355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 5)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 5 (всего у книги 31 страниц)

Być łysym jak kolano, i to jeszcze w ogólniaku – w obliczu tej straszliwej, acz nieuchronnej tragedii Andy postanowił zamknąć się w piwnicy, wypalać pięć tysięcy tanich meksykańskich skrętów dziennie, grać w gry wideo, jeść mrożoną pizzę na śniadanie, lunch i kolację i zaczekać, aż ta suka Matka Natura przestanie wreszcie z niego żartować.

Wyszedł z piwnicy dopiero po trzech latach jako wynędzniały pięćdziesięcioletni Żyd z kilkoma pasemkami rzadkich włosów, wielkim brzuchem i nową osobowością, skrzyżowaniem wiecznie znudzonego Kłapouchego z Kubusia Puchatka i Henny Penny, która myślała, że niebo się wali. Ponieważ wpadł na ściąganiu na egzaminie sprawdzającym zdolności naukowe kandydata na wyższe studia, musiał udać się na wygnanie do małego miasteczka Fredonia w północnej części stanu Nowy Jork, gdzie studenci miejscowego uniwersytetu zamarzają latem na śmierć. Mimo to udało mu się jakoś sprostać surowym wymaganiom obowiązującym w tej prześwietnej Alma Mater i pięć i pół roku później ukończył ją ani odrobinę mądrzejszy, za to o wiele bardziej zaniedbany i niechlujnie ubrany. Stamtąd trafił do jakiejś podejrzanej szkoły prawniczej w południowej Kalifornii, gdzie zrobił dyplom ważny tak jak te, które można kupić na jarmarku.

Ale w firmie bankowo-inwestycyjnej Stratton Oakmont tego rodzaju drobiazgi nie miały oczywiście żadnego znaczenia. Najważniejsze były układy personalne – układy i wierność. Dlatego kiedy Andrew Todd Greene, alias Wigwam, usłyszał o spektakularnym sukcesie swego przyjaciela z piaskownicy, natychmiast poszedł w ślady moich innych przyjaciół: odszukał mnie, poprzysiągł mi dozgonną wierność i zaczął zarabiać kokosy. Od tamtego czasu minął rok i kilka miesięcy. Przez ten czas, jak na prawdziwego Strattonitę przystało, Andy knuł, manipulował i wbijał nóż w plecy każdemu, kto stanął mu na drodze, by w końcu, zgodnie z zasadą Laurence’a J. Petera, zawędrować na sam początek naszego łańcucha pokarmowego.

Ponieważ nie miał żadnego doświadczenia w subtelnej sztuce, jaką były finanse korporacyjne w wydaniu Stratton Oakmont – czyli w wyłuskiwaniu nowo powstałych firm potrzebujących pieniędzy do tego stopnia, że były skłonne odsprzedać znaczną część swoich udziałów w zamian za dofinansowanie – wciąż go szkoliłem. A zważywszy na to, że jego dyplomem nie podtarłbym nawet idealnej pupci mojej córeczki, zaczął od pensji podstawowej w wysokości pół miliona dolarów rocznie.

– ...i co o tym myślisz?

Nagle zdałem sobie sprawę, że mnie o coś pyta, ale wiedziałem tylko, że ma to coś wspólnego z konkursem w rzucaniu karłem, nic więcej. Dlatego zignorowałem go i spojrzałem na Danny’ego.

– Gdzie znajdziecie karła?

Danny wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale jeśli dasz mi zielone światło, zacznę od Ringling Bros, od cyrku.

– Albo od Światowej Federacji Zapaśniczej – dodał mój zaufany doradca.

Jezu Chryste – pomyślałem. Więcej tu szajbusów niż orzechów w cieście.

– Posłuchajcie. Zabawa z karłami to nie żarty. Jeśli chcecie wiedzieć, są silniejsi od niedźwiedzia i boję się ich jak jasna cholera. Dlatego zanim to zatwierdzę, musicie znaleźć strażnika leśnego, który obezwładni tego stwora, gdyby mu odbiło. Strażnika, strzałki ze środkiem usypiającym, kajdanki, puszkę...

– Kaftan bezpieczeństwa – wtrącił Wigwam.

– Pręt elektryczny do zaganiania bydła – dodał Danny.

Stłumiłem śmiech.

– Właśnie, i ze dwie fiolki saletry potasowej, tak na wszelki wypadek. Może mu stanąć i co zrobimy, jeśli rzuci się na którąś z naszych asystentek? Te kurduple są napalone jak wszyscy diabli, pieprzą się jak króliki.

Wybuchnęliśmy śmiechem.

– Ale tak na poważnie – dodałem – jeśli to trafi do prasy, rozpęta się piekło.

Danny wzruszył ramionami.

– Nie wiem, myślę, że uda nam się przedstawić to w dobrym świetle. Bo pomyślcie tylko: ile ofert pracy ma taki karzeł? To tak, jakbyśmy pomagali tym, którzy mieli mniej szczęścia. – Znowu wzruszył ramionami. – Zresztą wszyscy to oleją.

Miał rację. Prawda była taka, że przestaliśmy zwracać uwagę na prasę, bo wszyscy pisali o nas tendencyjnie: że Strattonici to banda rozwydrzonych renegatów pod kierownictwem przedwcześnie rozwiniętego bankiera, który stworzył na Long Island swój własny zamknięty świat, gdzie nie obowiązuje normalne zachowanie. W oczach pismaków Stratton Oakmont i ja staliśmy się nierozłączni jak syjamskie bliźnięta. I chociaż dawałem pieniądze na fundację dla molestowanych dzieci, zawsze udawało im się dopatrzyć w tym czegoś złego: pisali jeden akapit na temat mojej hojności i trzy czy cztery strony o wszystkim innym.

Atak prasowy zaczął się w 1991 roku, kiedy to pewna bezczelna reporterka z czasopisma „Forbes”, niejaka Raula Khalaf, nazwała mnie „pokręconym Robin Hoodem, który to, co zabierze bogaczom, rozdziela między siebie i kompanię swoich wesołych brokerów”. Oczywiście zasłużyła na piątkę za bystrość. I oczywiście trochę mnie to zaskoczyło, przynajmniej początkowo, ale szybko doszedłem do wniosku, że artykuł jest w sumie pochlebny. Bo w końcu ilu dwudziestoośmiolatkom poświęcono exposé w „Forbes”? Poza tym nie ulegało wątpliwości, że cała ta sprawa z Robin Hoodem podkreśla moją szczodrobliwą naturę. Zaraz po artykule podwoje firmy zaczęła szturmować nowa fala rekrutów.

Tak, to naprawdę zakrawało na ironię, że pracując u kogoś, kogo oskarżano o wszystko z wyjątkiem porwania małego Lindbergha, Strattonici nie mogli być z tego bardziej dumni. Biegali po sali, skandując: „Jesteśmy wesołą kompaniją! Jesteśmy wesołą kompaniją!”. Kilku przyszło w rajstopach, inni w przekrzywionych na bakier wyszukanych beretach. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby rozdziewiczyć jakąś dziewicę – żeby było bardziej średniowiecznie – ale po żmudnych poszukiwaniach żadnej nie znaleźliśmy, przynajmniej w sali.

Dlatego tak – Danny miał rację. Prasą nikt się nie przejmował. Ale konkurs rzucania karłem? Nie miałem na to czasu, przynajmniej na razie. Musiałem dopilnować Steve’a Maddena i stawić czoło ojcu, który czaił się gdzieś z rachunkiem z American Express na pół miliona dolarów w jednym ręku i kubkiem dobrze schłodzonej stolicznej w drugim.

Spojrzałem więc na Wigwama i powiedziałem:

– Poszukaj Maddena i podtrzymaj go jakoś na duchu. Niech mówi krótko i pochlebnie i broń Boże nie wspomina, że uwielbia damskie buty. Mogą go za to zlinczować.

– Załatwione – odparł Wigwam, wstając z fotela. – Szewc nie będzie gadał o butach.

Zanim jeszcze zdążył zniknąć za drzwiami, Danny przyczepił się do jego tupeciku.

– Kurwa, po kiego on nosi na łbie tę brudną szmatę? – mruknął. – Wygląda jak zdechła wiewiórka.

Wzruszyłem ramionami.

– To pewnie specjalny produkt Hair Club for Men, tych od wszczepiania włosów. Chodzi w tym od zawsze. Może dawno tego nie prał? A teraz poważnie: ciągle mamy problem z Maddenem i zaczyna gonić nas czas.

– NASDAQ nie wciągnie go do systemu? – spytał Danny.

– Wciągnie, ale pozwolą nam zatrzymać tylko pięć procent udziałów, ani jednego więcej. Resztę będziemy musieli przekazać Steve’owi, i to przed pierwszą sesją. Co znaczy, że trzeba podpisać papiery już teraz, zaraz. I że będziemy musieli mu zaufać, uwierzyć, że kiedy firma wejdzie na giełdę, Steve nie zrobi nic głupiego. – Zacisnąłem usta i powoli pokręciłem głową. – Nie wiem. Cały czas mam wrażenie, że on rozgrywa z nami swoją własną partię szachów. Nie jestem pewien, czy nie da nam mata, kiedy przyjdzie co do czego.

– Możesz mu zaufać. Jest stuprocentowo lojalny. Znam go od zawsze i wierz mi, wie, co to omerta, tak jak każdy z nas. – Danny ścisnął palcami wargi i lekko je przekręcił, jakby chciał powiedzieć: „Będzie milczał po grób”; właśnie to znaczyła mafijna omerta: milczenie, zmowa milczenia. – Po tym, co dla niego zrobiłeś, na pewno cię nie wykiwa. Nie jest głupi, a jako mój „słup” zarabia tyle kasy, że nie będzie chciał ryzykować.

„Słup” był naszym kryptonimem figuranta, właściciela udziałów, ale takiego tylko na papierze, kogoś wpisanego do rejestru firm zamiast prawdziwych wspólników czy prezesa. Nie było w tym nic nielegalnego pod warunkiem, że „słup” płacił stosowne podatki i że pełnomocnictwo pozwalające na swobodne dysponowanie spółką nie pogwałcało przepisów handlu papierami wartościowymi. Ludzie ci cieszyli się na Wall Street dużą popularnością i nawet najwięksi gracze giełdowi wykorzystywali ich do gromadzenia udziałów bez wzbudzania czujności innych inwestorów. Dopóki nie kupiło się ponad pięciu procent wartości jakiejś spółki – po przekroczeniu pięcioprocentowego progu nabywca musiał powiadomić o tym SEC, Amerykańską Komisję Papierów Wartościowych i Giełd, ujawniając swoje zamiary – wszystko było jak najbardziej zgodne z prawem.

Ale sposób, w jaki wykorzystywaliśmy figurantów my – głównie do potajemnego skupowania dużych pakietów nowych akcji Stratton Oakmont – naruszał tyle przepisów, że SEC wciąż próbowała wymyślać nowe, żeby nas powstrzymać. Problem polegał na tym, że było w nich więcej dziur niż w serze szwajcarskim. Oczywiście nie tylko my się z tego cieszyliśmy. Cieszyła się cała Wall Street. My robiliśmy to po prostu bardziej bezczelnie i cynicznie.

– Wiem, że jest twoim „słupem” – odparłem – ale sterowanie ludźmi z dużymi pieniędzmi nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Wierz mi. Robię w tym dłużej niż ty. Tu chodzi bardziej o kontrolowanie ich oczekiwań niż o to, co zrobiło się dla nich w przeszłości. Wczorajsze zyski to wczorajsze nowiny, a wczorajsze nowiny zawsze działają przeciwko tobie. Nikt nie lubi być czyimś dłużnikiem, zwłaszcza dobrego przyjaciela. Dlatego po pewnym czasie każdy „słup” zaczyna się stawiać. Straciłem w ten sposób kilku dobrych kumpli. Ty też stracisz, sam się przekonasz. Nieważne. Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że przyjaźń za kasę jest krucha, tak jak lojalność. Dlatego starzy przyjaciele tacy jak Wigwam są bezcenni, zwłaszcza tutaj. Lojalności w ten sposób nie kupisz. Rozumiesz?

Danny odchrząknął.

– Właśnie tak jest między Steve’em i mną.

Ze smutkiem pokiwałem głową.

– Nie zrozum mnie źle, nie próbuję pomniejszać znaczenia waszej przyjaźni. Ale mówimy o ośmiu milionach dolarów, i to co najmniej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może tego być dziesięć razy więcej. Kto wie, co się wydarzy? – Wzruszyłem ramionami. – Nie mam w kieszeni kryształowej kuli, za to sześć „cytrynek” i pod koniec sesji chętnie cię poczęstuję. – I trzy razy szybko uniosłem brwi.

Danny uśmiechnął się i pokazał mi uniesiony kciuk.

– Zadzieram kiecę i lecę!

– Ale tak na poważnie – ciągnąłem – mam dobre przeczucia. Myślę, że Madden pójdzie w górę jak rakieta. Jeśli tak, mamy dwa miliony udziałów. Licząc po sto dolarów za udział, daje nam to dwieście milionów. Tak duże pieniądze potrafią zrobić z człowiekiem dziwne rzeczy. Nie tylko ze Steve’em.

– Wiem – odparł Danny – i wiem, że jesteś w tym mistrzem. Ale wierz mi, Steve jest lojalny. Problem tylko w tym, jak mu te pieniądze odebrać. Nie spieszy się z płaceniem.

Celna uwaga. Kłopot z figurantami polegał na tym, że trudno było odebrać im kasę bez wzbudzania podejrzeń władz, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły ciężkie miliony.

– Są na to sposoby – odparłem z przekonaniem. – Moglibyśmy podpisać coś w rodzaju umowy konsultingowej, ale jeśli liczby pójdą w miliony, trzeba będzie pomyśleć o wykorzystaniu naszych szwajcarskich kont, chociaż wolałbym tego nie robić. Tak czy inaczej, sądząc po tym, co tu widzę, mamy na głowie więcej takich spraw: w kolejce czeka piętnaście firm. A jeśli nie do końca ufam Maddenowi, jak mam zaufać komuś, kogo prawie nie znam?

– Powiedz tylko, co mam z nim zrobić, i to zrobię – odparł Danny. – Ale powtarzam, nie musisz się nim martwić. Wychwala cię bardziej niż inni.

Wiedziałem, że wychwala, i to aż za dobrze. Rzecz w tym, że zainwestowałem w jego firmę, w zamian za co zabrałem mu osiemdziesiąt pięć procent udziałów, no to co mi tak naprawdę zawdzięczał? Ograbiłem go, więc powinien raczej wieszać na mnie psy, chyba że był drugim wcieleniem Mahatmy Gandhiego.

Było jeszcze coś, co nie dawało mi spokoju i czym nie mogłem podzielić się z Dannym – Steve sugerował mi delikatnie, iż wolałby rozmawiać bezpośrednio ze mną, z pominięciem Danny’ego. I chociaż nie miałem wątpliwości, że chciałby w ten sposób zarobić u mnie więcej punktów, strategia ta nie mogła być bardziej chybiona. Dowodziła tylko tego, że jest przebiegły i intrygancki, i co ważniejsze, że rozgląda się za lepszym interesem. Że jeśli znajdzie kogoś, kto mu taki zaproponuje, natychmiast zerwie z nami współpracę.

Teraz mnie potrzebował. Ale nie miało to nic wspólnego z tym, że dzięki Stratton Oakmont zarobił siedem milionów dolarów, i jeszcze mniej z tym, że dzięki Danny’emu, którego był „słupem”, zgarnął trzy miliony ekstra. Ale to była już przeszłość. Patrząc w przyszłość, moim hakiem na Steve’a było to, że po debiucie jako główny kreator rynku mogłem kontrolować cenę jego akcji. Ponieważ kupować je i sprzedawać mieliśmy tylko my, w czterech ścianach mojej firmy mogłem ją obniżać lub podwyższać. Tak więc gdyby Steve stanął nagle okoniem, byłem w stanie zbić ją do kilku centów.

Ten sam topór wisiał nad głową wszystkich klientów Stratton Oakmont. I skrupulatnie wykorzystywałem to, żeby pozostali wobec nas lojalni, to znaczy, żeby sprzedawali nam akcje po zaniżonej cenie, które następnie odsprzedawałem z gigantycznym zyskiem. Ot, taki finansowy szantaż.

Oczywiście nie tylko ja wpadłem na ten sprytny pomysł. Stosowały go najbardziej prestiżowe firmy na Wall Street, takie jak Merrill Lynch, Morgan Stanley, Dean Witter, Salomon Brothers i kilkanaście innych, z których każda bez namysłu skręciłaby kark wartej miliard dolarów spółce, gdyby ta odmówiła z nimi współpracy.

Ironią losu było to, że największe, najbardziej znane i podobno najbardziej praworządne instytucje finansowe w Ameryce manipulowały polityką pieniężną kraju (Salomon Brothers), puściły z torbami hrabstwo Orange w Kalifornii (Merrill Lynch) oraz oskubały nasze babcie i dziadków na trzysta milionów dolarów (Prudential-Bache). Mimo to wciąż funkcjonowały – mało tego, dalej kwitły pod parasolem ochronnym amerykańskich WASP-ów.

Ale Stratton Oakmont, firma, która zajmowała się handlem tanimi akcjami – prasa nazywała je śmieciowymi – nie miała takiej ochrony. W rzeczywistości jednak niemal wszystkie nasze nowe akcje kosztowały od czterech do dziesięciu dolarów i nie były akcjami śmieciowymi. Ku swemu wielkiemu rozczarowaniu nasi regulatorzy tej różnicy w ogóle nie dostrzegali. Właśnie dlatego kontrolerzy z SEC – zwłaszcza ci, którzy obozowali w naszej sali konferencyjnej – za nic nie mogli się połapać w zawiłościach wartego dwadzieścia dwa miliony pozwu, który sami dla mnie wysmażyli. Chodziło o to, że sprokurowali go tak, jakby Stratton Oakmont handlował akcjami śmieciowymi, podczas gdy tak naprawdę było zupełnie inaczej.

Firmy handlujące takimi akcjami były bardzo zdecentralizowane, miały dziesiątki biur rozrzuconych po całym kraju. Tymczasem my mieliśmy tylko jedną siedzibę, dzięki czemu mogliśmy łatwo zneutralizować złe wrażenie, jakie wywołałby pozew sądowy SEC. Zwykle już samo to wystarczyło, żeby firma handlująca tanimi akcjami wyleciała z rynku. Docelową grupą odbiorczą takich firm byli niewyrobieni drobni inwestorzy, którym wciskano papiery wartości ledwie kilku tysięcy dolarów. Stratton Oakmont zaś polował na najbogatszych, namawiając ich do inwestowania milionów. Wskutek tego SEC nie mogła nam zarzucić, że wykorzystujemy klientów, narażając ich na ryzyko utraty pieniędzy na spekulacjach giełdowych.

Ale nic z tych rzeczy nie przyszło do głowy kontrolerom przed wniesieniem pozwu. Błędnie założyli, że już sama zła prasa usunie nas z rynku. My jednak mieliśmy tylko jedno biuro, jedną centralę, dlatego łatwo nam było zmotywować pracowników, dlatego żaden nie odszedł. Dopiero złożywszy pozew, kontrolerzy SEC zaczęli sprawdzać nasze papiery i dopiero wtedy uświadomili sobie, że wszyscy nasi klienci są milionerami.

Udało mi się po prostu odkryć złoty środek: zorganizowaną sprzedaż pięciodolarowych akcji najbogatszym z jednego procenta najzamożniejszych Amerykanów, w przeciwieństwie do sprzedawania śmieciowych akcji (tych wartości poniżej dolara) dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom pozostałych, którzy nie mieli nic albo prawie nic. Była na Wall Street firma, która tańczyła wokół tego pomysłu przez ponad dwadzieścia lat, ale nigdy go nie zrealizowała. Mimo to jej właściciel J. Morton Davis, okrutny Żyd, zbił w tym czasie fortunę i w naszym światku był prawdziwą legendą.

Ale mnie się udało, ja trafiłem w dziesiątkę i miałem fart zrobić to w najbardziej odpowiednim momencie. Rynek odradzał się właśnie po wielkiej październikowej zapaści z 1987 roku i wciąż panował na nim chaotyczny kapitalizm. NASDAQ osiągnął pełnoletniość i nie uważano go już za rudego pasierba nowojorskiej giełdy. Na każdym biurku stanęły szybkie jak błyskawica komputery, które przesyłając od wybrzeża do wybrzeża zera i jedynki, wyeliminowały potrzebę fizycznej obecności na Wall Street. Nadchodziła pora zmian, pora wstrząsów. I podczas gdy wskaźniki NASDAQ szybowały w górę jak szalone, ja rozpoczynałem intensywne – trzy godziny zajęć dziennie – szkolenie moich młodych Strattonitów. Z dymiących popiołów wielkiego październikowego krachu narodził się dom maklerski Stratton Oakmont. I zanim kontrolerzy zdążyli się zorientować, rozorał Amerykę z siłą wybuchu bomby atomowej.

Właśnie wtedy przyszła mi do głowy ciekawa myśl.

– Co mówią dzisiaj ci idioci z SEC? – spytałem.

– Nic – odparł Danny. – Głównie milczą, a jak gadają, to jak zwykle o samochodach na naszym parkingu. – Wzruszył ramionami. – Mówię ci, oni nie mają o niczym pojęcia. Nie wiedzą nawet, że Madden wchodzi dzisiaj na giełdę. Wciąż przeglądają notowania z dziewięćdziesiątego pierwszego.

W zamyśleniu potarłem policzek. Odpowiedź Danny’ego wcale mnie nie zaskoczyła. Ostatecznie sala konferencyjna była od ponad miesiąca na podsłuchu, tak że codziennie docierały do mnie kontrwywiadowcze meldunki na temat moich wrogów. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich się o nich dowiedziałem (nie licząc tego, że nie mają żadnej osobowości), było to, że jedni nie wiedzą, co robią drudzy. Bo podczas gdy przygłupy ze stolicy pilnie obserwowały pierwszą ofertę publiczną Steve’a Maddena, przygłupy z Nowego Jorku siedziały w mojej sali konferencyjnej, nie mając zielonego pojęcia, co ma się dzisiaj wydarzyć.

– Jaka tam teraz temperatura? – spytałem z zainteresowaniem.

– Coś koło czternastu stopni. Siedzą w kurtkach.

– Czternaście stopni? Dlaczego? Mówiłem ci: chcę tych sukinsynów zamrozić! Chcę, żeby wzięli dupę w garść i wynieśli się, kurwa, na Manhattan! Mam tu wezwać speca od lodówek, czy co? Chcę, żeby im gluty w nosie pozamarzały! Czy ty czegoś tu nie rozumiesz?

– Posłuchaj – odparł z uśmiechem Danny. – Możemy ich zamrozić, a nawet usmażyć. Mógłbym zainstalować w suficie te małe grzejniki naftowe, a wtedy zrobiłoby się tak gorąco, że musieliby łykać tabletki z solą, żeby przeżyć. Ale jeśli to zrobimy, odejdą, a wtedy jak będziemy ich podsłuchiwać?

Nabrałem powietrza i powoli je wypuściłem. Tak, Danny miał rację.

– Dobra, chuj z nimi. Niech zdechną ze starości. A z Maddenem zrobimy tak: chcę, aby podpisał oświadczenie, że udziały będą należały do nas bez względu na ich cenę i bez względu na to, co piszą w prospekcie emisyjnym. Chcę również, żeby złożył akcje na rachunku depozytowym, którego dysponentem będzie Wigwam. I nikt nie ma prawa o tym wiedzieć. Wszystko zostanie między przyjaciółmi. Omerta, brachu. Dopóki Steve nie spróbuje nas wykiwać, powinno być okej.

Danny kiwnął głową.

– Okej, ale nie rozumiem, jak ma nam to pomóc. Jeśli złamiemy umowę, wpadniemy w takie samo gówno jak on. Przecież kiedy Steve przetrzyma dla nas tyle udziałów... – Chociaż gabinet niedawno przeszukiwano, dokończył bezgłośnie, samym ruchem warg: „Złamiemy co najmniej siedemnaście tysięcy przepisów!”.

Podniosłem rękę i uśmiechnąłem się ciepło.

– Hej, hej, spokojnie! Po pierwsze, gabinet sprawdzano pół godziny temu i „pluskiew” tu nie ma, a jeśli przez ten czas udało im się ponownie je podłożyć, zasługujemy na to, żeby nas nakryli. Po drugie, nie złamiemy siedemnastu tysięcy przepisów. Najwyżej trzy czy cztery, maksymalnie pięć. Ale i tak nikt nie ma prawa o tym wiedzieć. – Wzruszyłem ramionami i zaskoczony dodałem: – Dziwię ci się, Dan. Umowa zabezpieczająca bardzo nam pomoże, nawet jeśli nie będziemy mogli jej wykorzystać. Z tak potężnym straszakiem Steve sto razy pomyśli, zanim spróbuje nas wykiwać.

Przez interkom odezwała się Janet.

– Twój ojciec tu idzie.

– Cholera jasna – warknąłem – powiedz mu, że mam ważne spotkanie!

– Spadaj! – odwarknęła. – Sam mu powiedz, ja nie zamierzam.

Co za bezczelność! Co za zuchwałość! Zamilkłem. A potem jęknąłem:

– Proszę cię, Janet. Nie możesz mu powiedzieć, że mam ważną naradę, konferencję telefoniczną albo coś takiego? Błagam!

– Nie, nie i jeszcze raz nie – odparła obojętnie.

– Wielkie dzięki. Jesteś wspaniałą sekretarką, prawdziwym skarbem. Przypomnij mi o tym za dwa tygodnie, kiedy będziemy wypłacali premię świąteczną.

Czekałem, aż coś powie. Ale się nie odezwała. Głośnik milczał. Kurwa mać, nie do wiary! Parłem więc naprzód.

– Daleko jest?

– Pięćdziesiąt metrów stąd i szybko się zbliża. Wyszły mu wszystkie żyły i pali... chyba nawet dwa papierosy naraz. Chryste, wygląda jak ziejący ogniem smok.

– Dzięki, że podtrzymałaś mnie na duchu. Możesz przynajmniej odwrócić jakoś jego uwagę? Włączyć alarm pożarowy albo coś? Ja spróbuję... – W tym momencie Danny zaczął wstawać z fotela, jakby chciał wyjść. Podniosłem rękę i stanowczym głosem spytałem: – A ty, kurwa, dokąd?! – Dźgnąłem palcem powietrze, wskazując fotel. – Siadaj i wyluzuj. – Odwróciłem głowę w stronę czarnego interkomu. – Chwileczkę, Janet, nie odchodź. – Przeniosłem wzrok z powrotem na Danny’ego. – Powiem ci coś, staruszku: co najmniej pięćdziesiąt tysięcy z tego rachunku to twoje dzieło, więc tobie też należy się ochrzan. Poza tym w ilości siła. – Spojrzałem na interkom. – Janet, powiedz Kenny’emu, żeby ruszył dupę i natychmiast tu przyszedł. Jak wszyscy, to wszyscy. I otwórz drzwi. Chcę tu mieć trochę hałasu.

Kenny Greene, mój drugi wspólnik, był zupełnym przeciwieństwem Danny’ego. Dwoje ludzi nie mogło się bardziej różnić. Danny był bystrzejszy i chociaż to nieprawdopodobne, zdecydowanie bardziej wytworny. Za to Kenny był ambitniejszy, obdarzony nienasyconym apetytem na wiedzę i mądrość, atrybuty, których wybitnie mu brakowało. Tak, Kenny był zwykłym tumanem. Smutne to, lecz prawdziwe. Miał niesamowity wprost talent do wygadywania największych głupot na spotkaniach biznesowych, zwłaszcza tych najważniejszych, na które zakazałem mu w końcu przychodzić. Danny delektował się tym ponad wszelką miarę i wykorzystywał niemal każdą okazję, żeby przypomnieć mi o jego niedostatkach. Tak więc miałem Kenny’ego Greene’a i niespokrewnionego z nim Andy’ego Greene’a – otaczali mnie sami Greene’owie.

Nagle otworzyły się drzwi i w gabinecie rozbrzmiał potężny ryk. W sali szalała burza chciwości, a ja uwielbiałem każdy jej odgłos. Ten potężny ryk – tak, nie było silniejszego narkotyku. Działał na mnie bardziej niż gniew mojej żony, zabijał ból w krzyżu, zacierał obraz dwóch głupich kontrolerów drżących z zimna w sali konferencyjnej.

Był silniejszy nawet od obłędu mojego ojca, który zamierzał właśnie wydać ryk równie potężny.

ROZDZIAŁ 7

Przejmować się byle czym

Złowieszczym głosem, z błyszczącymi niebieskimi oczami, które wychodziły mu z orbit tak bardzo, że wyglądał jak postać z komiksu, Szalony Max warknął:

– Do kurwy nędzy, jeśli natychmiast nie przestaniecie się tak głupio uśmiechać, przysięgam na Boga, że zetrę wam ten uśmiech z gęby!

A potem zaczął chodzić, powoli, czujnie i ostrożnie, z maską czystej wściekłości na twarzy. W prawej ręce trzymał dymiącego papierosa, pewnie dwudziestego tego dnia, w lewej biały styropianowy kubek z wódką; łudziłem się, że pierwszy, ale pewnie już drugi.

Nagle zatrzymał się, odwrócił na pięcie jak przesłuchujący świadka oskarżyciel i spojrzał na Danny’ego.

– Więc co masz do powiedzenia na swoją obronę, Porush? Jesteś bardziej popierdolony i zdebilały, niż myślałem. Pożarłeś złotą rybkę na ich oczach! Co ci, kurwa, odbiło?

Danny wstał.

– Przestań, Max. To tylko tak wyglądało. Ten szczeniak zasługiwał...

– Siadaj i zamknij mordę! Przynosisz wstyd nie tylko samemu sobie, ale i całej swojej rodzinie, niech Bóg ma ich w opiece. – Max zrobił pauzę i dodał: – I przestań się, kurwa, uśmiechać! Od widoku tych twoich świecących zębów bolą mnie oczy. Będę musiał włożyć ciemne okulary, bo oślepnę.

Danny usiadł i posłusznie zamknął usta. Wymieniliśmy spojrzenia i stwierdziłem, że zaraz nie wytrzymam i się uśmiechnę. Ale nie, wytrzymałem, wiedząc, że tylko pogorszyłbym sprawę. Zerknąłem na Kenny’ego. Siedział naprzeciwko mnie w fotelu Wigwama, ale nie udało mi się nawiązać z nim kontaktu wzrokowego. Był zbyt pochłonięty oglądaniem swoich butów, jak zwykle niewyczyszczonych. Zgodnie z obowiązującą na Wall Street modą miał podwinięte rękawy koszuli i na jego nadgarstku połyskiwał gruby złoty rolex. Prezydencki model, mój stary zegarek, ten sam, który Księżna kazała mi sprzedać, bo był zbyt toporny i jarmarczny. Ale Kenny nie wyglądał na straganiarza, chociaż nie robił również wrażenia kogoś bystrego. W dodatku ostrzygł się po wojskowemu i jego kwadratowa głowa przypominała teraz pustak. Boże – pomyślałem – mój wspólnik. Pustak.

W gabinecie zapadła toksyczna cisza, co znaczyło, że nadeszła pora, bym raz na zawsze położył kres temu szaleństwu. Pochyliłem się do przodu, zajrzałem do mojego znakomitego słownika – wyszukując w nim słowa, które ojciec najbardziej szanował – i władczym głosem powiedziałem:

– Dobrze, tato, dość tego. Uspokój się na chwilę, dobrze? To moja firma i jeśli mam, kurwa, jakieś wydatki, to...

Ale Szalony Max przerwał mi, zanim zdążyłem przejść do sedna rzeczy.

– Uspokój się? Mam spokojnie siedzieć, podczas gdy trzech porąbanych kretynów zachowuje się jak dzieci w sklepie z cukierkami? Ty pewnie myślisz, że będzie tak bez końca, tak? Że będziecie się tak bawić do usranej śmierci, co? Czarna godzina? Jaka, kurwa, czarna godzina, tak? No to coś ci powiem: mam dość tych waszych pojebanych bajeczek! Mam dość obciążania konta firmowego waszymi prywatnymi wydatkami! Ci ludzie zarabiają dla was ciężkie miliony, a wy, trzej durni kretyni, puszczacie je na wszystkie strony, jakby świat się jutro kończył! Toż to czysta parodia, kpina, aż żal dupę ściska! Myślicie, że co? Że jestem głupim potakiwaczem, który padnie na podłogę i zacznie udawać trupa, podczas gdy wy będziecie niszczyć tę pieprzoną firmę? Czy wy macie, kurwa, pojęcie, ilu ludzi zarabia tu na życie? Czy wiecie, na co się narażacie? Zdajecie sobie sprawę z ryzyka...

Szalony Max gadał i gadał, jak to on, ale ja się wyłączyłem. Szczerze mówiąc, zahipnotyzowała mnie jego cudowna zdolność do błyskawicznego łączenia soczystych przekleństw w długi łańcuszek, do tego, że chociaż mówił bez przygotowania, brzmiało to jak czysta poezja. Bo przeklinał naprawdę pięknie, jak wkurwiony Szekspir. W Stratton Oakmont, gdzie rzucanie mięsem uchodziło za formę sztuki, powiedzieć, że ktoś umie łączyć przekleństwa, było największym komplementem. Ale Szalony Max wyniósł tę sztukę na zupełnie inny poziom i kiedy wpadał w trans, tak jak teraz, jego tyrady brzmiały niemal przyjemnie.

Z odrazą pokręcił głową – z odrazą, a może z niedowierzaniem? Pewnie z jednym i drugim. W każdym razie nie przestając kręcić głową, zaczął tłumaczyć trzem skretyniałym fujarom – czytaj: nam – że według jego wyliczeń z czterystu siedemdziesięciu tysięcy dolarów na rachunku z American Express jedynie dwadzieścia tysięcy można by podciągnąć pod wydatki firmowe, a reszta to wydatki osobiste; „osobiste bzdety” – jak to ujął. I swoim najbardziej złowieszczym głosem dodał:

– Powiem wam coś: nadejdzie taki dzień, kiedy wkręcicie sobie fiuta w wyżymaczkę! Zapamiętajcie moje słowa: prędzej czy później te kutasy z urzędu skarbowego przyjdą tu na kontrolę i wpadniecie w gówno po same uszy, chyba że ktoś położy kres temu szaleństwu. Dlatego zapłacicie ten rachunek z własnego konta, wszyscy trzej. – Kiwnął głową, zgadzając się ze swoją decyzją. – Nie wciągnę tego do ksiąg, ani, kurwa, centa! To moje ostatnie słowo. Potrącę wam z pensji czterysta pięćdziesiąt tysięcy i nawet nie próbujcie mnie powstrzymać.

Co za tupet! Co za bezczelność! Musiałem powiedzieć mu coś w jego własnym języku.

– Wstrzymaj konia, tato. Pieprzysz jak najęty. Może mi nie uwierzysz, ale większość tych zasranych wydatków to legalne wydatki służbowe. Jeśli przestaniesz choć na chwilę wrzeszczeć, udowodnię ci...

Ale znowu mi przerwał i tym razem przepuścił atak bezpośrednio na mnie.

– A ty? Tak zwany Wilk z Wall Street! Wilk, kurwa, z demencją! Mój własny syn! Z moich własnych lędźwi! Powiesz mi, po jakiego chuja kupiłeś dwa identyczne futra po osiemdziesiąt tysięcy sztuka? Tak, tak, zadzwoniłem tam, do tego, kurwa, Allessandra, bo pomyślałem, że to jakiś błąd! Ale nie. Wiesz, co ten grecki sukinsyn powiedział?

Postanowiłem go rozbawić.

– Nie, tato. Co powiedział?

– Że kupiłeś dwa takie same futra z norek. Dwa futra takiego samego koloru, kroju i wszystkiego! – Z tymi słowami Szalony Max przekrzywił na bok głowę, wcisnął podbródek między kości mostka, spojrzał na mnie wyłupiastymi oczami i spytał: – Co, jedno futro dla żony już nie wystarczy? Zaczekaj, niech zgadnę: drugie kupiłeś dla jakiejś dziwki, tak? – Sztachnął się dymem z papierosa. – Mam potąd tych bzdurnych wymówek. Myślisz, że nie wiem, co to jest CD? – Oskarżycielsko zmrużył oczy. – Płacicie kurwom służbowymi kartami kredytowymi! To kurwy przyjmują karty?

Wymieniliśmy spojrzenia, ale nie powiedzieliśmy ani słowa. Bo niby co mieliśmy powiedzieć? Prawda była taka, że prostytutki rzeczywiście przyjmowały zapłatę kartą kredytową – przynajmniej nasze. Co więcej, stały się częścią strattońskiej subkultury do tego stopnia, że klasyfikowaliśmy je jak dostępne w obrocie akcje: Blue Chips były elitą elit, crème de la crème. Były to zwykle młode, początkujące modelki albo wyjątkowo ładne studentki, rozpaczliwie potrzebujące pieniędzy na czesne czy ubrania, które za kilka tysięcy dolarów robiły niewyobrażalne rzeczy nam albo sobie wzajemnie. Poziom niżej stały te z NASDAQ. Brały od trzystu do pięciuset dolarów i kazały nam zakładać prezerwatywę, chyba że dało im się suty napiwek; ja zawsze dawałem. Jeszcze niżej stały Pink Sheets, czyli „śmieciarki”, najgorsze z nich, dziewczyny z ulicy albo takie, które przyjeżdżały w odpowiedzi na desperacki telefon pod numer ze „Screw” albo z książki telefonicznej. Kasowały zwykle stówę, czasem nawet mniej, i jeśli nie używało się prezerwatywy, brało się nazajutrz zastrzyk penicyliny, a potem modliło, żeby ci kutas nie odpadł.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю