355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 14)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 14 (всего у книги 31 страниц)

– ...tak dużego, że każdy będzie miał swój własny pokój. Jesteś bardzo hojnym człowiekiem, Jordan, i możesz być z tego dumny. Twoje zdrowie, synku!

Trąciliśmy się kieliszkami, a Nadine pocałowała mnie w usta tak ciepło i cudownie, że większa część mojego sześciolitrowego zapasu krwi natychmiast spłynęła do lędźwi.

Jeju, nasze małżeństwo było po prostu wspaniałe. I z dnia na dzień coraz trwalsze! Księżna, Chandler, ja – tak, tworzyliśmy prawdziwą rodzinę. Czy można było chcieć czegoś więcej?

ROZDZIAŁ 20

Rysa na pancerzu

Przepełniona żalem Księżna i myliła się, i miała rację – pół na pół.

Tak, słusznie przewidziała, że jej matka uprze się, by odegrać niewielką rólkę „w tej fantastycznej przygodzie”, jak ona i ciocia Patricia nazywały międzynarodową pralnię brudnych pieniędzy, którą chciałem otworzyć w Szwajcarii. Nie było mowy, żeby jej to wyperswadować. Ale na naszą obronę (Suzanne i moją) przemawiało to, że pomysł był bardzo seksowny. Bo rzeczywiście taki był, prawda? Wepchnąć do dużej torby nieprzyzwoitą sumę pieniędzy – dokładniej mówiąc, dziewięćset tysięcy dolarów – zarzucić torbę na ramię i spokojnie przejść przez odprawę celną. O tak, to naprawdę seksowne!

Ale nie, nie, nie, Księżna niepotrzebnie się tak martwiła, bo wszystko poszło jak po maśle. Ani na jednej, ani na drugiej granicy Suzanne nie miała najmniejszych kłopotów: zaliczyła obydwie, po czym uśmiechnęła się do Saurela, puściła do niego oko i przekazała mu pieniądze. Była teraz w Anglii, żeby do końca września pobyć z ciocią Patricią i popławić się wraz z nią w chwale przemytniczek, które złamały co najmniej kilkanaście praw i przepisów.

Tak więc żona wybaczyła mi i znowu byliśmy kochankami – obecnie na wakacjach w portowym mieście Newport na Rhode Island. Przyjechali do nas moi starzy przyjaciele, Alan Lipsky z Doreen, swoją aktualną, a już niebawem byłą żoną.

On i ja szliśmy właśnie po drewnianym molo, przy którym cumował mój jacht „Nadine”. Podążaliśmy ramię w ramię, z tym że jego ramię kołysało się dobre piętnaście centymetrów nad moim. Duży był ten Alan, duży i szeroki w barach. Miał potężnie wysklepioną pierś, wielką, grubą szyję i przystojną twarz mafijnego zabójcy – taką surową, grubo ciosaną i z krzaczastymi brwiami. Wyglądał groźnie nawet wtedy, kiedy był w jasnoniebieskich bermudach, jasnobrązowym podkoszulku i jasnobrązowych mokasynach, czyli tak jak teraz.

W oddali widziałem „Nadine” górującą nad pozostałymi jachtami i rzucającą się w oczy tym bardziej, że była brązowa. Napawając oczy tym wspaniałym widokiem, zastanawiałem się jak zwykle, po cholerę kupiłem ten szajs. Dennis Gaito, mój księgowy i oszust nad oszustami, błagał mnie, bym tego nie robił, przypominając mi starą prawdę: „Dwoma najszczęśliwszymi dniami w życiu właściciela jachtu jest dzień, w którym ten jacht kupuje, i dzień, w którym go sprzedaje”. Dennis miał umysł ostry jak brzytwa, dlatego się zawahałem – i wahałem się, dopóki Księżna nie stwierdziła, że kupno jachtu to najgłupsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszała, bo wtedy mogłem zrobić już tylko jedno: natychmiast wypisać czek.

I tak stałem się właścicielem „Nadine”, pięćdziesięciu metrów pływającego utrapienia. Problem polegał na tym, że jacht był stary – zbudowano go dla słynnej Coco Chanel na początku lat sześćdziesiątych. Stary, skutkiem czego piekielnie hałaśliwy i koszmarnie awaryjny. Ciągle się psuł, a jego trzy potężne pokłady – tak jak pokłady większości jachtów z tamtej epoki – zrobiono z takiej ilości drewna tekowego, że aby utrzymać je w należytym stanie, dwunastoosobowa załoga musiała od rana do wieczora zasuwać na czworakach z pędzlem w ręku. Przez cały czas cuchnęło tam lakierem, od czego robiło mi się niedobrze.

Paradoksem było to, że kiedy go zbudowano, miał tylko trzydzieści sześć metrów długości. Ale jego poprzedni właściciel, Bernie Little, postanowił go rozbudować, żeby zrobić miejsce dla śmigłowca. A Bernie... Cóż, Bernie to przebiegły sukinsyn, który natychmiast wyczuje frajera. Po tym jak tę krypę kilka razy wyczarterowałem, namówił mnie na jej kupno, wykorzystując przy tym moją miłość do kapitana Marca (przekazał mi go wraz z jachtem). Zaraz potem kapitan Marc namówił mnie na budowę hydroplanu o napędzie odrzutowym, motywując to tym, że jako wytrawni płetwonurkowie będziemy mogli latać na nieznane wody i polować na ryby, na które nikt dotąd nie polował. Powiedział: „Będą tak głupie, że zanim ustrzelimy je z kuszy, pozwolą się poklepać po grzbiecie”. Sexy – pomyślałem i dałem mu zielone światło. Budżet opiewał na pół miliona, ale szybko zrobił się z tego milion.

Lecz kiedy spróbowaliśmy podnieść dźwigiem samolot i ustawić go na górnym pokładzie, okazało się, że pokład jest za mały. Był tam już śmigłowiec Bell Jet, sześć skuterów wodnych Kawasaki, dwa motocykle marki Honda, trampolina z włókna szklanego i zjeżdżalnia, tak że kiedy dołożylibyśmy jeszcze hydroplan, śmigłowiec nie mógłby po prostu wystartować ani wylądować, nie zderzając się ze swoim krewniakiem. Ponieważ wpakowałem w to cholerstwo już tyle forsy, nie miałem wyboru i musiałem odesłać jacht z powrotem do stoczni, żeby go przedłużono – za jedyne siedemset tysięcy dolarów.

No i przedłużono: dziób przesunięto do przodu, rufę do tyłu, wskutek czego „Nadine” wyglądała teraz jak pięćdziesięciometrowa gumowa taśma, która w każdej chwili może pęknąć.

– Uwielbiam tę łajbę – powiedziałem do Alana. – Cieszę się, że ją kupiłem.

Kiwnął głową.

– Tak, to prawdziwa ślicznotka.

Kapitan Marc – wyglądał jak jeden z tych kwadratowych robotów, którymi bawiliśmy się z Alanem w dzieciństwie – czekał na mnie na pokładzie. Miał na sobie podkoszulek z białym kołnierzykiem i białe szorty żeglarskie, jedno i drugie z logo „Nadine”, dwoma złotymi orlimi piórami wdzięcznie pochylonymi nad niebieską literą N.

– Telefon się urywa, szefie – powiedział. – Dzwonił Danny, nawalony jak stodoła, a potem trzy razy jakaś Carolyn z silnym francuskim akcentem. Prosiła, żebyś oddzwonił, jak tylko przyjdziesz.

Serce zaczęło mi walić jak młotem. Chryste, dziś rano Danny miał spotkać się z Toddem i dać mu trzy miliony dolarów! Cholera jasna! Przez głowę przebiegło mi sto myśli naraz. Coś poszło nie tak? Wpadli? Przymknęła ich policja? Nie, niemożliwe, chyba że ich śledzili. Ale dlaczego mieliby ich śledzić? A może Danny przyjechał naćpany, Todd dał mu w pysk i Carolyn chciała mnie teraz przeprosić? Nie, bzdura. Gdyby tak było, Todd zadzwoniłby sam. Ożeż kurwa! Zapomniałem uprzedzić Danny’ego, żeby nie przyjeżdżał na dragach!

Spróbowałem się uspokoić. Może to tylko zwykły przypadek, zbieg okoliczności. Uśmiechnąłem się i spytałem:

– Czy Danny coś mówił?

Kapitan Marc wzruszył ramionami.

– Trochę trudno go było zrozumieć, ale powiedział, że wszystko gra.

– Coś się stało? – wtrącił Alan. – Może w czymś pomóc?

– Nie, nie.

Odetchnąłem z ulgą. Oczywiście Alan, który też wychował się w Bayside, znał Todda równie dobrze jak ja. Ale nie powiedziałem mu, o co chodzi. Nie, żebym mu nie ufał – po prostu nie było powodu go w to wciągać. Wiedział tylko, że chcę, by Monroe Parker, jego firma brokerska, kupił kilka milionów akcji Dollar Time od niestowarzyszonego zagranicznego klienta. Mógł podejrzewać, że klientem tym jestem ja, ale nigdy by mnie o to nie spytał (byłoby to poważne naruszenie etykiety).

– To na pewno nic takiego – dodałem spokojnie. – Muszę tylko wykonać parę telefonów. Będę w sypialni. – Z tymi słowami odbiłem się od krawędzi drewnianego molo i wylądowałem na pokładzie cumującego wzdłuż nabrzeża jachtu. Zszedłem na dół, wziąłem telefon satelitarny i wybrałem numer Danny’ego.

Odebrał po trzech sygnałach.

– Alllooo? – Mówił jak Elmer Fudd.

Spojrzałem na zegarek: wpół do dwunastej. Niewiarygodne. Była środa, samo południe zwykłego roboczego dnia, a ten skurwiel się nahajcował!

– Danny, co się, kurwa, dzieje? Nawaliłeś się w pracy?

– Nie, nie, nie! Wsiąłem olne – „wziąłem wolne” – bo widziałem się z Tozzem – „Toddem” – ale się nie małtw. Poszło jak z płatka. Wszystko załatwione. Czyździudko, bez jednego śladu.

Dobrze chociaż, że nie sprawdziły się moje najgorsze obawy.

– Kto pilnuje interesu?

– Wigwam. Wszystko gła! Szalony Max tesz tam jest.

– Todd się wściekł?

– Uhm. To wałiat, gupi dłwal! Wycelował we mnie se spluwy i powiedział, że mam szczęście, że jestem twoim kumplem. Nie wolno nosić błoni. To niezgodne z pławem!

Todd wyjął spluwę? Na widoku? To nie trzymało się kupy. Owszem, był trochę szajbnięty, ale nie głupi.

– Zaczekaj, nie rozumiem. Todd wyjął spluwę na ulicy?

– Nie, nie! Dałem mu walizkę w zamochodzie. Spotkaliśmy się w centłum handlowym w Bayside, na pałkingu. Wszystko poszło jak po maśle. Byłem tam tylko sekundę, załaz pojechałem.

Boże wszechmogący, jak to musiało wyglądać! Todd w długaśnym czarnym lincolnie, Danny w czarnym kabriolecie Rolls-Royce na parkingu przed centrum handlowym w Bayside, gdzie najładniejszym samochodem jest zwykle pontiac.

– Na pewno wszystko poszło dobrze?

– Jasne, że tak! – burknął gniewnie, na co trzasnąłem słuchawką nie tyle dlatego, że byłem na niego wściekły, ile dlatego, że byłem hipokrytą i wkurzało mnie, że trzeźwy jak świnia muszę gadać z nagrzanym idiotą.

Już miałem wybrać numer Carolyn, ale ktoś mnie uprzedził. Przez chwilę przyglądałem się dzwoniącemu telefonowi, czując się jak Szalony Max, bo z każdym strasznym dzwonkiem coraz szybciej biło mi serce. Zamiast odebrać przekrzywiłem głowę i patrzyłem z pogardą na aparat.

Odebrałem dopiero po czwartym, z duszą na ramieniu i modlitwą na ustach. Chwilę później usłyszałem złowieszcze biiip, a zaraz potem głos Tanji, seksownej przyjaciółki kapitana Marca.

– Pani Carolyn Garret do pana, na drugiej linii.

Szybko zebrałem myśli i podniosłem słuchawkę.

– Carolyn? Co się dzieje? Wszystko w porządku?

– Choleha, dzięki Bogu, że naheszcie cię złapałam. Johdan, ahesztowali Todda i...

Natychmiast jej przerwałem.

– Carolyn, ani słowa więcej. Idę do automatu i zaraz do ciebie zadzwonię. Jesteś w domu?

– Tak, w domu. Zaczekam.

– Dobrze, nie ruszaj się stamtąd. Wszystko będzie dobrze, przyrzekam.

Z niedowierzaniem usiadłem na brzegu łóżka. W głowie kłębiło mi się tysiąc myśli, a każda biegła w inną stronę. Nigdy dotąd czegoś takiego nie przeżywałem. Aresztowano Todda. Todd siedział w pudle. W pierdolonym pudle! Jak to możliwe? Puści farbę? Nie, oczywiście, że nie. Kto jak kto, ale on przestrzegał omerty. Poza tym ile pozostało mu lat? Chryste, przecież biło w nim serce tego pieprzonego drwala! Sam mówił, że żyje na kredyt. Może proces opóźni się albo przeciągnie i Todd nie zdąży niczego powiedzieć... Natychmiast pożałowałem tej myśli, chociaż było w niej sporo prawdy.

Nie, musiałem wziąć się w garść. Wstałem i poszedłem do budki.

*

Na molo dotarło do mnie, że mam przy sobie tylko pięć „cytrynek”, co w tych okolicznościach było zupełnie nie do zaakceptowania. Na Long Island wracałem dopiero za trzy dni, a znowu rozbolał mnie krzyż... tak jakby. Poza tym przez cały miesiąc byłem prawdziwym aniołem – miesiąc w zupełności wystarczy.

Dlatego najpierw zadzwoniłem do Janet. Wstukując numer karty telefonicznej, zastanawiałem się, czy dzięki temu policji będzie łatwiej namierzyć mnie i podsłuchać. Ale po kilku sekundach odrzuciłem tę myśl jako absurdalną. Karta telefoniczna niczego FBI nie ułatwi. Zamiast wstukiwać numer równie dobrze mogłem wrzucać do aparatu ćwierćdolarówki, wyszłoby na jedno i to samo. Mimo to była to myśl godna człowieka ostrożnego i roztropnego, dlatego udzieliłem sobie w duchu pochwały.

– Janet – powiedział człowiek ostrożny i rozsądny. – Idź do mojego biurka, otwórz prawą szufladę, sięgnij na dno, wyjmij „cytrynki”, odlicz czterdzieści, daj je Wigwamowi i każ mu przywieźć mi je śmigłowcem. Kilka kilometrów stąd jest prywatne lotnisko, może tam wylądować. Nie mam czasu go odebrać, więc podstaw mu limuzynę...

– Spokojnie – przerwała mi Janet. – Będzie u ciebie za dwie godziny. Wszystko w porządku? Jesteś zdenerwowany.

– Nie, wszystko gra. Po prostu myślałem, że mi wystarczy, ale nie wystarczyło. Poza tym krzyż mnie boli i muszę coś wziąć. – Bez pożegnania odwiesiłem słuchawkę, ponownie ją podniosłem, zadzwoniłem do Carolyn i od razu na nią wsiadłem.

– Carolyn, czy...

– O mój Boże, muszę ci powiedzieć...

– Nie, Carolyn...

– ...co się stało! Todd...

– Carolyn...

– ...jest w aheszcie i mówi, że...

Nic z tego, musiałem wrzasnąć.

– Carrrrrrolyn!

To ją przystopowało.

– Posłuchaj, nic nie mów. Przepraszam za ten krzyk, ale nie chcę, żebyś rozmawiała z domu. Rozumiesz?

– Qui.

Nie pierwszy raz zauważyłem, że kiedy była zdenerwowana, mówienie w ojczystym języku ją uspokajało.

– Dobrze – ciągnąłem spokojnie w swoim. – Idź do najbliższego automatu i wybierz: 401-555-1665. To numer mojej budki. Zapisałaś?

– Tak – odparła, przechodząc na angielski. – Zapisałam. Zadzwonię za kilka minut. Muszę wziąć dhobne.

– Nie, wstukaj numer mojej karty telefonicznej.

Zadzwoniła pięć minut później. Odebrałem, poprosiłem, żeby przeczytała mi swój numer, odłożyłem słuchawkę, przeszedłem do sąsiedniej budki i oddzwoniłem.

Natychmiast zasypała mnie gradem szczegółów.

– ...no więc czekał na tym pahkingu i Danny w końcu przyjechał tym wielkim holls-hoyce’em tak naćpany, że omal nie pohozbijał innych samochodów. Ochroniarze zadzwonili na policję, bo myśleli, że jest pijany. A on dał pieniądze Toddowi i zahaz uciekł, bo Todd się wściekł i posthaszył go pistoletem. Ale pieniądze zostawił. Wtedy Todd zobaczył dwa hadiowozy z migoczącymi światłami, zhozumiał, co się dzieje, i wpadł do salonu wideo, żeby ukhyć bhoń w kabinie, ale tamci i tak go skuli. Potem puścili film z kamehy bezpieczeństwa, zobaczyli, gdzie jest pistolet, i go ahesztowali. Jeszcze potem poszli do samochodu i znaleźli pieniądze...

Jezus Maria! – pomyślałem. Pieniądze to mały pikuś. Problemem było to, że Danny już, kurwa, nie żył! Będzie musiał dać nogę z miasta i już nigdy tam nie wróci. Chyba że zrekompensuje to finansowo Toddowi i go wykupi.

Nagle przyszło mi do głowy, że Todd opowiedział to wszystko żonie przez telefon. A skoro siedział, musiał... Nie, był na to za sprytny. Po co miałby ryzykować i dzwonić z telefonu, który niemal na sto procent był na podsłuchu? W dodatku do swego własnego domu.

– Kiedy rozmawiałaś z nim ostatni raz? – spytałem, modląc się o jakieś inne wyjaśnienie.

– Nie hozmawiałam. Jego adwokat do mnie zadzwonił, bo Todd najpiehw zadzwonił do niego. Kazał mu zebhać pieniądze na kaucję, a ja mam lecieć do Szwajcarii, zanim zhobi się gohąco. No to zahezehwowałam bilety dla jego hodziców, Diny i dla mnie. Kaucję zaniesie Rich.

Boże, za dużo tego jak na jeden raz. Ale Todd był przynajmniej na tyle rozsądny, żeby nie gadać z nikim przez telefon. Treść rozmów z adwokatem chroniła tajemnica adwokacka. Jednak zakrawało na ironię, że mimo tego burdelu – siedząc w areszcie – Todd wciąż próbował przeszmuglować moją kasę do Szwajcarii. Nie wiedziałem, czy podziwiać go za bezgraniczne oddanie, czy wściec się na niego za bezgraniczną lekkomyślność. Przemyślałem wszystko od początku, próbując spojrzeć na to z dystansu. Policja myślała pewnie, że natknęła się przypadkiem na transakcję narkotykową. Todd sprzedawał, stąd walizka z forsą, a ten, który prowadził rollsa, czyli Danny, był kupcem. Ktoś zapamiętał jego numer rejestracyjny? Jeśli tak, już by go chyba zgarnęli? Ale na jakiej podstawie mogliby go aresztować? Nic na niego nie mieli. Tak naprawdę mieli tylko forsę, nic więcej. Zgoda, forsę i pistolet, ale sprawę z pistoletem dałoby się załatwić. Mając dobrego adwokata, Todd wyszedłby z tego z wyrokiem w zawieszeniu i wysoką grzywną. Zapłaciłbym grzywnę – ja albo Danny – i byłoby po krzyku.

– Dobrze – rzuciłem do słuchawki – musimy kończyć. Todd podał ci namiary, tak? Wiesz, do kogo masz iść?

– Tak, do Jeana Jacques’a Sauhela. Mam numeh telefonu i dobrze znam tę ulicę. Tam jest dużo sklepów.

– Bądź ostrożna, Carolyn. Powtórz to rodzicom Todda i Dinie. Aha, i zadzwoń do jego adwokata. Niech przekaże Toddowi, że ze mną rozmawiałaś i że nie musi się niczym martwić. Wszystkim się zajmę. Podkreśl to „wszystkim”. Rozumiesz?

– Tak, tak, hozumiem. Nie przejmuj się, Johdan. Todd cię kocha. Nie pisnąłby ani słowa, nigdy. Mówię to z głębi szczehego sehca. Phędzej by się zabił, niż zhobiłby ci krzywdę.

Uśmiechnąłem się w duchu, wiedząc, że Todd nie potrafiłby pokochać nikogo na świecie, a już na pewno nie siebie. Ale jego osobowość, osobowość żydowskiego mafiosa, sprawiała, że prawdopodobieństwo tego, iż mnie sypnie, było zerowe, chyba że groziłaby mu wieloletnia odsiadka.

Przemyślawszy to sobie, życzyłem szwajcarskiej seksbombie bon voyage i odłożyłem słuchawkę. Do podjęcia pozostała mi tylko jedna decyzja: przekazać złe nowiny Danny’emu czy nie? Może lepiej zaczekać, aż wytrzeźwieje? Z drugiej strony teraz, kiedy pierwsza fala paniki opadła, uznałem, że nowiny wcale nie są takie złe. Na pewno nie były dobre, ale zaliczyłbym je raczej do nieoczekiwanych komplikacji niż do złych wieści.

Mimo to nie ulegało już wątpliwości, że „cytrynki” Danny’ego zgubią. Miał z nimi poważny problem i chyba nadeszła pora, żeby poszukał pomocy.

KSIĘGA III

ROZDZIAŁ 21

Przerost formy nad treścią

Styczeń 1994

Od fiaska na parkingu przed centrum handlowym minęło kilka tygodni i w końcu stało się jasne, że kamery bezpieczeństwa nie uchwyciły numeru rejestracyjnego samochodu Danny’ego. Ale policja zaproponowała Toddowi układ pod warunkiem, że Todd sypnie, to znaczy powie, kto ten wóz prowadził. Todd powiedział im oczywiście, żeby pocałowali go w dupę i zdechli, chociaż podejrzewałem, że trochę przesadził i że chodziło mu raczej o szantaż ekonomiczny. Tak czy inaczej zapewniłem go, że wszystkim się zajmę, w zamian za co zgodził się darować Danny’emu życie.

Pozostała część 1993 roku minęła bez żadnych incydentów – co znaczy, że życie bogatych i dysfunkcyjnych toczyło się tak jak przedtem – a jego zyskownym zwieńczeniem była oferta publiczna firmy Steve’a Maddena. Cena akcji wyrównała się na poziomie ośmiu dolarów i dzięki moim „słupom”, kredytom pomostowym i prowizjom z obrotu na własny rachunek zarobiłem ponad dwadzieścia milionów.

Koniec roku, Boże Narodzenie i sylwestra, spędziliśmy z Księżną na jachcie na Karaibach. Imprezowaliśmy jak gwiazdy rocka i udało nam się przysnąć chyba w każdej pięciogwiazdkowej restauracji między St. Bart’s i St. Martin. Udało mi się również postrzelić się z kuszy, kiedy nurkowałem po „cytrynkach”, ale rana była powierzchowna i nie licząc tego, przetrwałem całą wyprawę bez większego uszczerbku.

Ale urlop się skończył i wróciła codzienność. Był wtorek, pierwszy tydzień stycznia, i siedziałem w gabinecie Iry Lee Sorkina, naszego niezależnego radcy prawnego o włosach jak przyprószony siwizną zmywak do naczyń. Tak jak wszyscy wybitni adwokaci, pracował kiedyś dla tych „złych” – albo dla dobrych, zależnie od tego, kto o to pytał – co znaczy, że był regulatorem giełdowym, kontrolerem, a konkretnie szefem nowojorskiego oddziału SEC – Komisji Papierów Wartościowych i Giełd.

Teraz siedział rozwalony na swoim wspaniałym tronie z czarnej skóry i pokazując mi wnętrze dłoni, mówił:

– Powinieneś skakać z radości, Jordan. Dwa lata temu SEC pozwała cię na dwadzieścia dwa miliony i chciała zamknąć ci firmę, a teraz chce się ułożyć na trzy i dać wam lekkiego klapsa w tyłek. To zwycięstwo. Pełne zwycięstwo.

Co za samochwała. Z grzeczności uśmiechnąłem się lekko, chociaż miotały mną sprzeczne uczucia. Za dużo tego było jak na pierwszy dzień po bożonarodzeniowym urlopie. Bo niby dlaczego miałbym się tak szybko zgodzić na układ, skoro SEC nie znalazła na mnie żadnych obciążających dowodów? Złożyli pozew przed z górą dwoma laty, zarzucając nam manipulowanie akcjami i wciskanie ich na siłę klientom. Rzecz w tym, że nie mogli tego podeprzeć faktami, zwłaszcza manipulowania akcjami, co było zarzutem trochę poważniejszym.

Pozwali czternastu Strattonitów, z których dwunastu położyło rękę na Biblii, zacisnęło zęby i zełgało. Tylko dwóch spanikowało i powiedziało prawdę, że owszem, wciskali akcje klientom. W ramach podziękowania za szczerość SEC wyrzuciła ich na zbity pysk z branży. (Cóż, ostatecznie pod przysięgą przyznali się do przestępstwa). A jakiż to straszny los spotkał tych, którzy skłamali? Ach, sprawiedliwość potrafi być taka poetycka! Wszyscy wyszli z tego bez najmniejszego szwanku i wciąż pracowali w Stratton Oakmont, uśmiechając się, wydzwaniając do klientów i wyłupując im oczy.

Mimo cudownego ciągu sukcesów w walce z kontrolerami były kontroler Ira Lee Sorkin proponował, żebym poszedł z nimi na układ i miał to już za sobą. Sęk w tym, że sugestia ta była dla mnie mało logiczna, ponieważ pociągała za sobą nie tylko konieczność wpłacenia trzymilionowej grzywny i zobowiązania się do przestrzegania przepisów giełdowych w przyszłości. Jej konsekwencją byłoby również to, że musiałbym zaakceptować dożywotni zakaz pracy na rynku papierów wartościowych i na zawsze opuścić Stratton Oakmont. Innymi słowy, nie mógłbym pracować w tej branży nawet wtedy, gdybym znalazł kiedyś sposób na zmartwychwstanie.

Już miałem wtrącić swoje trzy grosze, ale Sorkin Wielki nie umiał długo milczeć.

– Krótko mówiąc – ciągnął – ty i ja tworzymy świetną drużynę i wygraliśmy z SEC na ich własnym boisku. – Kiwnął głową, podziwiając płynącą z tych słów mądrość. – Zmęczyliśmy tych sukinsynów. Trzy miliony odzyskasz w miesiąc i będziesz mógł odpisać je od podatku. Nadeszła pora iść dalej, Jordan. W stronę zachodzącego słońca, ciesząc się żoną i córką. – Uśmiechnął się do mnie szeroko i znowu mądrze pokiwał głową.

Ja też się uśmiechnąłem, ale dość wymijająco.

– Czy wie o tym adwokat Danny’ego albo Kenny’ego?

Sorkin konspiracyjnie zmrużył oczy.

– Nie, to ścisła tajemnica. Żaden z nich nic jeszcze nie wie. Z prawnego punktu widzenia reprezentuję Stratton Oakmont, więc powinienem być lojalny wobec firmy. Ale teraz firmą jesteś ty, więc jestem lojalny wobec ciebie. Uznałem, że zważywszy na wagę propozycji, zechcesz to dobrze przemyśleć. Ale mamy na to tylko kilka dni, przyjacielu. Najwyżej tydzień.

Kiedy zostaliśmy pozwani pierwszy raz, każdy z nas zaangażował innego adwokata, żeby uniknąć konfliktu interesów. Wtedy uważałem, że to strata pieniędzy, ale teraz się z tego cieszyłem. Wzruszyłem ramionami i odparłem:

– Jestem pewny, że tak szybko się z tego nie wycofają. Sam powiedziałeś: zmęczyliśmy ich. Przypuszczam, że w SEC nie ma już nikogo, kto wiedziałby, o co tu chodzi. – Kusiło mnie, żeby mu wyjaśnić, skąd te domysły, a nawet pewność (podsłuch w naszej sali konferencyjnej), ale postanowiłem zachować to dla siebie.

Sorkin Wielki wyrzucił do góry ręce i przewrócił oczami.

– Dlaczego chcesz zaglądać w zęby darowanemu koniowi? W nowojorskiej filii SEC od pół roku mają koszmarną fluktuację kadr i morale coraz bardziej upada. Ale to tylko zbieg okoliczności i ta sytuacja długo nie potrwa. Mówię ci to jako przyjaciel, Jordan, nie jako adwokat. Musisz załatwić tę sprawę raz na zawsze, zanim skierują do tego nowy zespół śledczych. Któryś może coś w końcu znaleźć, a wtedy nie będzie już żadnych propozycji.

– Dobrze zrobiłeś, zachowując to w tajemnicy. Jeśli dojdzie do przecieku, zanim zdążę pogadać z ludźmi, mogą spanikować. Ale powiem ci, że perspektywa dożywotniego zakazu wcale mnie nie kręci. No bo jak to? Już nigdy nie miałbym prawa wyjść na parkiet? Nie wiem nawet, jak na to zareagować. Parkiet to moja krew. Moje zdrowie psychiczne i mój obłęd. Dobro, zło i brzydota, trzy w jednym. Zresztą problem będzie nie ze mną, tylko z Kennym. Jak go przekonam, żeby przyjął ze mną dożywotni zakaz, podczas gdy Danny zostanie w firmie? On mnie słucha, ale nie wiem, czy w tej sytuacji nie stanie okoniem. Zgarnia dziesięć milionów rocznie i może nie jest najbystrzejszy, ale na pewno zrozumie, że już nigdy w życiu tyle nie zarobi.

Ike wzruszył ramionami.

– To niech zostanie, a ty odejdziesz z Dannym. SEC ma to gdzieś, im chodzi o ciebie. Odejdziesz i będą zadowoleni. Chcą tylko, żeby w prasie napisano, że nareszcie mają z głowy Wilka z Wall Street. Potem dadzą ci spokój. Danny’ego łatwiej byłoby namówić?

– To nie wchodzi w grę. Kenny to kretyn. Nie zrozum mnie źle, kocham go i w ogóle, co nie zmienia faktu, że nie nadaje się na szefa firmy. Dobra. Jak by to miało być, gdybyśmy poszli z nimi na układ?

Ike milczał przez chwilę, zbierając myśli.

– Założywszy, że namówiłbyś Kenny’ego, obydwaj sprzedalibyście akcje Danny’emu i podpisalibyście nakaz sądowy wykluczający was dożywotnio z branży. Pieniądze na grzywnę mógłbyś wziąć z firmy, tak że nie straciłbyś ani centa. Mielibyście kontrolę. Niezależny audytor przejrzałby księgi i pozostawił jakieś tam zalecenia. Ale to tylko formalność, załatwiłbym to przez wasz wydział audytu. I to wszystko, przyjacielu. To bardzo prosta sprawa.

Zmrużył oczy i dodał:

– Ale myślę, że za bardzo wierzysz w Danny’ego. Jest na pewno bystrzejszy od Kenny’ego, ale przez pół dnia chodzi naćpany. Wiem, że ty też lubisz imprezować, ale w godzinach pracy zawsze jesteś trzeźwy. Poza tym na świecie jest tylko jeden Jordan Belfort. I kontrolerzy o tym wiedzą, zwłaszcza Marty Kupperberg, szef nowojorskiego oddziału SEC. Dlatego chce się ciebie pozbyć. Może i gardzi tym, co sobą reprezentujesz, ale na pewno docenia twoje osiągnięcia. Opowiem ci zabawną historyjkę: Parę miesięcy temu byłem na konferencji SEC na Florydzie i Richard Walker, teraz numer dwa w Waszyngtonie, powiedział podczas dyskusji, że trzeba uchwalić zestaw zupełnie nowych praw, aby stawić czoło takim ludziom jak Jordan Belfort. Sala gruchnęła śmiechem, ale Walker wcale nie mówił tego obraźliwie.

Przewróciłem oczami.

– O tak, jestem z tego bardzo dumny, naprawdę! Może zadzwonisz do mojej matki i powtórzysz jej, co powiedział? Na pewno będzie zachwycona budzącym podziw szacunkiem, jakim jej syn cieszy się u najważniejszego „psa” na rynku papierów wartościowych. Pewnie mi nie uwierzysz, ale dawno temu byłem miłym żydowskim chłopakiem z miłej żydowskiej rodziny. Poważnie. Żeby zarobić parę dolarów, zimą odgarniałem łopatą śnieg z podjazdów. Trudno sobie wyobrazić, że niecałe pięć lat temu mogłem wejść do restauracji i nikt na mnie dziwnie nie patrzył.

Ze zdumieniem pokręciłem głową.

– Jezu, jak to się, kurwa, stało? Dlaczego wszystko wymknęło mi się z rąk? Kiedy zakładałem Stratton, miało być zupełnie inaczej. Przysięgam!

Wstałem z fotela i spojrzałem przez okno na Empire State Building. Jeszcze tak niedawno przyjechałem na Wall Street jako broker stażysta. Pospiesznym autobusem – autobusem! – z siedmioma dolarami w kieszeni. Z siedmioma dolarami! Wciąż pamiętałem, jak patrzyłem na tych wszystkich ludzi, zastanawiając się, czy oni też są rozgoryczeni tym, że muszą jeździć na Manhattan, żeby związać jakoś koniec z końcem. Pamiętałem, jakie uczucie ogarnęło mnie na widok starców i staruszek, którzy musieli siedzieć na twardych plastikowych fotelikach i wdychać smród spalin. Wciąż pamiętałem, że poprzysiągłem sobie wtedy, iż nigdy nie skończę tak jak oni, że będę bogaty i postawię życiu własne warunki.

Wciąż pamiętałem, jak wysiadłszy z autobusu i spojrzawszy na strzelające w niebo drapacze chmur, poczułem strach przed potęgą miasta, które mnie przytłaczało, chociaż wychowałem się ledwie kilka kilometrów stąd.

Spojrzałem na Ike’a i z nostalgią w głosie powiedziałem:

– Nigdy nie chciałem tak skończyć. Zakładając Stratton Oakmont, chciałem dobrze. Mówię szczerze. Wiem, że teraz nie ma to żadnego znaczenia, ale pięć lat temu naprawdę tak było. – Pokręciłem głową. – Mówią, że droga do piekła jest wybrukowana dobrymi intencjami, i chyba mają rację. Ale opowiem ci coś zabawnego. Pamiętasz Denise, moją pierwszą żonę?

– Pamiętam – odparł Ike. – Była piękną, dobrą kobietą, tak jak Nadine.

– Właśnie. I wciąż taka jest. Na samym początku, kiedy zakładałem Stratton, powiedziała mi coś, co dobrze zapamiętałem. Spytała: „Jordan, dlaczego nie możesz mieć normalnej pracy i zarabiać miliona dolarów rocznie?”. Wtedy myślałem, że to bardzo śmieszne, ale teraz już wiem, do czego piła. Widzisz, Stratton jest jak sekta. To stąd bierze się prawdziwa władza. Te dzieciaki patrzą we mnie jak w obraz, myślą, że wszystko mogę i wszystkim się zajmę, każdym drobiazgiem. Właśnie to doprowadzało Denise do szału. Wynieśli mnie na ołtarze, próbowali zrobić ze mnie kogoś, kim nie byłem. Teraz to wiem, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia. Władza odurzała jak wino. Trudno było się jej oprzeć.

Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się słabo.

– Zawsze przysięgałem sobie, że jeśli do tego dojdzie, dla dobra moich żołnierzy nadzieję się na własny miecz. Oczywiście wiedziałem, że to kiczowaty romantyzm, ale tak to sobie wyobrażałem. Dlatego teraz myślę, że gdybym rzucił ręcznik, wziął pieniądze i uciekł, zrobiłbym wszystkich w bambuko, pozostawił ludzi na łasce losu. Tak, najłatwiej byłoby zrobić to, co proponujesz: przyjąć dożywotni zakaz i wraz z żoną i córką odejść w stronę zachodzącego słońca. Pieniędzy wystarczyłoby mi do końca życia razy dziesięć. Ale wtedy wystrychnąłbym na dudka te wszystkie dzieciaki. A przecież przysięgałem, że będę za nich walczył do samego końca. Więc jak mogę teraz podwinąć ogon i zwiać? Mam to zrobić tylko dlatego, że SEC rzuca mi koło ratunkowe? Jestem kapitanem statku, Ike, a kapitan schodzi z okrętu ostatni.

Sorkin pokręcił głową.

– Absolutnie nie – odparł z emfazą. – Nie możesz porównywać tej sprawy z przygodą na morzu. Przecież godząc się na dożywotni zakaz, zapewniasz firmie przetrwanie. Bez względu na to, jak bardzo będziemy się starali pokrzyżować plany tym z SEC, nie damy rady odwlekać śledztwa w nieskończoność. Za pół roku jest proces, a zapewniam cię, że przysięgli nie będą ci zbyt przychylni. Chodzi o tysiące miejsc pracy, Jordan, o niezliczone rodziny, którym Stratton Oakmont zapewnia utrzymanie. Godząc się na zakaz, zabezpieczasz przyszłość im i sobie samemu.

Przetrawiłem te mądrości, które były mądrościami tylko częściowo. Propozycja SEC tak bardzo mnie nie zaskoczyła, bo przewidział ją Al Abrams. Przestrzegał mnie, że nawet jeśli dogadam się z nimi w jednej sprawie, następnego dnia przyczepią się do innej.

– Skąd wiesz, że SEC nie szykuje dla nas kolejnego pozwu? – spytałem.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю