355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 2)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 2 (всего у книги 31 страниц)

– O cholea! – wymamrotałem. Ogarnięty paniką całkowicie zamknąłem przepustnicę i maszyna poleciała w dół jak kamień. Rozległo się głośne ŁUP! i wylądowaliśmy.

Zadziwiony, aż westchnąłem. Ale jazda! Nie było to perfekcyjne przyziemienie, ale kogo to obchodziło? Spojrzałem z dumą na mojego ukochanego kapitana i wybełkotałem:

– Dobry jezdem, tso?

Kapitan Marc przekrzywił na bok kwadratową głowę i uniósł prostokątne brwi do połowy kwadratowego czoła, jakby chciał powiedzieć: „Pojebało cię, czy co?”. Ale zaraz potem rozchmurzył się i na jego kwadratowych ustach wykwitł cierpki uśmiech.

– Dobry jesteś, brachu. Muszę to przyznać. Zamknąłeś lewe oko?

Kiwnąłem głową.

– Poziałało jak miót. Jezdeś wielki!

– Super, cieszę się. – Kapitan stłumił śmiech. – Dobra, muszę stąd wiać, bo zaraz zaczną się kłopoty. Zadzwonić po tych z dyżurki?

– Nie czeba, niz mi nie jest. – Z tymi słowami rozpiąłem pas, zasalutowałem mu kpiąco, otworzyłem drzwiczki i wysiadłem. Wysiadłem, odwróciłem się na pięcie, zamknąłem drzwiczki i dwa razy grzmotnąłem w nie pięścią, by udowodnić mu, że jestem odpowiedzialny na tyle, by je zamknąć – dało mi to wielką satysfakcję, jakby nikt inny w moim stanie nie mógł tego zrobić. Potem odwróciłem się jeszcze raz i ruszyłem w stronę domu, prosto w oko huraganu Nadine.

Na dworze było cudownie. Na niebie mrugały miriady jaskrawych gwiazd. Jak na grudzień było całkiem ciepło. Nie wiał nawet najlżejszy wiatr, dzięki czemu powietrze pachniało tym leśnym, trochę ziemistym zapachem, który tak bardzo kojarzy się z dzieciństwem. Przypomniały mi się noce spędzone pod gołym niebem na letnim obozie. Przypomniał mi się mój brat Robert, z którym straciłem kontakt po tym, jak jego żona zagroziła, że pozwie jedną z moich firm za molestowanie seksualne; zaprosiłem go wtedy na kolację, nawaliłem się jak głupi i nazwałem babę głupią bździągwą. Mimo to były to dobre wspomnienia – z o wiele prostszych czasów.

Do domu miałem z dwieście metrów. Głęboko odetchnąłem, delektując się zapachem. Boże, jak cudownie tam pachniało. Ta bermudzka trawa. Ten ostry zapach sosen. I tyle kojących duszę dźwięków. Nieustanne granie świerszczy. Tajemnicze pohukiwanie sów. Szum wody w tym kretyńskim stawie i wodospadzie, który sam kazałem zbudować...

Kupiłem tę posiadłość od Dicka Grassa, prezesa nowojorskiej giełdy, który był dziwnie podobny do Franka Perduego, tego od kurczaków. Wpakowałem kilka milionów dolarów w różnego rodzaju usprawnienia i udogodnienia; najwięcej pochłonął ten durny staw i wodospad, a pozostałą część supernowoczesna wartownia i system bezpieczeństwa. W wartowni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czuwało dwóch uzbrojonych ochroniarzy; obydwaj nazywali się Rocco. Stały tam baterie monitorów telewizyjnych, które odbierały sygnał z dwudziestu dwóch kamer rozstawionych po całej posiadłości. Każda była podłączona do czujnika ruchu i silnego reflektora, co tworzyło nieprzenikniony pierścień bezpieczeństwa.

W pewnej chwili uderzył we mnie potężny podmuch powietrza, więc podniosłem głowę, żeby zobaczyć znikający w ciemności śmigłowiec. Nie wiedzieć czemu zrobiłem kilka kroczków do tyłu. Kroczki stały się nagle krokami, kroki dziwacznymi susami, a potem... Cholera jasna, miałem kłopoty! Groził mi upadek! Odwróciłem się szybko, rozłożyłem ręce jak skrzydła i zrobiłem dwa wielkie kroki do przodu. Próbując znaleźć swój środek ciężkości, niczym łyżwiarz, który stracił równowagę, zatoczyłem się w lewo, potem w prawo i nagle... oślepiło mnie jakieś światło.

Co to, kurwa, jest? Reflektor. Broniąc się przed bólem, zasłoniłem rękami oczy. Potrąciłem czujnik ruchu i stałem się ofiarą własnego systemu bezpieczeństwa. Ból był nie do zniesienia. Oczy miałem rozszerzone od dragów, źrenice wielkie jak spodki.

A potem doznałem poniżenia ostatecznego: potknąłem się o moje własne eleganckie lakierki z krokodylowej skóry, zatoczyłem się do tyłu i upadłem na tyłek. Kilka sekund później reflektor zgasł i powoli opuściłem rękę. Przytknąłem dłonie do miękkiej trawy. Cóż za cudowne miejsce wybrałem na upadek! Byłem w tym prawdziwym ekspertem i zawsze umiałem upaść tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Cała tajemnica polegała na tym, by nie napinać mięśni i po prostu się temu poddać, tak jak robią to kaskaderzy z Hollywood. Co lepsze, moje prochy – quaalude, czyli metakwalon, czyli tak zwane cytrynki – cudownie zmieniały ciało w gumę, co chroniło mnie jeszcze skuteczniej.

Odpędziłem od siebie myśl, że to właśnie przez „cytrynki” upadłem. Ostatecznie korzyści z ich łykania było tyle, że uważałem się za szczęściarza, że jestem od nich uzależniony. Bo po ilu narkotykach ma się tak cudowny nastrój, nie mając nazajutrz kaca? Przecież ktoś tak ważny jak ja – ktoś obarczony tyloma ważnymi obowiązkami – nie mógł pozwolić sobie na kaca. Prawda?

A moja żona... Cóż, chyba miała prawo zrobić mi scenę, ale czy na pewno dałem jej aż tak wielki powód do gniewu? Wychodząc za mnie, musiała wiedzieć, w co się pakuje. Musiała. Na litość boską, przecież najpierw była moją kochanką! To chyba coś mówi! A dzisiaj? Co ja takiego zrobiłem? Nic strasznego, a przynajmniej nic, co mogłaby mi udowodnić.

I tak w kółko, jak na karuzeli: mój pokręcony umysł tłumaczył, usprawiedliwiał, zaprzeczał, potem znowu tłumaczył, wreszcie zgromadziłem w sobie zdrową porcję słusznej urazy. Uznałem, że korzenie tego, co się dzieje między bogatymi mężami i ich żonami, sięgają czasów jaskiniowych, a już na pewno ery Vanderbiltów i Astorów. Istnieją swobody, pewne swobody, do których ludzie u władzy mają pełne prawo, na które sobie zasłużyli. Oczywiście nie mogłem tego powiedzieć Nadine, nie tak otwarcie. Miała skłonność do przemocy fizycznej i była ode mnie wyższa, a przynajmniej równa mi wzrostem, o co też miałem do niej pretensje.

Nagle usłyszałem cichy warkot elektrycznego wózka golfowego. Jechał do mnie Rocco Dzienny albo Rocco Nocny; zależało to od tego, kiedy się zmieniali. Tak czy inaczej któryś z nich po mnie jechał. To zdumiewające, że wszystko się tak dobrze układało, i to zawsze. Ilekroć upadłem, zawsze ktoś mnie podnosił. Ilekroć przyłapano mnie na jeździe po pijanemu, zawsze znalazł się przekupny sędzia albo policjant, który przymykał na to oko. A ilekroć straciwszy przytomność przy kolacyjnym stole, topiłem się z twarzą w zupie, zawsze była przy mnie żona, a jeśli nie ona, to jakaś życzliwa prostytutka, która ratowała mnie, stosując oddychanie usta-usta.

Jakbym był kuloodporny, cholera! Ile to razy oszukałem śmierć? Nawet tego nie zliczę. Ale czy naprawdę chciałem umrzeć? Czy poczucie winy i wyrzuty sumienia zżerały mnie do tego stopnia, że podświadomie próbowałem odebrać sobie życie? Kiedy o tym tak na trzeźwo pomyśleć, to naprawdę niesamowite. Ryzykowałem życie tysiące razy i zawsze wychodziłem z tego bez najmniejszego uszczerbku, bez choćby jednego zadrapania. Prowadziłem po pijanemu, latałem naćpany, chodziłem po parapecie, nurkowałem nawalony i kompletnie zamroczony, przegrałem miliony dolarów w kasynach na całym świecie, mimo to wciąż wyglądałem na dwadzieścia jeden lat.

Miałem mnóstwo przydomków: Gordon Gekko, Don Corleone, Kaiser Soze, nazywano mnie nawet Królem. Ale moim ulubionym był Wilk z Wall Street, bo to byłem ja, co do joty. Wilk w owczej skórze, wilk doskonały: wyglądałem jak młody chłopak, zachowywałem się jak młody chłopak, ale nim nie byłem. Miałem trzydzieści jeden lat, czułem się jak sześćdziesięciolatek i starzałem się jak pies – siedem lat na rok. Ale byłem również bogaty i potężny, miałem wspaniałą żonę i czteromiesięczną córeczkę, uosobienie żyjącego, oddychającego ideału.

Tak jak mówią: wszystko grało i wszystko się układało. Wiedziałem – chociaż nie miałem pojęcia jak – że już wkrótce wyląduję pod wartą dwanaście tysięcy dolarów jedwabną kołdrą, że zasnę w królewskiej łożnicy udrapowanej taką ilością białego chińskiego jedwabiu, że wystarczyłoby go dla całej dywizji spadochroniarzy. A moja żona... Cóż, na pewno mi wybaczy. Ostatecznie zawsze wybaczała.

I z tą myślą straciłem przytomność.

ROZDZIAŁ 2

Księżna Bay Ridge

13 grudnia 1993

Nazajutrz rano – dokładniej mówiąc, ledwie kilka godzin później – czuję, że spadła na mnie kropla wody. Podnoszę wzrok. Ki czort? Chmury? Burza? Jakim cudem? W mojej królewskiej sypialni? Gdzie jest moja żona? Cholera jasna, moja żona! Żona! Huragan Nadine!

Chlust!

Na widok gniewnej, mimo to ślicznej twarzy mojej połowicy natychmiast się obudziłem. W prawej ręce trzymała pustą szklankę, lewą miała zaciśniętą w pięść i uzbrojoną w siedmiokaratowy żółty brylant w platynowej oprawie. Stała niecałe dwa metry dalej, tańcząc na piętach jak zawodowy bokser. Uważać na pierścionek – błysnęło mi w głowie.

– Co ty, kurwa, robisz?! – krzyknąłem bez większego przekonania.

Wytarłem oczy wierzchem dłoni i odczekałem chwilę, żeby się jej przyjrzeć. Boże, co za dziewczyna! Naprawdę wspaniała. Nawet teraz musiałem jej to oddać. Była w malutkiej różowej szmizjerce, tak kusej i wydekoltowanej, że wyglądała w niej bardziej nago niż nago. I te nogi! Chryste, były przepyszne. Ale nie, zaczynałem zbaczać z tematu. Musiałem być twardy, musiałem pokazać jej, kto tu rządzi. Dlatego przez zaciśnięte zęby dodałem:

– Nadine, przysięgam na Boga, że zaraz cię zabiję. Jeśli...

– Och, już się boję! – przerwała mi moja blond petarda. Z obrzydzeniem pokręciła głową i spod prawie nieistniejącej halki wyskoczyły jej dwa malutkie różowe sutki. Próbowałem się nie gapić na nie, ale się gapiłem. – Mam uciec i się schować? – wycedziła. – A może zostać i skopać ci to wstrętne dupsko? – Ostatnie słowa wykrzyczała. – Co za gówniarz! Mały, wstrętny gówniarz!

Cóż, może jednak to ona tu rządziła. Tak czy inaczej miała pełne prawo zrobić mi scenę, trudno było temu zaprzeczyć. A Księżna Bay Ridge należała do kobiet o piekielnym temperamencie. Tak, była prawdziwą księżniczką, Brytyjką z urodzenia, i wciąż miała brytyjski paszport; o tym jakże cudownym fakcie z upodobaniem mi przypominała. Ale było w tym coś bardzo ironicznego, bo tak naprawdę nigdy w Anglii nie mieszkała. Przeprowadziła się na Brooklyn jako małe dziecko i wychowała się właśnie tam, w Bay Ridge, w krainie urywanych spółgłosek i udręczonych samogłosek, w tym malutkim zakątku, gdzie słowa takie jak „pierdolić”, „kurwa”, „skurwysyn” czy „chuj” spływały z języka młodych tubylców z poetyckim polotem godnym T.S. Eliota czy Walta Whitmana. To właśnie tam Nadine Caridi – moja trochę skundlona, lecz jakże kochana angielsko-irlandzko-szkocko-niemiecko-norwesko-włoska księżniczka – nauczyła się układać przekleństwa w wiązanki, wiązać je ze sobą jak sznurowadła rolek, takich do jeżdżenia.

Brzmi to jak ponury żart – pomyślałem – zważywszy na to, że przez te wszystkie lata Mark Hanna przestrzegał mnie przed dziewczynami z Bay Ridge. O ile pamiętałem, jedna z nich dźgnęła go ołówkiem, kiedy spał. Księżna wolała chlustanie wodą. Tak więc miałem trochę lepiej.

Kiedy była wkurzona, słowa wydobywały się z niej z bulgotem godnym cuchnącej gardzieli brooklyńskiego ścieku. A nikt nie umiał wkurzyć jej bardziej niż ja, jej wierny, spolegliwy mąż, Wilk z Wall Street, który przed niespełna pięcioma godzinami leżał w prezydenckim apartamencie hotelu Helmsley Palace ze świeczką w tyłku.

Próbowałem zebrać myśli, ale była dla mnie za szybka. Nie miałem czasu się zastanowić. Pewnie przez te pieprzone „cytrynki”. Spojrzałem na budzik na stoliku nocnym: było szesnaście po siódmej. Chryste! O której wróciłem do domu? Potrząsnąłem głową, próbując otrzeźwieć. Przeczesałem ręką włosy – Jezu, były zupełnie mokre! Musiała chlusnąć wodą prosto na nie. I to kto, moja własna żona! A potem nazwała mnie małym – małym gówniarzem! Dlaczego? Przecież nie byłem mały. O tak, Księżna bywała bardzo okrutna.

Już wróciła. I znowu stała półtora metra dalej ze szklanką wody w wyciągniętej ręce i z odchylonym do tyłu łokciem, w klasycznej pozycji do rzutu. I ta jej mina: czysta trucizna. Trucizna i... niezaprzeczalne piękno. Piękna była nie tylko grzywa tych bujnych, złocistych włosów, ale i te błyszczące niebieskie oczy, te cudownie ukształtowane kości policzkowe, ten malutki nosek, ta gładka, wspaniale zarysowana linia szczęki, ten dołeczek w podbródku, te młode, kremowe piersi; nieco oklapłe od karmienia Chandler, ale łatwo to można było naprawić, wystarczyło dziesięć tysięcy dolarów i ostry skalpel. No i te nogi. Boże wszechmogący, te długie gołe nogi nie mieściły się w żadnej skali! Były naprawdę doskonałe: tak ślicznie zwężały się ku kostkom, tak zmysłowo rozszerzały od kolan w górę. Nie licząc pupy, były zdecydowanie jej największym atutem.

Zobaczyłem ją pierwszy raz ledwie trzy lata temu. I był to widok tak kuszący, że porzuciłem dla niej moją pierwszą żonę Denise, dając jej kilka milionów w jednym kawałku i płacąc pięćdziesiąt tysięcy miesięcznie na utrzymanie – niestety, nie mogła odliczyć tego od podatku – żeby pozwoliła mi odejść spokojnie i nie żądała publicznego rozgrzebywania moich spraw.

I spójrzcie tylko, jak szybko się to wszystko popsuło. Bo co ja takiego zrobiłem? Że powiedziałem kilka słów przez sen? Czy to zbrodnia? Nie, Księżna zdecydowanie przesadziła. Wściekła się ona, wściekłem się i ja – dała mi dobry powód. Może udałoby mi się jakoś ją zbajerować, namówić na szybki numerek na zgodę; takie numerki są najlepsze. Głęboko odetchnąłem i niewinnym głosem spytałem:

– Dlaczego się na mnie wściekasz? Bo trochę się w tym... pogubiłem.

Księżna przekrzywiła na bok swoją blond głowę, jakby usłyszała coś, co stało w sprzeczności z wszelką logiką.

– Ty się pogubiłeś? – warknęła. – Ty? Ty... mały... sukinsynu!

Mały. Znowu mały!

– Od czego mam zacząć? – ciągnęła. – Może od tego, że przylatujesz tu tym swoim głupim helikopterem o trzeciej nad ranem, nie racząc mnie nawet uprzedzić, że się spóźnisz. Czy tak zachowuje się normalny żonaty mężczyzna?

– Ale...

– I w dodatku ojciec! Jesteś teraz ojcem! Mimo to zachowujesz się jak pieprzony dzieciak! Czy ty w ogóle zauważyłeś, że posadziłam bermudzką trawę na tym twoim durnym polu golfowym? Pewnie ją zniszczyłeś! – Zdegustowana pokręciła głową i katowała mnie dalej: – Ale co cię to, kurwa, obchodzi, prawda? To nie ty ślęczałeś nad projektami, to nie ty gadałeś z tymi od terenów zielonych i od golfa. Wiesz, ile czasu straciłam na ten twój zasrany projekt? Wiesz, ty bezduszny sukinsynu?

A, no tak, teraz wszystko było jasne: w tym miesiącu Księżna chciała zostać projektantką terenów zielonych. Musiał być jakiś sposób, żeby ją udobruchać. Jakieś czarodziejskie słowa.

– Skarbie, proszę, przecież...

Ostrzegawczo zacisnęła zęby i wycedziła:

– Tylko nie „skarbie”, dobrze? Już nigdy więcej tak mnie nie nazywaj!

– Ale skarbie...

Chlust!

Tym razem przewidziałem jej zamiary i zdążyłem naciągnąć na głowę jedwabną kołdrę, tę za dwanaście tysięcy dolarów, dzięki czemu udało mi się odparować większość jej słusznego gniewu. A nawet cały, bo nie spadła na mnie ani kropla wody. Ale, niestety, zwycięstwo było krótkotrwałe, bo kiedy opuściłem kołdrę, Nadine maszerowała już do łazienki po amunicję.

I szybko wróciła. Szklanka była napełniona po sam brzeżek. Oczy Nadine błyszczały jak zabójcze lasery, jej piękna jak u modelki szczęka była na milę szeroka, a jej nogi... Chryste, nie mogłem oderwać od nich oczu! Ale nie, nie było na to czasu. Nadeszła pora, żeby Wilk obnażył kły.

Wyjąłem ręce spod jedwabnej kołdry, uważając, żeby nie zaplątały się w tysiące malutkich perełek, którymi ją obszyto. Podniosłem je, zgiąłem w łokciach jak kogucie skrzydła i mocno napiąłem, demonstrując rozwścieczonej żonie moje potężne bicepsy.

– Ani mi się waż – powiedziałem głośno i wyraźnie. – Mówię poważnie. Pierwsze dwie szklanki jeszcze rozumiem, to gniew, ale kolejne... To tak, jakbyś dźgała trupa leżącego na podłodze w kałuży krwi. To chore!

Trochę ją to przystopowało, ale tylko na sekundę.

– Przestaniesz wreszcie napinać te flaki? – spytała drwiąco. – Wyglądasz jak kretyn.

– Niczego nie napinam – odparłem, rozluźniając mięśnie. – Po prostu masz szczęście, że twój mąż jest w tak świetnej formie. Prawda, złotko? – Posłałem jej mój najcieplejszy uśmiech. – A teraz chodź tu w tej chwili i pocałuj mnie. – Zanim zdążyłem zamknąć usta, wiedziałem już, że popełniłem błąd.

– Pocałuj? – prychnęła Księżna. – Chyba żartujesz! – Każde jej słowo ociekało pogardą. – Byłam o krok od tego, żeby obciąć ci jaja i schować je do pudełka na buty. Nigdy byś ich nie znalazł.

Jezu Chryste, pudełka: Księżna nie przesadzała. Jej pakamera na buty była wielka jak Delaware i moje jaja przepadłyby na wieki wieków. Dlatego z najwyższą pokorą powiedziałem:

– Proszę, pozwól mi się wytłumaczyć, skar... to znaczy złotko. Proszę, błagam!

Nagle jej twarz złagodniała.

– Nie mogę w to uwierzyć – wyszlochała cichutko. – Czym sobie na to zasłużyłam? Jestem dobrą żoną. Piękną. I mam męża, który wraca do domu o świcie i mówi przez sen o jakiejś dziewczynie!

Jezu, te „cytrynki” bywały zabójcze. No i masz: Księżna płakała. Kompletna klęska. I jak zaciągnąć ją teraz do łóżka? Musiałem coś zrobić, musiałem wymyślić nową strategię działania. Dlatego głosem zarezerwowanym dla kogoś, kto stoi na skraju przepaści, chcąc skoczyć, powiedziałem:

– Odstaw tę szklankę, złotko, i przestań płakać. Proszę. Wszystko ci wyjaśnię.

Powoli, niechętnie opuściła szklankę na wysokość brzucha.

– To dalej, wyjaśniaj – odparła, ani trochę mi nie wierząc. – Niech usłyszę kolejne kłamstwo z ust człowieka, który z tego żyje.

Fakt, to prawda. Wilk rzeczywiście żył z kłamstwa, ale jeśli chciało się być wpływowym brokerem... Cóż, taka była Wall Street. Wszyscy o tym wiedzieli, zwłaszcza ona, Księżna, dlatego nie miała prawa być na mnie zła, przynajmniej z tego powodu. Mimo to spokojnie przełknąłem jej sarkazm, odczekałem chwilę, żeby ułożyć sobie w głowie jakąś bzdurną bajeczkę, i powiedziałem:

– Po pierwsze, źle to wszystko zrozumiałaś. Nie zadzwoniłem do ciebie tylko dlatego, że dopiero o jedenastej okazało się, że tak późno wrócę do domu. Wiem, że sen przed północą dobrze ci robi. O dwunastej na pewno już spałaś, więc po co miałem dzwonić?

– O tak, jesteś tak kurewsko troskliwy – odparła jadowicie. – Dziękuję szczęśliwej gwieździe za tak troskliwego męża. – Sarkazm sączył się z tego jak ropa z wrzodu.

Zignorowałem to i teatralnie westchnąłem.

– Dobrze, miałaś swoją poranną rozrywkę. Teraz wracaj do łóżka i daj mi buziaka. Oblałaś mnie, ale wciąż cię kocham.

To jej spojrzenie!

– Chcesz się teraz... pieprzyć?

Uniosłem wysoko brwi, energicznie kiwnąłem głową i posłałem jej spojrzenie, jakie posyła matce siedmioletni chłopiec, kiedy ta go spyta: „Chcesz loda, synku?”.

– Świetnie! – wrzasnęła Księżna. – To pieprz się sam!

Z tymi słowami moja powabna żona otworzyła ważące trzysta kilogramów drzwi – z litego mahoniu, prawie czterometrowej wysokości, tak mocne, że wytrzymałyby eksplozję bomby atomowej o mocy dwunastu kiloton – wyszła z sypialni i delikatnie je zamknęła. Cóż, głośny trzask mógłby zostać źle zrozumiany przez dziwaczną menażerię, jaką byli nasi domowi pomocnicy.

Nasza dziwaczna menażeria: pięć przyjemnie pulchnych hiszpańskojęzycznych pokojówek, z których dwie pracowały tu wraz z mężami; roztrajkotana niania z Jamajki, która ciągle wydzwaniała do rodziny w kraju, nabijając mi rachunek za telefon – na tysiąc dolarów miesięcznie; izraelski elektryk, który łaził za Nadine jak zakochany szczeniak za swoją panią; złota rączka, majster do wszystkiego, typowy przedstawiciel białej hołoty z południa, facet o motywacji uzależnionego od heroiny ślimaka morskiego; moja osobista pokojówka Gwynne, która potrafiła odgadnąć każde moje życzenie, bez względu na to, jak dziwaczne; Rocco i Rocco, zawsze uzbrojeni ochroniarze, którzy trzymali na dystans wszelkiej maści złodziei i bandytów, chociaż ostatnie przestępstwo w Old Brookville popełniono w 1643 roku, kiedy to osadnicy ukradli ziemię Indianom z plemienia Mattinecock; pięciu projektantów terenów zielonych na pełnym etacie, z których trzech pokąsała ostatnio moja czekoladowobrązowa labradorka Sally; gryzła każdego, kto śmiał podejść na trzydzieści metrów do kołyski Chandler, zwłaszcza jeśli ten ktoś miał skórę choćby o odcień ciemniejszą niż papierowa torebka ze sklepu; oraz nasz ostatni nabytek: dwoje biologów morskich, też na pełnym etacie, mąż i żona, którzy za dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie utrzymywali nasz koszmarny staw w równowadze ekologicznej. No i był oczywiście George Campbell, mój czarny jak węgiel kierowca, który nienawidził wszystkich białych, a w szczególności mnie.

To, że mieliśmy tak liczną służbę, w niczym nie zmieniało faktu, że byłem teraz zupełnie sam, mokry i napalony jak wszyscy diabli, w rękach mojej ambitnej blond żony. Rozejrzałem się za czymś, czym mógłbym się wytrzeć. Chwyciłem połeć spływającego z góry chińskiego jedwabiu i spróbowałem tym. Nie, nic z tego. Najwyraźniej nasączono go jakimś środkiem impregnującym i skutek był taki, że materiał tylko przesuwał krople wody z miejsca na miejsce. Spojrzałem za siebie – poszwa na poduszkę! Była zrobiona z egipskiej bawełny, pewnie z miliona splotów na centymetr kwadratowy. Musiała kosztować kupę pieniędzy, w dodatku moich. Ściągnąłem ją z pękatej wsypy – gęsi puch oczywiście – i zacząłem się wycierać. Hmm, bawełna była taka gładka i mięciutka. I jak dobrze wchłaniała! Od razu poprawił mi się humor.

Przesunąłem się na drugą stronę łóżka, żeby uciec z mokrego miejsca. Naciągnąłem kołdrę na głowę i powróciłem na ciepłe łono snu. Do Venice. Głęboko odetchnąłem... Cholera jasna! Wszędzie pachniało Księżną! Cała krew natychmiast spłynęła mi do lędźwi. Chryste, mała szelma z tej mojej żony, rozbrykana szelma o cudownym zapachu. Musiałem sobie zwalić, teraz nie miałem już wyboru. Zresztą tak było najlepiej. Ostatecznie cała władza Księżnej zaczynała się i kończyła na wysokości mojego podbrzusza.

Już miałem zaznać odrobiny samoukojenia, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.

– Kto tam? – spytałem głośno, żeby usłyszano mnie za tymi grubymi wrotami.

– To ja, Gwynne.

Ach, ten cudowny południowy akcent! Taki kojący. W sumie wszystko w Gwynne było kojące. To, że umiała przewidywać i zaspokajać moje potrzeby, że rozpieszczała mnie jak dziecko, którego ona i jej mąż Willie nie mogli spłodzić.

– Proszę – rzuciłem ciepło.

Wrota otworzyły się z cichutkim skrzypnięciem.

– Dzień dobry, dzień dobry! – powiedziała śpiewnie Gwynne. Niosła tacę ze szczerego srebra. Na tacy stała szklanka mrożonej kawy i buteleczka aspiryny Bayera. Pod lewą pachą miała biały ręcznik kąpielowy.

– Dzień dobry, Gwynne. Jak się pani miewa w ten piękny poranek? – spytałem teatralnie oficjalnym głosem.

– Och, świetnie, świetnie! – Tak ślicznie przeciągała i zniekształcała samogłoski. – Widzę, że leży pan na miejscu żony, więc podam panu kawę tam. I przyniosłam mięciutki ręcznik, żeby się pan wytarł. Pani Belfort mówiła, że oblał się pan wodą.

Kurwa mać, nie do wiary! Moja Martha Stewart wetknęła mi szpilę. Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam wzwód i że kołdra wygląda jak namiot. Cholera! Błyskawicznie podciągnąłem nogi.

Gwynne postawiła tacę na zabytkowym stoliku nocnym Księżnej.

– A teraz pana wytrę – oświadczyła. Nachyliła się i zaczęła wycierać mi ręcznikiem czoło, jakbym był niemowlęciem.

Jezu święty, ten dom to jeden wielki cyrk! No bo, kurczę, leżę na plecach ze stojącym jak maszt fiutem, a moja pulchna pięćdziesięciopięcioletnia murzyńska pokojówka, anachronizm z dawno minionej epoki, nachyla się nade mną ze swoimi wielkimi jak balony cycami i wymachując nimi kilka centymetrów nad moją twarzą, wyciera mnie wartym pięćset dolarów ręcznikiem kąpielowym z ręcznie haftowanym monogramem. Oczywiście Gwynne nie była wcale ciemnoskóra. O nie, ani trochę! Jak na ten dom, byłoby to zbyt normalne. Gwynne miała skórę jaśniejszą nawet od mojej. Domyślam się, że gdzieś, na którejś gałęzi jej drzewa genealogicznego, pewnie ze sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy Dixieland był jeszcze Dixielandem, jej praprapraprababka, czarna niewolnica, została potajemną kochanką jakiegoś bogatego plantatora z południowej Georgii.

Tak czy inaczej ekstremalnie bliski widok jej olbrzymiego biustu natychmiast wypchnął krew z moich lędźwi, posyłając ją tam, gdzie trzeba, do wątroby i naczyń limfatycznych, gdzie miała zostać oczyszczona. Mimo to wciąż nie mogłem znieść tego, że Gwynne tak się nade mną nachyla, dlatego podziękowałem jej grzecznie, mówiąc, że poradzę sobie sam.

Chyba trochę posmutniała, ale powiedziała tylko:

– Okej – co zabrzmiało jak: Ohhhhkai. – Podać aspirynę?

Pokręciłem głową.

– Nie, nie trzeba. Ale dziękuję.

Ohhhhkai, a może przynieść panu te małe białe tabletki, te na plecy? – spytała niewinnie. – Przynieść?

Chryste! Moja własna pokojówka proponuje mi „cytrynki” o wpół do ósmej rano! I jak ja miałem przestać ćpać? Dokądkolwiek szedłem, narkotyki wędrowały tam za mną, ścigały mnie i wołały. A już najgorzej było w firmie, bo z kieszeni moich młodych brokerów wysypywały się wszystkie możliwe prochy.

Ale plecy naprawdę mnie bolały. Był to ciągły, chroniczny ból, który dokuczał mi od tego durnego wypadku, jaki miałem zaraz po tym, jak poznaliśmy się z Księżną. To jej pies tak mnie załatwił – ten mały sukinsyn, maltańczyk Rocky, który ciągle szczekał i który żył tylko po to, żeby doprowadzać do szału każdego, kto się do niego zbliżył. Pod koniec lata, na plaży w Hamptons, próbowałem zapędzić tego kutasa do domu, ale ani myślał mnie słuchać. Chciałem go złapać, ale zaczął biegać wokół mnie, więc musiałem się na niego rzucić. No i się rzuciłem. Przypominało to trochę scenę z Rocky II, kiedy to Rocky Balboa ściga kurczaka przed rewanżowym pojedynkiem z Apollem Creedem. Ale w przeciwieństwie do Rocky’ego, który stał się szybki jak błyskawica i w końcu wygrał, ja uszkodziłem sobie dysk i przez dwa tygodnie leżałem w łóżku. Od tamtej pory miałem dwie operacje, po których plecy bolały mnie jeszcze bardziej.

A „cytrynki” ból łagodziły – tak jakby. A nawet jeśli nie łagodziły, to i tak były znakomitą wymówką do tego, żeby dalej je brać.

Nie tylko ja nie znosiłem tego zasranego kundla. Nikt go nie lubił, nikt z wyjątkiem Księżnej, która była jego jedyną obrończynią i która pozwalała mu spać w nogach łóżka tudzież gryźć swoje majteczki, o co – nie wiedzieć czemu – byłem zazdrosny. Mimo to nie miałem złudzeń, że ten skurwiel zostanie z nami Bóg wie jak długo, w każdym razie do czasu, aż wymyślę jakiś sposób, żeby się go pozbyć.

Tak więc powiedziałem Gwynne: Dzięki, ale nie, nie skorzystam, co zasmuciło ją jeszcze bardziej. Cóż, ostatecznie zawaliła, nie zdołała odgadnąć mojego życzenia.

Ohhhhkai, nastawiłam zegar w saunie i powinna być już gotowa – powiedziała tylko. – A wczoraj wieczorem przygotowałam ubranie. Czy ten szary garnitur w paski i niebieski krawat w rybki będzie ohhhhkai?

Rany, to dopiero obsługa! Dlaczego Księżna nie mogła być taka? To prawda, płaciłem Gwynne siedemdziesiąt tysięcy rocznie, ponad dwa razy więcej niż średnia stawka, ale... Spójrzcie tylko, co dostawałem w zamian: obsługę z uśmiechem na twarzy! Tymczasem moja żona wydawała siedemdziesiąt tysięcy miesięcznie, i to lekko licząc. Z tymi wszystkimi pieprzonymi ambicjami i aspiracjami puszczała pewnie dwa razy tyle. I dobrze, nie miałem nic przeciwko temu, ale coś za coś, prawda? Jeśli od czasu do czasu chciało mi się pójść w tango, tu pociupciać, tam podupczyć, powinna chyba dać mi trochę luzu, nie? Na pewno, to oczywiste, tak oczywiste, że pokiwałem głową, zgadzając się z własnymi myślami.

Gwynne wzięła to najwyraźniej za odpowiedź na pytanie o garnitur, bo powiedziała:

Ohhhhkai, w takim razie pójdę przygotować Chandler, żeby była czyściutka i ładniutka. Miłej kąpieli. Pa, pa!

Z tymi słowami wyszła z sypialni. Cóż – pomyślałem – przynajmniej mały mi opadł i mogę iść do córki. A Księżną będę przejmował się później. Ostatecznie była skundlonym mieszańcem, a mieszańce są znane z tego, że zawsze wybaczają.

Przemyślawszy to wszystko, wypiłem kawę, połknąłem sześć aspiryn, spuściłem nogi z łóżka i poszedłem do sauny. Musiałem wreszcie wypocić pięć „cytrynek”, dwa gramy koki i trzy miligramy xanaxu, które pochłonąłem poprzedniego wieczoru – zważywszy na to, do czego byłem zdolny, była to dawka nader skromna.

*

W przeciwieństwie do sypialni, będącej hołdem dla białego chińskiego jedwabiu, łazienka była dowodem uznania dla szarego włoskiego marmuru. Wyłożono ją w kunsztowny wzór przypominający parkiet, tak jak potrafią to robić tylko te włoskie sukinsyny. Wyłożyli ją, złodzieje, i bynajmniej nie bali się wystawić mi za to rachunku. Ale zapłaciłem bez mrugnięcia powieką. Cóż, dwudziestowieczny kapitalizm wymagał, żeby wszyscy wszystkich oszukiwali, a ci, którzy oszukiwali najwięcej, ostatecznie wygrywali. Jeśli patrzeć na to w ten sposób, byłem niepokonanym mistrzem świata.

Przez chwilę przeglądałem się w lustrze. Chryste, ależ byłem chudy! Chudy, dobrze umięśniony, ale tak drobny, że aby się zamoczyć, musiałem biegać w kółko pod prysznicem. Przez narkotyki? Zawsze mnie to zastanawiało. Cóż, może i tak, ale wygląd ten do mnie pasował. Miałem tylko sto sześćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a pewien bardzo mądry człowiek powiedział kiedyś, że nie można być za bogatym albo za chudym. Otworzyłem apteczkę i wyjąłem buteleczkę visine. Odchyliłem głowę i do każdego oka wkropiłem sześć kropli, potrójną dawkę.

I nagle stwierdziłem, że zaczynam wpadać w depresję. Co ja zrobię z żoną? Jezu, czyżbym tym razem przegiął? Nadine była naprawdę zła. Ciekawe, co teraz robi. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że rozmawia pewnie przez telefon z którąś ze swoich psiapsiółek, wyznawczyń czy kimkolwiek tam były. Że siedzi gdzieś na dole, wypluwając z siebie perełki mądrości i obdarowując nimi swoje mniej doskonałe przyjaciółki ze szczerą nadzieją, że staną się dzięki temu równie doskonałe jak ona. Tak, oto cała Nadine, moja żona, Księżna Bay Ridge. I jak na księżną przystało, miała swoich wiernych poddanych, wszystkie te młode Strattonetki, żony moich brokerów, które podlizywały się jej, jakby była królową Elżbietą albo kimś takim. Kurwa, czasem aż się rzygać chciało.

Na jej obronę trzeba przyznać, że miała do odegrania swoją rolę i że grała ją dobrze. Rozumiała pokręcone poczucie lojalności, które obowiązywało wszystkich związanych z firmą, i zadzierzgnęła więzy z żonami najważniejszych pracowników, dzięki czemu wszystko stało się trwalsze, solidniejsze i bardziej spójne. Tak, cwana była z niej sztuka.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю