pan brać, jakim dobrym i mądrym. Opowiadała o wszystkich pana osiągnięciach, o tym, jak zakochała się w panu od pierwszego wejrzenia. Powiedziała, że nigdy nie kochała nikogo tak bardzo jak pana. Że jest pan bardzo hojny i że wszyscy tę hojność wykorzystują. Opowiadała o pańskim krzyżu, o tym, jak bardzo pogorszyło to...

On gadał, a ja uczepiłem się tego „kochała”. Bo powiedział „kochała”, w czasie przeszłym. Czy znaczyło to, że już mnie nie kocha? Pewnie tak – pomyślałem. Inaczej by mnie odwiedziła. Bała się mnie? Absurd. Siedziałem pod kluczem, w zamkniętym oddziale psychiatrycznym, więc jak mogłem zrobić jej krzywdę? Odczuwałem straszliwy ból emocjonalny. Gdyby tu wpadła – cholera jasna, chociaż na sekundę! – gdyby mnie przytuliła i powiedziała, że wciąż mnie kocha, ból na pewno by zelżał. Ja bym to dla niej zrobił. Próbowałem popełnić samobójstwo, a ona nie raczyła mnie nawet odwiedzić, to okrutne. Kochająca żona tak by nie postąpiła – nawet żona w separacji czy jakakolwiek inna.

Dennis Maynard miał najwyraźniej namówić mnie na odwyk. I niewykluczone, że bym się zgodził, gdyby Księżna przyszła tu i osobiście mnie poprosiła. A ona? A ona groziła mi, szantażowała mnie, że mnie zostawi, jeśli tego nie zrobię. Ale czy odwyk nie był właśnie tym, czego chciałem, a przynajmniej potrzebowałem? Czy naprawdę chciałem dożyć swych lat jako narkoman? Tylko jak mógłbym żyć bez prochów? Wokół nich koncentrowało się całe moje życie. Na samą myśl, że przez następne pięćdziesiąt lat miałbym nie tknąć kokainy i „cytrynek”, dostawałem drgawek. Z drugiej strony był taki czas, dawno, dawno temu, kiedy żyłem zupełnie po trzeźwemu. Czy powrót do przeszłości jest możliwy? Czy potrafiłbym cofnąć się w czasie? Czy też w chemii mojego mózgu doszło do nieodwracalnych zmian i już do końca swych dni byłem skazany na takie właśnie życie?

–...temperamencie pańskiego ojca – ciągnął Maynard – o tym, jak pańska matka próbowała pana przed nim ochronić, często bezskutecznie. Tak, powiedziała mi wszystko.

Kusiło mnie, żeby trochę poironizować. Kusiło i skusiło.

– A czy nasza mała Martha Stewart opowiadała panu o sobie? O tym, jaka jest doskonała? Skoro jestem taki podły, zepsuty i w ogóle, na pewno znalazła chwilę, by wtrącić choć słówko o sobie. Bo tak, Nadine jest idealna. I chętnie to panu powie, może nie tymi słowami, ale powie. Ostatecznie jest Księżną Bay Ridge.

Te słowa wyraźnie go rozbawiły.

– Proszę posłuchać – odparł. – Pańskiej żonie daleko do ideału. Nadine jest jeszcze bardziej chora niż pan. Niech pan tylko pomyśli: kto jest bardziej chory, uzależniony od narkotyków: mąż czy jego żona, która siedzi z założonymi rękami, patrząc, jak jej ukochany powoli odbiera sobie życie? Powiedziałbym, że żona. Nadine cierpi na własną chorobę, na współuzależnienie. Opiekując się panem, ignoruje własne problemy. To najcięższy przypadek współuzależnienia, z jakim miałem do czynienia.

– Bla, bla, bla – powiedziałem. – Myśli pan, że o tym nie wiem? Może nikt panu o tym nie mówił, ale sporo kiedyś czytałem. I mimo pięćdziesięciu tysięcy „cytrynek” pamiętam wszystko, co przeczytałem od przedszkola.

– Rozmawiałem nie tylko z pańską żoną. Skontaktowałem się również z pańskimi przyjaciółmi i rodziną, ze wszystkimi, którzy coś dla pana znaczą. Wszyscy byli zgodni co do jednego: uważają, że jest pan najbystrzejszym człowiekiem, jakiego znają. Dlatego nie zamierzam wciskać panu ciemnoty i mam następującą propozycję: w Georgii jest klinika odwykowa. Nazywa się Talbot Marsh i specjalizuje się w leczeniu lekarzy. Mnóstwo tam inteligentnych ludzi, jest więc to miejsce w sam raz dla pana. Mogę natychmiast stąd pana wypisać, mam takie uprawnienia. Za dwie godziny byłby pan w Talbot Marsh. Na dole czeka samochód, na lotnisku zatankowany samolot. Klinika jest naprawdę ładna, bardzo ekskluzywna. Spodoba się panu.

– Ma pan uprawnienia? – spytałem. – Skąd? Jest pan lekarzem?

– Nie, narkomanem, tak jak pan. Różni nas tylko jedno: ja już nie biorę.

– Od kiedy?

– Od dziesięciu lat.

– Od dziesięciu lat? Chryste, jakim cudem? Ja nie potrafię przeżyć dnia, a nawet godziny, nie myśląc o prochach. Nie, przyjacielu, różni nas znacznie więcej, mój umysł pracuje zupełnie inaczej. Tak czy siak nie muszę iść na odwyk. Może spróbuję Anonimowych Alkoholików czy czegoś takiego.

– Na to już za późno. A cudem, przyjacielu, jest to, że jeszcze pan żyje. Powinien pan umrzeć już dawno temu. – Maynard wzruszył ramionami. – Ale pewnego dnia szczęście przestanie panu sprzyjać. Pańskiego przyjaciela Dave’a nie będzie w pobliżu, nikt nie wezwie karetki i zamiast na oddziale psychiatrycznym skończy pan w trumnie.

Ciężko westchnął i poważnym głosem dodał:

– W AA mówimy, że alkoholik czy narkoman kończy zwykle w trzech miejscach: w więzieniu, w zakładzie dla umysłowo chorych albo na cmentarzu. W ciągu ostatnich trzech dni zaliczył pan areszt i zakład. Kiedy będzie pan zadowolony? Kiedy trafi pan do domu pogrzebowego? Kiedy pańska żona będzie musiała wytłumaczyć dzieciom, dlaczego już nigdy nie zobaczą ojca?

Wiedziałem, że ma rację, ale nie potrafiłem się poddać. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu odczuwałem potrzebę przeciwstawienia się jemu, Księżnej i w ogóle wszystkim. Jeśli już miałem rzucić prochy, chciałem to zrobić na własnych warunkach, a już na pewno nie pod lufą pistoletu.

– Jeśli Nadine tu przyjedzie, może się nad tym zastanowię. Jeśli nie, kij panu w oko.

– Ona nie przyjedzie – odparł Maynard. – Nie odezwie się do pana, dopóki nie pójdzie pan na odwyk.

– I fajnie. W takim razie kij w oko wam obojgu. Za dwa dni wyjdę i załatwię to po swojemu. A jeśli przy okazji stracę żonę, trudno. – Wstałem z krzesła i dałem znak sanitariuszom.

– Być może znajdzie pan równie piękną żonę – powiedział Maynard, kiedy prowadzili mnie do drzwi – ale nie znajdzie pan takiej, która będzie pana kochała tak jak ona. Jak pan myśli, kto to wszystko zorganizował? Przez całą ostatnią dobę Nadine robiła wszystko, by uratować panu życie. Byłby pan ostatnim głupcem, pozwalając jej odejść.

Odwróciłem się i odparłem:

– Kiedyś, dawno temu, była kobieta, która kochała mnie tak jak ona. Miała na imię Denise i wystawiłem ją do wiatru. Może dostaję to, na co zasłużyłem. Kto wie? Tak czy inaczej nie dam się zastraszyć i nie pojadę do żadnej kliniki. Traci pan tylko czas. Proszę tu więcej nie przychodzić.

I wyszedłem z pokoju.

*

Pozostała część dnia była nie mniej męcząca. Poczynając od moich rodziców, jeden po drugim odwiedzali mnie członkowie rodziny i znajomi, którzy próbowali namówić mnie na odwyk. Wszyscy z wyjątkiem Księżnej. Jak mogła być tak okrutna po tym, jak... No właśnie, co ja właściwie próbowałem zrobić?

Słowa „samobójstwo” nie używałem nawet w myślach, być może dlatego, żeby było zbyt bolesne, a może dlatego, że wstydziłem się, iż mógłbym zabić się z obsesyjnej miłości do kobiety, nieważne, że żony. Nie przystawało to prawdziwemu, silnemu mężczyźnie ani mężczyźnie choćby z odrobiną szacunku dla samego siebie.

Nie, tak naprawdę wcale nie zamierzałem się zabić. W głębi serca wiedziałem, że szybko zawiozą mnie do szpitala i zrobią mi płukanie żołądka. Tuż obok był przecież Dave. Ale Księżna o tym nie wiedziała. Z jej perspektywy byłem tak wzburzony tym, że mogę ją stracić, tak zrozpaczony i zdesperowany, tak głęboko pogrążony w stanie wywołanej przez kokainę paranoi, że próbowałem odebrać sobie życie. Jak mogło to jej nie poruszyć?

To prawda: na schodach zachowałem się jak potwór i zachowywałem się tak przez wiele miesięcy poprzedzających ten odrażający czyn. Miesięcy, a może nawet lat. Od pierwszych chwil naszego małżeństwa wykorzystywałem nasze niepisane quid pro quo, że ponieważ zapewniam jej Życie (to przez duże Ż), mam prawo do pewnych swobód. I chociaż mogła być w tym odrobina prawdy, nie ulegało wątpliwości, że posunąłem się za daleko.

Mimo wszystko wciąż uważałem, że zasługuję na współczucie.

Czyżby Księżna była kobietą go pozbawioną? Kobietą zimną, o sercu, do którego zakamarków nie sposób dotrzeć? Od dawna to podejrzewałem. Podobnie jak ja – jak wszyscy – ona też przeżyła swoje; była dobrą żoną, ale wniosła do małżeństwa swój własny bagaż. W dzieciństwie praktycznie nie miała ojca. Często opowiadała mi, jak to w soboty i niedziele ubierała się ładnie – miała twarzyczkę aniołka, długie jasne włosy i już wtedy była śliczna – i czekała, aż ojciec zabierze ją na wystawną kolację, na przejażdżkę diabelską kolejką na Coney Island czy na plażę w Brooklynie, gdzie mógłby wszem i wobec powiedzieć: „To moja córka! Zobaczcie, jaka piękna! Jestem z niej taki dumny”. Czekała tak na niego i czekała, a on nigdy nie przychodził, ani razu nawet nie zadzwonił, żeby pocieszyć ją byle jaką wymówką.

Suzanne oczywiście go kryła, wmawiając córce, że tata ją kocha, ale że on też ma swoje demony, które każą mu wiecznie wędrować i wieść życie człowieka bez rodzinnych korzeni. Czyżby odbijało się to teraz na mnie? Czyżby chłód Nadine był skutkiem tego, że jako dziecko wzniosła barierę, która zabiła w niej całe współczucie? A może tylko chwytałem się wszystkich sposobów, żeby ją jakoś usprawiedliwić? Może to zemsta, zapłata za wszystkie moje wyskoki, za szlajanie się z dziwkami, za latanie śmigłowcem o trzeciej nad ranem, za prostytutkę ze świeczką, za masażystkę, za dobieranie się do stewardesy...

A może zapłata była subtelniejsza? Może chodziło o te wszystkie prawa, które złamałem? O manipulowanie akcjami, o przeszmuglowane do Szwajcarii pieniądze? O to, że tak perfidnie wykiwałem Kenny’ego Greene’a, Pustaka, mojego wiernego wspólnika? Nie wiedziałem. Ostatnie dziesięć lat mojego życia było koszmarnie skomplikowane. Żyłem życiem, o jakim ludzie czytają tylko w książkach.

Ale było to moje życie. Moje. Tak czy inaczej ja, Jordan Belfort, Wilk z Wall Street, byłem człowiekiem szalonym i nieobliczalnym. Wielokrotnie unikając śmierci i więzienia, żyjąc jak gwiazdor rocka, pochłaniając więcej narkotyków, niż mogło pochłonąć ich bezkarnie tysiąc ćpunów, zawsze uważałem się za kuloodpornego.

Myślałem o tym wszystkim pod koniec drugiego dnia pobytu w Delray Medical Center. Mój mózg coraz bardziej się oczyszczał i miałem coraz bystrzejszy umysł. Odbiłem się od dna i znowu byłem gotów stawić czoło światu. Gotów przerobić na mielonkę tego sukinsyna Maddena, na nowo podjąć walkę z moją nemezis, agentem specjalnym Gregorym Colemanem, i za wszelką cenę odzyskać Księżnę.

*

Nazajutrz rano, zaraz po obowiązkowej porcji tabletek, wezwano mnie do pokoju z materacami, gdzie czekało dwóch lekarzy. Jeden był gruby, drugi zwyczajny, chociaż miał wyłupiaste niebieskie oczy i jabłko Adama wielkości grapefruita. Ma problemy z gruczołami – pomyślałem.

Przedstawili się jako doktor Brad i doktor Mike i natychmiast wyprosili z pokoju sanitariuszy. Już samo to było ciekawe, ale nie tak ciekawe jak pierwsze dwie minuty rozmowy, podczas których doszedłem do wniosku, że obydwaj sprawdziliby się lepiej jako komicy niż jako terapeuci. A może taką mieli metodę? W każdym razie robili dobre wrażenie. I nawet mi się spodobali. Księżna ściągnęła ich prywatnym samolotem aż z Kalifornii po tym, jak Dennis Maynard poinformował ją, że mu ze mną nie wyszło.

Tak więc nadciągnęły posiłki.

– Proszę posłuchać – mówił Gruby Brad. – Mogę zaraz wypisać pana z tej nory i za dwie godziny będzie pan w Talbot Marsh, pijąc zimną piña coladę i gapiąc się na jedną z pacjentek, młodą pielęgniarkę, którą przyłapano, kiedy wstrzykiwała sobie demerol przez fartuch. – Wzruszył ramionami. – Albo może pan posiedzieć tu jeszcze jeden dzień i poznać się lepiej z kobietą-motylem i tym matematycznym geniuszem. Ale tylko wariat chciałby zostać choć sekundę dłużej w takim miejscu. Śmierdzi tu jak...

– W sraczu – dokończył za niego Gruczoł. – To jak? Wypiszemy pana, co? Nie mam wątpliwości, że jest pan zdrowo szajbnięty i że mógłby pan przesiedzieć pod kluczem jeszcze dwa lata, ale Chryste, nie w tej norze! Zasługuje pan na porządniejsze wariatkowo.

– Właśnie – zgodził się z nim Gruby Brad. – Żarty żartami, ale na dole czeka samochód, a na lotnisku samolot. Wypiszemy pana, przelecimy się i trochę się zabawimy.

– Popieram – wtrącił Gruczoł. – Samolot jest wspaniały. Ile żona zapłaciła za nasz przelot?

– Nie wiem – odparłem – ale na pewno dużo. Księżna nie lubi się targować.

Gruczoł i Gruby Brad wybuchnęli śmiechem, zwłaszcza Gruby Brad, którego bawiło chyba wszystko.

– Księżna! Śliczne! Pańska żona jest wyjątkowo piękną kobietą i naprawdę pana kocha.

– Dlaczego nazywa ją pan Księżną? – spytał Gruczoł.

– To długa historia, ale to nie ja wymyśliłem ten przydomek, chociaż bardzo bym chciał. Po raz pierwszy użył go Brian, właściciel firmy brokerskiej, z którym często robię interesy. Przed laty, w Boże Narodzenie, na tęgim kacu wracaliśmy samolotem z St. Bart’s. Brian siedział naprzeciwko Nadine i w pewnej chwili puścił potężnego bąka. „Cholera – powiedział – chyba będzie narta”. Nadine wkurzyła się, powiedziała, że to niegrzeczne i obrzydliwe, na co odparł: „Och, bardzo przepraszam. Rozumiem, że Księżna Bay Ridge nigdy nie puściła bąka i nigdy nie musiała zmieniać swoich jedwabnych majteczek”.

– Zabawne – powiedział Gruby Brad. – Księżna Bay Ridge. Fajne.

– Zabawne jest to, co było potem. Brian myślał, że to świetny żart, i śmiał się tak histerycznie, że zgiął się wpół i nie zauważył, że Nadine zwija w rulon świąteczny numer „Town and Country”. Kiedy podniósł głowę, zerwała się z fotela i przyłożyła mu w łeb tak mocno, że padł. Dosłownie: stracił przytomność. A ona usiadła i jakby nigdy nic wróciła do lektury. Brian ocknął się dopiero wtedy, kiedy jego żona chlusnęła mu w twarz wodą. I tak Księżna została Księżną.

– Niesamowite – powiedział Gruczoł. – Wygląda jak anioł. Nigdy bym nie pomyślał, że jest zdolna do czegoś takiego.

Gruby Brad poparł go skinieniem głowy.

Przewróciłem oczami.

– O tak, nie macie nawet pojęcia. Wygląda jak anioł, ale jest silna jak byk. Wiecie, ile razy mnie pobiła? Jej ulubioną bronią jest woda. Tylko dobrze mnie zrozumcie – dodałem z uśmiechem. – Całkowicie na to zasługiwałem. Bardzo ją kocham, ale nie jestem wzorowym mężem. Mimo to uważam, że powinna mnie odwiedzić. Gdyby przyjechała, pewnie byłbym już w klinice, ale nie chcę, bo nie lubię być niczyim zakładnikiem.

– Chciała przyjechać – powiedział Gruby Brad. – Maynard jej odradził.

– Tak myślałem. Co za kutas. Kiedy to się skończy, ktoś złoży mu krótką wizytę.

Komedianci nie chcieli w to wnikać.

– Mogę coś zaproponować? – spytał Gruczoł.

– Jasne, czemu nie? Jesteście w porządku. To tamtego nienawidzę.

Gruczoł rozejrzał się konspiracyjnie i ściszył głos.

– Wypiszemy pana, polecimy do Atlanty, zamelduje się pan w klinice i od razu da nogę. Tam nie ma żadnych murów, krat czy zasieków. To luksusowe osiedle dla porąbanych lekarzy.

– Właśnie – wtrącił Gruby Brad. – Kiedy znajdzie się pan w Atlancie, Akt Bakera przestanie działać i będzie pan wolny. Wystarczy powiedzieć pilotowi, żeby zaczekał na pana na lotnisku. Jeśli nie spodoba się panu w klinice, wyjdzie pan stamtąd i już.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю