355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 26)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 26 (всего у книги 31 страниц)

Niezadowolony z jej reakcji wbiegłem do garderoby i zerwałem z wieszaków kilkanaście kosztownych swetrów, bluzek, spódnic, sukienek i spodni. Podbiegłem do kominka i rzuciłem to wszystko na pokaźny już stos.

Spojrzałem na nią jeszcze raz. Miała łzy w oczach. Nie, to za mało. Chciałem, żeby mnie przeprosiła, żeby błagała, bym przestał, więc zacisnąłem zęby i podbiegłem do biurka, gdzie stała szkatułka z biżuterią. Chwyciłem ją, wróciłem do kominka, otworzyłem wieczko i posypałem stos świecidełkami. Oparłem się o ścianę i położyłem palec na małym przycisku z nierdzewnej stali. Nadine płakała.

– A chuj z tym! – wrzasnąłem. I nacisnąłem przycisk.

Ubranie i biżuteria momentalnie stanęły w ogniu. Nadine bez słowa wyszła z pokoju i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Odwróciłem się i spojrzałem na płomienie. Chrzanić ją – pomyślałem. Próbowała mi grozić, dobrze jej tak. Naprawdę myślała, że pozwolę jej wejść sobie na głowę? Patrzyłem w ogień, aż usłyszałem chrzęst żwiru na podjeździe. Podbiegłem do okna i zobaczyłem tył jej czarnego range rovera jadącego w stronę bramy.

I bardzo dobrze. Kiedy tylko rozejdzie się wieść, że z sobą zerwaliśmy, pod moimi drzwiami ustawi się kolejka kobiet. Cała, kurwa, kolejka! Wtedy zobaczymy, kto tu rządzi.

*

Ponieważ Księżna zeszła już ze sceny, nadeszła pora przybrać szczęśliwą minę i pokazać dzieciom, jak cudowne może być życie bez mamusi. Koniec z krótkimi wizytami u Chandler, od tej pory będą tylko długie. I czekoladowy pudding dla Cartera, kiedy tylko będzie miał na niego ochotę. Zabrałem ich na huśtawkę za domem i bawiliśmy się razem pod czujnym okiem Gwynne, Rocca Dziennego, Marii, Ignacia i kilku innych członków menażerii.

Bawiliśmy się bardzo długo, zdawało się, że przez całą wieczność, że przez całą wieczność śmialiśmy się, chichotaliśmy, patrzyliśmy na błękitną kopułę nieba i wąchaliśmy młode wiosenne kwiatki. Tak, nie ma to jak dzieci.

Niestety, okazało się, że wieczność trwała ledwie trzy i pół minuty. Kiedy minęły, straciłem zainteresowanie moimi cudownymi pociechami i przekazałem je Gwynne.

– Pani kolej – powiedziałem. – Muszę przejrzeć kilka dokumentów.

Wróciłem do gabinetu i usypałem na biurku nową piramidkę kokainy. W hołdzie dla Chandler i jej fascynacji brylowaniem wśród ułożonych w krąg lalek ustawiłem na blacie wszystkie moje prochy, żeby też trochę wśród nich pobrylować. Dwadzieścia dwa rodzaje narkotyków, większość w fiolkach i plastikowych torebkach – ilu było takich, którzy mogli połknąć to wszystko lub wciągnąć bez przedawkowania? Ani jednego! Na taki wyczyn stać było tylko Wilka z Wall Street! Wilka, który uodpornił się na nie po latach starannego dobierania i mieszania, który po licznych i jakże żmudnych próbach i błędach wypracował w końcu odpowiednią formułę.

*

Nazajutrz rano wybuchła wojna.

O ósmej w salonie zasiadł Wigwam, który od razu mnie wkurzył. Powinien wiedzieć, że nie przychodzi się do mojego domu tylko po to, by zrobić mi bezsensowny wykład na temat ogólnych praw rządzących amerykańskim rynkiem papierów wartościowych. Chryste, mogłem mieć braki w wielu aspektach życia, ale na pewno nie w tym. Nawet po trzech miesiącach niespania – nawet po siedemdziesięciu dwóch godzinach zupełnego obłędu, kiedy to pochłonąłem czterdzieści dwa gramy kokainy, sześćdziesiąt „cytrynek”, trzydzieści tabletek xanaxu, piętnaście valium, dziesięć klonopinu, dwieście siedemdziesiąt gramów morfiny, dziewięćdziesiąt miligramów ambienu, paxilu, prozacu, percocetu, pameloru, GHB i Bóg wie czego jeszcze – wiedziałem na ten temat więcej niż ktokolwiek inny.

– Główny problem polega na tym – mówił Wigwam – że Steve nie parafował upoważnienia, dlatego nie możemy przekazać akcji agentowi i przepisać ich na ciebie.

Chociaż umysł miałem trochę przymulony, ta amatorszczyzna naprawdę mnie przeraziła. Sprawa była tak prosta, że miałem ochotę rozorać mu gębę paznokciami.

– Coś ci powiem, głupi palancie. Kocham cię jak rodzonego brata, ale jeśli jeszcze raz zaczniesz mnie pouczać i mówić, co mogę, a czego nie mogę zrobić z umową zabezpieczającą, wyłupię ci ślepia. Chcesz pożyczyć ode mnie ćwierć miliona dolarów i martwisz się durnym upoważnieniem? Jezu Chryste, Andy! Upoważnienia potrzebowalibyśmy tylko wtedy, gdybyśmy chcieli te akcje sprzedać. Sprzedać, a nie kupić! Ty naprawdę nic nie rozumiesz? To jest wojna podjazdowa, wojna o posiadanie i kiedy zdobędziemy odpowiednią ilość papierów, będziemy górą.

Westchnąłem i nieco łagodniejszym głosem dodałem:

– Posłuchaj: najważniejsze jest posiadanie. Kapujesz? Zaraz wypiszę ci czek na cztery miliony osiemset tysięcy dolarów i staniemy się właścicielami pakietu akcji. Potem, zgodnie z Regułą 13D ustawy o obrocie papierami wartościowymi, zawiadomimy o tym SEC i publicznie ogłosimy, że zamierzam dokupić więcej akcji i rozpocząć walkę przez pełnomocników. Zrobi się takie zamieszanie, że Steve będzie musiał się odsłonić. Akcje będę dokupował co tydzień, a ty co tydzień będziesz zawiadamiał o tym komisję. Napiszą o tym w „The Wall Street Journal” i Szewc dostanie szału. Jasne?

Kwadrans później Wigwam wyszedł ode mnie bogatszy o dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mając w kieszeni czek na prawie pięć milionów. Wiedziałem, że już po południu na giełdę dotrze wiadomość, iż Jordan Belfort próbuje przejąć firmę Maddena. I chociaż nie miałem takiego zamiaru, dawałem głowę, że Steve wpadnie w furię i przyparty do muru odkupi moje akcje po sprawiedliwej rynkowej cenie. O moją osobistą odpowiedzialność nie martwiłem się wcale. Wszystko starannie przemyślałem, a ponieważ naszą tajną umowę podpisaliśmy dopiero po emisji, zarzut, że Stratton Oakmont spreparował prospekt, byłby zarzutem dość spornym. Znacznie bardziej odpowiedzialny był za to Steve, ponieważ jako prezes zarządu to on podpisał załączniki dla SEC. Natomiast ja zawsze mogłem udawać, że nic o tym nie wiedziałem, że myślałem, iż wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie była to może doskonała wymówka, ale lepsza taka niż żadna.

Tak czy inaczej Wigwama miałem z głowy.

Poszedłem do naszej królewskiej łazienki na kolejną porcję koki. Była na toaletce, w ślicznym kopczyku, oświetlona tysiącem jaskrawych świateł odbijających się od podłogi z szarego marmuru za milion dolarów. Czułem się koszmarnie. Byłem pusty. Wypalony. Tak strasznie brakowało mi Nadine, ale wiedziałem, że już jej nie odzyskam. Poddać się i błagać o wybaczenie? Znaczyłoby to, że przyznaję się do porażki, że mam poważny problem i muszę się leczyć.

Wetknąłem nos w kopczyk i pociągnąłem. Mocno, oboma nozdrzami. Potem połknąłem kilka tabletek xanaxu i garść „cytrynek”, żeby maksymalnie przedłużyć początkowe stadium haju po kokainie, ten dziki kop, chwilę, kiedy wszystkie problemy znikają, a życie ma doskonały sens. Wymagało to nieustannego wciągania – czterech grubych kresek co cztery, pięć minut – ale gdyby udało mi się utrzymać w tym stanie przez tydzień, Księżna na pewno by pękła i przyczołgała się z powrotem. Musiałbym dobrze to zaplanować, starannie wyważyć prochy, ale Wilk był w tym mistrzem...

...tylko że gdybym przysnął, Księżna przyjechałaby i wykradła dzieci. Może lepiej z nimi wyjechać, jak najdłużej trzymać je z dala od jej strasznych szponów? Nie, Carter był trochę za mały na podróżowanie. Wciąż nosił pieluszkę i był bardzo przywiązany do matki. Oczywiście kiedy podrośnie i kiedy jako pierwszy samochód kupię mu ferrari – pod warunkiem że zechce o niej zapomnieć – wszystko się zmieni.

Dlatego uznałem, że sensowniej będzie wyjechać tylko z Chandler i Gwynne. Ostatecznie córeczka była cudowną kompanką i moglibyśmy zwiedzić razem cały świat. Ubieralibyśmy się w najlepsze ubrania i żylibyśmy beztroskim życiem, a wszyscy by nas podziwiali. A potem, za kilka lat, wróciłbym po Cartera.

Poszedłem do salonu. Chciałem porozmawiać z Nadine o wyjeździe, powiedzieć jej, że zabieram Chandler w podróż dookoła świata. W salonie jej nie było, ale po chwili usłyszałem jej kroki. Weszła, minęła mnie bez słowa, zniknęła w pokoju dzieci, wyszła z Chandler i skręciła w stronę schodów do salonu dla kobiet w ciąży. Ruszyłem za nią.

Siedziała przy biurku i przeglądała korespondencję. Korespondencję! Co za tupet! Chandler leżała na podłodze i kolorowała coś kredką w książeczce.

– Jadę na Florydę – oznajmiłem.

Księżna podniosła wzrok.

– A co mnie to obchodzi.

Głęboko odetchnąłem.

– Nie wiem, ale zabieram ze sobą Chandler.

Uśmiechnęła się szyderczo.

– Nie sądzę.

Od razu podskoczyło mi ciśnienie.

– Nie? To chrzań się! – Porwałem Chandler na ręce i puściłem się pędem w stronę schodów.

Nadine zerwała się z krzesła i pobiegła za mną, przeraźliwie krzycząc:

– Zabiję cię! Puść ją! Zostaw!

Chandler łkała, histerycznie płakała, więc obejrzałem się i wrzasnąłem:

– Odwal się, dobra?!

Wpadłem na schody. Księżna wykonała wspaniałą robinsonadę i rozpaczliwie chwyciła mnie za nogi.

– Przestań! – krzyknęła. – Stój! To twoja córka! Zostaw ją!

Wpełzała mi na uda, coraz wyżej i wyżej, próbowała objąć mnie w pasie. Spojrzałem na nią i nagle zapragnąłem jej śmierci. Przez te wszystkie lata ani razu nie podniosłem na nią ręki – aż do teraz. Postawiłem nogę na jej brzuchu, silnie pchnąłem i o tak, po prostu spadła, stoczyła się na dół i z głuchym łoskotem wylądowała na prawym boku.

Znieruchomiałem zdumiony i oszołomiony, jakbym oglądał potworny czyn dwojga chorych umysłowo obcych ludzi. Nadine wstała na czworaki, krzywiąc się z bólu i trzymając się za bok, jakby miała złamane żebro. Ale spojrzała na mnie, znowu zacisnęła usta i zaczęła wspinać się na schody, wciąż chcąc odebrać mi córkę.

Przytuliłem Chandler do piersi i pobiegłem na górę.

– Wszystko w porządku, córeczko – bełkotałem. – Tatuś cię kocha i zabiera cię na małą wycieczkę. Wszystko będzie dobrze.

Szczyt schodów – puściłem się pędem przed siebie. Chandler wciąż płakała, ale nie zwracałem na to uwagi. Już niedługo będziemy razem – myślałem – sami, już niedługo wszystko będzie dobrze. Biegnąc do garażu, wiedziałem, że pewnego dnia córka to zrozumie, że zrozumie, dlaczego musiałem unieszkodliwić jej matkę. Może kiedyś, kiedy będzie starsza – i kiedy Nadine dostanie już nauczkę – może wtedy się spotkają i nawiążą jakieś stosunki. Może.

W garażu stały cztery samochody. Najbliżej dwudrzwiowy mercedes kabrio, więc wepchnąłem córkę na fotel pasażera i zatrzasnąłem drzwi. Obiegając samochód, zobaczyłem, że przygląda mi się z przerażeniem Marissa, jedna z naszych pokojówek. Wskoczyłem do wozu i odpaliłem silnik.

Wtedy na drzwi od strony pasażera rzuciła się Nadine, waląc pięściami w okno i przeraźliwie krzycząc. Natychmiast nacisnąłem przycisk blokady zamka, lecz w tej samej chwili zobaczyłem, że zamykają się drzwi garażu. Zerknąłem w prawo – Marissa. Trzymała palec na przycisku. Chuj z tym. Pchnąłem dźwignię zmiany biegów, wdepnąłem pedał gazu i drzwi poszły w drzazgi. Jechałem dalej, wciąż z pełną prędkością, aż wpadłem na dwumetrową wapienną kolumnę na końcu podjazdu. Spojrzałem na Chandler. Nie miała zapiętego pasa, ale na szczęście nic jej się nie stało. Wciąż krzyczała i histerycznie płakała.

Nagle w pniu mojego mózgu zalęgło się kilka niepokojących myśli. Co ja, kurwa, robię? Dokąd jadę? I co robi tu Chandler, w dodatku bez zapiętego pasa? To nie miało sensu. Otworzyłem drzwi, wysiadłem i stanąłem przy samochodzie. Chwilę później nadbiegł jeden z ochroniarzy: wyciągnął Chandler z wozu i popędził do domu. Uznałem, że to dobry pomysł. Potem przyszła Księżna. Powiedziała, że wszystko będzie dobrze, że muszę się uspokoić i że wciąż mnie kocha. Objęła mnie mocno i przytuliła.

I staliśmy tak. Nie wiem, jak długo, ale w końcu usłyszałem zawodzenie syreny i zobaczyłem migoczące światła. A potem, kiedy już skuty siedziałem na tylnym siedzeniu radiowozu, odwróciłem się i wyciągnąłem szyję, by po raz ostatni spojrzeć na Nadine.

*

Do końca dnia mieli przenosić mnie z celi do celi, poczynając od tej na posterunku w Old Brookville. Więc najpierw pojechaliśmy tam, do Old Brookville. Dwie godziny później skuto mnie ponownie, przewieziono na inny posterunek i zaprowadzono do kolejnej celi, większej i pełnej ludzi. Z nikim nie rozmawiałem, nikt nie rozmawiał ze mną. Ciągle ktoś coś krzyczał, wrzeszczał i się wygłupiał. Było lodowato; zakonotowałem sobie, żeby ciepło się ubrać, kiedy agent specjalny Coleman zapuka do moich drzwi z nakazem aresztowania. Wreszcie wywołano moje nazwisko i znalazłem się w kolejnym radiowozie, którym zawieziono mnie do sądu stanowego w Mineoli.

W sali rozpraw czekał sędzia. Cholera, sędzia był kobietą! No to już po mnie – pomyślałem. Spojrzałem na Fahmegghettiego, mojego eleganckiego adwokata.

– Mamy przesrane – szepnąłem. – Ta baba skaże mnie na śmierć.

Joe uśmiechnął się i położył mi rękę na ramieniu.

– Spokojnie – powiedział. – Zaraz cię stąd wyciągnę. Tylko nic nie mów, dopóki nie powiem.

Po kilku minutach prawniczego bla-bla-bla nachylił się i szepnął mi do ucha:

– Powiedz: „nie przyznaję się”.

Uśmiechnąłem się i powiedziałem:

– Nie przyznaję się.

Dziesięć minut później byłem wolny i ramię w ramię wyszliśmy z sądu. Na ulicy czekała limuzyna. Za kierownicą siedział mój szofer, obok niego Rocco Nocny. Obydwaj wysiedli, Rocco z moją wierną torbą. Szofer bez słowa otworzył drzwi, Rocco obszedł samochód i podał mi torbę.

– Pana rzeczy – powiedział. – Plus pięćdziesiąt tysięcy w gotówce od pani Belfort.

– Na lotnisku czeka samolot – dodał szybko mój adwokat. – Chłopcy cię zawiozą.

Zbiło mnie to z tropu. Księżna – znowu coś knuła! Tak jest, bez dwóch zdań.

– O czym wy mówicie?! – prychnąłem. – Dokąd mam lecieć?!

– Na Florydę – odparł Joe. – Na lotnisku jest już David Davidson. Poleci z tobą dla towarzystwa. W Boca czekać na was będzie Dave Beall. – Mój elegancki prawnik głęboko westchnął. – Posłuchaj, mój przyjacielu: musisz zniknąć. Tylko na kilka dni, dopóki nie dogadam się z twoją żoną. Inaczej znowu cię aresztują.

– Rozmawiałem z Bo – dodał Rocco. – Kazał mi zostać i pilnować pańskiej żony. Nie może pan wrócić do domu. Ma pan zakaz zbliżania się. Jeśli wejdzie pan na teren posesji, od razu pana zgarną.

Zastanawiałem się, któremu z nich mogę zaufać. Mojemu adwokatowi? Tak. Roccowi? Tak. Dave’owi Beallowi? Tak. Mojej podłej Księżnej? Nie. W takim razie po co w ogóle miałbym wracać do domu? Ona nienawidziła mnie, ja nienawidziłem jej i pewnie bym ją zabił, co pokrzyżowałoby moje plany podróżowania z Chandler i Carterem. Dlatego tak, uznałem, że kilka dni na słońcu dobrze mi zrobi.

Spojrzałem na Rocca i zmrużyłem oczy.

– Wszystko tu jest? – spytałem oskarżycielsko. – Wszystkie... leki?

– Wszystkie – odparł znużony Rocco. – Te, które znalazłem w komodach i w biurku, plus pięćdziesiąt tysięcy od pani Belfort.

Czemu nie? – pomyślałem. Pięćdziesiąt tysięcy powinno wystarczyć na parę dni. A prochy... Po takiej ilości prochów cała Kuba chodziłaby naćpana do końca kwietnia.

ROZDZIAŁ 37

Coraz bardziej chory

Czysty obłęd! Lecieliśmy na wysokości jedenastu tysięcy siedmiuset metrów, a w krążącym w kabinie powietrzu unosiło się tyle cząsteczek kokainy, że w drodze do toalety zauważyłem, iż piloci siedzą w maskach. I bardzo dobrze. Robili wrażenie miłych facetów i szkoda by było, gdyby nie przeszli przeze mnie badań na obecność narkotyków.

Uciekałem. Byłem uciekinierem. Musiałem być w ciągłym ruchu, musiałem utrzymać się na powierzchni. Odpoczynek to śmierć. Pozwolić, żeby opadła mi głowa, zasnąć, skupić myśli na tym, co się stało – tak, to oznaczało pewną śmierć.

Tylko... dlaczego tak się stało? Dlaczego zrzuciłem Księżnę ze schodów? Była moją żoną. Kochałem ją nad życie. I dlaczego wepchnąłem córkę do samochodu i nie zapiąwszy jej pasów, rozwaliłem w drzazgi drzwi garażu? Przecież była moim najcenniejszym skarbem. Scena na schodach – czy zapamięta ją do końca życia? Czy już do końca życia będzie stał jej przed oczami widok matki próbującej uratować ją przed... Przed kim? Przed nagrzanym maniakiem?

Gdzieś nad Karoliną Północną przyznałem wreszcie przed samym sobą, że tak, jestem nagrzanym maniakiem. Przekroczyłem granicę. Ale tylko na chwilę, bo teraz znowu byłem sobą. Na pewno? A może jednak nie?

Musiałem dalej wciągać kokę. Musiałem dalej brać „cytrynki”, xanax i mnóstwo valium. Musiałem utrzymać na wodzy paranoję. Bez względu na wszystko musiałem być ciągle na haju. Odpoczynek to śmierć. Zasnąć znaczy umrzeć.

Dwadzieścia minut później zapalił się znak zapięcia pasów, co przypomniało mi, że nadeszła pora odstawić kokainę i przejść na „cytrynki” i xanax, by wylądować na Florydzie w stanie doskonałej równowagi toksycznej.

*

Tak jak zapowiadał mój adwokat, na pasie startowym czekał na mnie Dave Beall z wielkim czarnym lincolnem. Janet – pomyślałem. Zdążyła już załatwić mi transport.

Stojący z założonymi rękami Dave był wielki jak góra.

– Jedziemy poimprezować? – rzuciłem swobodnie. – Muszę znaleźć sobie kolejną żonę.

– Pojedźmy do mnie – odparła góra. – Laurie jest w Nowym Jorku, z Nadine. Mamy dla siebie cały dom. Musisz się przespać.

Spać? Nie, nie, nie!

– Wyśpię się po śmierci – odparłem. – Po czyjej ty jesteś stronie? Po mojej czy jej? – I prawym prostym przygrzałem mu w przedramię.

Dave obojętnie wzruszył ramionami, jakby nic nie poczuł.

– Po twojej – odrzekł ciepło. – Zawsze. Ale tu nie ma żadnej wojny, Jordan. Pogodzicie się. Daj jej kilka dni, żeby się uspokoiła. Kobieta nie potrzebuje niczego więcej.

Zacisnąłem zęby i gniewnie pokręciłem głową. Nigdy! Nawet za milion lat!

Niestety, prawda była zupełnie inna. Chciałem odzyskać moją Księżnę, rozpaczliwie tego pragnąłem. Ale odsłonić się przed Dave’em? Nie. Mógłby coś palnąć, powiedzieć coś Laurie, która natychmiast przekablowałaby to Księżnej. Księżna dowiedziałaby się, że jestem bez niej nieszczęśliwy, i zdobyłaby nade mną przewagę.

– Oby zdechła – mruknąłem. – Po tym, co mi zrobiła? Nie przyjąłbym jej z powrotem nawet wtedy, gdyby była ostatnią cipą na świecie. A teraz jedźmy do Solid Gold na striptizerki i obciąganko.

– Ty tu rządzisz – odparł Dave. – Mnie kazano tylko dopilnować, żebyś się nie zabił.

– Tak? – warknąłem. – A kto ci kazał?

Mój wielki jak góra przyjaciel posępnie pokręcił głową.

– Wszyscy.

– Walić ich! – Ruszyłem do samochodu. – Wszystkich i każdego z osobna!

*

Solid Gold – co za lokal! Co za wybór! Striptizerek było ponad dwadzieścia, ale kiedy zmierzaliśmy do sceny, przyjrzałem im się uważnie i doszedłem do smutnego wniosku, że większość oberwała po głowie paskudnym kijem.

Spojrzałem na Dave’a.

– Dużo tu śmieci – powiedziałem – ale jeśli dobrze się rozejrzymy, na pewno znajdziemy diament. – Wyciągnąłem szyję. – Pochodźmy tu trochę.

Na zapleczu klubu była sala dla VIP-ów. Na szczycie odgrodzonych aksamitnym sznurem schodów stał gigantyczny czarnoskóry wykidajło. Skręciłem w jego stronę.

– Cześć – rzuciłem ciepło. – Jak leci?

Wielkolud spojrzał na mnie jak na upierdliwego owada, którego miał ochotę rozgnieść. Zrozumiawszy, że trzeba skorygować jego nastawienie, sięgnąłem do prawej kieszeni, wyjąłem plik banknotów – dziesięć tysięcy dolarów w setkach – i dałem mu połowę.

Widząc, że nastawienie zostało już skorygowane, śmiało zażądałem:

– A teraz niech pan przyprowadzi tu pięć najładniejszych dziewczyn i zrobi dla nas trochę miejsca.

Wykidajło rozciągnął usta w uśmiechu.

Pięć minut później mieliśmy dla siebie całą salę dla VIP-ów. Stały przed nami cztery w miarę ładne striptizerki w szpilkach i w tym, w czym przyszły na świat. Były nawet niezłe, ale żadna nie nadawała się na żonę. Szukałem prawdziwej ślicznotki, takiej, z którą mógłbym paradować po Long Island, żeby pokazać Księżnej, kto tu rządzi.

I właśnie wtedy wykidajło zdjął aksamitny sznur i po schodach zeszła naga nastolatka w białych czółenkach. Przysiadła na podłokietniku mojego fotela, beztrosko skrzyżowała nogi i poklepała mnie po policzku. Pachniała perfumami i piżmowym zapachem potu. Była wspaniała. Mogła mieć najwyżej osiemnaście lat, ani jednego dnia więcej. Do tego bujne jasnobrązowe włosy, szmaragdowe oczy, malutki nosek i delikatne rysy twarzy. Delikatne rysy twarzy i niesamowite ciało: silikonową trójkę, lekko wypukły brzuszek, nogi dorównujące nogom Księżnej i nieskazitelnie czystą oliwkową cerę.

Wymieniliśmy uśmiechy i okazało się, że ma także idealnie równe bielutkie zęby.

– Jak ci na imię? – spytałem głośno, bo zagłuszała nas muzyka z głównej sali.

Nachyliła się ku mnie tak blisko, że prawie dotknęła ustami mego ucha.

– Płomyczek – szepnęła.

Odsunąłem się i przekrzywiłem głowę.

– Co to za imię? Matka od urodzenia wiedziała, że będziesz striptizerką?

Pokazała mi język, więc pokazałem jej swój.

– Tak naprawdę to mam na imię Jennifer. Płomyczek to imię sceniczne.

– W takim razie miło cię poznać, Płomyczku.

– Hmm... – Otarła się o mnie policzkiem. – Milusi z ciebie maluszek.

Maluszek? A to dziwka! Dziwka w przebraniu striptizerki! Powinienem jej przylać.

Ciężko westchnąłem.

– To znaczy?

Trochę zbiło ją to z tropu.

– No... milusi. Masz śliczne oczka i jesteś młodziutki. – Obdarzyła mnie zawodowym uśmiechem.

Miała bardzo słodki głos. Ciekawe, czy Gwynne by ją zaakceptowała. Ale nie, było jeszcze za wcześnie, żeby stwierdzić, czy nadawałaby się na mamę dla moich dzieci.

– Lubisz „cytrynki”? – spytałem.

– Te narkotyki? – Wzruszyła nagimi ramionami. – Nigdy ich nie brałam. Fajne są?

Hmm, nowicjuszka. Nie miałem cierpliwości wprowadzać ją w ten świat.

– A kokę? Próbowałaś?

Uniosła brwi.

– Uwielbiam kokę! Masz?

Energicznie kiwnąłem głową.

– Całą górę.

– To chodź. – Wzięła mnie za rękę. – I nie nazywaj mnie już Płomyczkiem, dobrze? Mam na imię Jennifer.

Uśmiechnąłem się do mojej przyszłej żony.

– À propos: lubisz dzieci? – Skrzyżowałem palce.

Ona też się uśmiechnęła. Szeroko, od ucha do ucha.

– Uwielbiam. Kiedyś chcę mieć całą gromadkę. Bo?

– Nie, nic. Tak tylko pytam.

Ach, Jennie! Moje antidotum na zdradziecką Księżnę. Kto by chciał teraz wracać do Old Brookville? Tak, mógłbym przeprowadzić się na Florydę i zabrać ze sobą Chandler i Cartera. Gwynne i Janet też by przyjechały. Księżna miałaby oczywiście prawo do odwiedzin – raz w roku i pod nadzorem kuratora. Tak byłoby sprawiedliwie.

Następne cztery godziny spędziliśmy w gabinecie kierownika, wciągając kokę. Specjalnie dla mnie zatańczyła taniec erotyczny i próbowała mi obciągnąć, chociaż mój mały za nic nie chciał stanąć. Ale ponieważ wiedziałem już, że Płomyczek nadaje się na matkę, spojrzałem w dół i powiedziałem:

– Zaczekaj. Sekunda przerwy.

Podniosła głowę i znowu posłała mi swój zawodowy uśmiech.

– Co się stało, kochanie?

– Nie, nic, wszystko w porządku. Chcę cię przedstawić matce. Moment. – Wyjąłem komórkę i wystukałem domowy numer rodziców, ten sam od trzydziestu pięciu lat.

Mama odebrała i zaczęła coś mówić, szybko i zatroskanym głosem, więc jej przerwałem.

– Nie, nie, posłuchaj: wszystko jest okej... Zakaz zbliżania się? No to co? Mam dwa domy. Ona weźmie jeden, ja drugi...

Dzieci? No jasne, że zostaną ze mną. Kto je lepiej wychowa? Ona? Ale nie po to dzwonię. Chciałem ci powiedzieć, że zamierzam prosić ją o rozwód... Dlaczego? Dlatego, że to podstępna suka! Poza tym poznałem już inną i jest naprawdę miła. – Zerknąłem na uśmiechniętą Jennifer i puściłem do niej oko. – Mamo, chciałbym, żebyś porozmawiała z moją przyszłą żoną. Jest piękna, miła i... Teraz? W Miami, w klubie ze striptizem... Nie, nie, nie jest striptizerką. Była, ale to już przeszłość. Zamierzam rozpuścić ją i zepsuć. – Znowu puściłem do niej oko. – Ma na imię Jennie, ale jeśli chcesz, możesz mówić do niej Płomyczku. Nie obrazi się, jest bardzo wyrozumiała. Zaczekaj, już ci ją daję.

Podałem komórkę Jennifer.

– Mama ma na imię Leah i jest bardzo miła. Wszyscy ją uwielbiają.

Jennie wzruszyła ramionami i wzięła telefon.

– Halo? Leah? Mówi Jennie. Jak się pani miewa? Ja bardzo dobrze, dzięki... Tak, nic mu nie jest... Uhm, dobrze, chwileczkę. – Zasłoniła ręką mikrofon. – Chce z tobą mówić.

Niewiarygodne! – pomyślałem. I jakie niegrzeczne! Ścięła moją przyszłą żonę jak jakąś szmatę! Chwyciłem telefon i przerwałem połączenie. Uśmiechnąłem się szeroko, rozwaliłem się na sofie i wskazałem moje lędźwie.

Jennie kiwnęła głową, pochyliła się i zaczęła mnie ssać, masować, ściskać, szarpać, ciągnąć i znowu ssać. Mimo jej wysiłków krew za nic nie chciała popłynąć tam, gdzie trzeba. Ale mój Płomyczek, moja dzielna harcereczka, moja zdeterminowana nastolatka nie zamierzała rezygnować bez serii wyrafinowanych, iście akademickich prób. W końcu, mniej więcej po kwadransie, znalazła to malutkie specjalne miejsce i zanim się spostrzegłem, stanął mi jak kij, więc przeleciałem ją bezlitośnie na taniej białej kozetce, mówiąc, że ją kocham. Ona powiedziała, że kocha mnie, i oboje zachichotaliśmy. To była naprawdę magiczna chwila, bo czyż to nie cudowne, że dwie zagubione dusze mogą tak szybko się w sobie zakochać, nawet w tych okolicznościach?

To było niesamowite. Tak, zanim doszedłem, Jennie była dla mnie wszystkim. Ale już sekundę później pragnąłem, żeby wyparowała, zniknęła. Zalała mnie wysoka na trzydzieści metrów fala bezbrzeżnego smutku, serce opadło mi do żołądka. Cały oklapłem. Myślałem o Księżnej. Brakowało mi jej.

Musiałem natychmiast z nią porozmawiać. Chciałem, by powiedziała mi, że wciąż mnie kocha, że wciąż jest moja. Uśmiechnąłem się smutno do Jennie, powiedziałem, że muszę pogadać z Dave’em i że zaraz wrócę. Wbiegłem na górę, znalazłem go i ostrzegłem, że jeśli zaraz nie wyjdziemy, popełnię samobójstwo i wpadnie w gówno po same uszy, bo miał mnie przecież pilnować, dopóki wszystko się nie uciszy. Więc wyszliśmy, nie pożegnawszy się z Płomyczkiem.

*

Jechaliśmy do jego domu w strzeżonym osiedlu Broken Sound w Boca Raton, a ja poważnie się zastanawiałem, czy nie podciąć sobie żył. Miałem kryzys; kokaina przestawała działać i spadałem w emocjonalną otchłań. Musiałem porozmawiać z Księżną. Tylko ona mogła mi pomóc.

Była druga nad ranem. Wziąłem komórkę Dave’a i wybrałem mój domowy numer. Odebrała jakaś kobieta.

– Kto to? – warknąłem.

– Donna.

O cholera. Donna Schlesinger. Ta wredna suka skakała pewnie z radości. Przyjaźniła się z Nadine od dzieciństwa i była o nią zazdrosna, odkąd tylko zrozumiała, co to znaczy.

– Daj mi moją żonę.

– Ona nie chce z tobą rozmawiać.

To mnie wkurzyło.

– Nie gadaj, tylko daj ją do telefonu.

– Już ci mówiłam. Nadine nie chce...

– Donna – przerwałem jej spokojnie – to nie są żarty. Ostrzegam cię, że jeśli nie poprosisz jej do telefonu, przylecę do Nowego Jorku i wytnę ci nożem serce. A potem, tak dla zasady, zrobię to samo twojemu mężowi. – I ryknąłem: – Daj ją do telefonu!

To ją trochę zdenerwowało.

– Zaczekaj – powiedziała.

Poruszałem na boki głową, żeby się uspokoić, i spojrzałem na Dave’a.

– Tylko żartowałem. Chciałem jakoś do niej dotrzeć.

– Nie znoszę Donny tak samo jak ty – odparł – ale myślę, że na parę dni powinieneś zostawić Nadine w spokoju. Po prostu się wycofać. Rozmawiałem z Laurie. Mówi, że Nadine jest wstrząśnięta, bardzo to przeżywa.

– Co powiedziała?

– Że nie przyjmie cię z powrotem, dopóki nie pójdziesz na odwyk.

W komórce odezwał się czyjś głos.

– Jordan? Mówi Ophelia. Dobrze się czujesz?

Ophelia była porządną dziewczyną, ale nie mogłem jej ufać. Jako najstarsza przyjaciółka Księżnej na pewno chciała dla nas dobrze, mimo to... Księżna już dawno ją omotała i nastawiła przeciwko mnie. Tak, Ophelia mogła być moim wrogiem. Ale ponieważ w przeciwieństwie do Donny nie była wredna, jej głos mnie trochę uspokoił.

– Dobrze, dzięki. Dasz mi Nadine?

Ophelia westchnęła.

– Ona nie podejdzie, Jordan. Nie będzie z tobą rozmawiała, dopóki nie pójdziesz na odwyk.

– Nie muszę nigdzie chodzić – odparłem szczerze i z przekonaniem. – Muszę tylko trochę zwolnić. Powiedz jej, że zwolnię.

– Powiem, ale nie sądzę, żeby to pomogło. Przepraszam, ale muszę kończyć. – I się rozłączyła.

To dobiło mnie jeszcze bardziej. Pokonany, zwiesiłem głowę.

– Nie do wiary – wymamrotałem. – Nie do wiary...

Dave położył mi rękę na ramieniu.

– Wszystko w porządku?

– Tak – zełgałem. – Nie chcę teraz gadać. Muszę pomyśleć.

Kiwnął głową i resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu.

Kwadrans później, załamany i zrozpaczony, siedziałem na sofie w jego salonie. Zaczynałem popadać w jeszcze większy obłęd, pogrążałem się w niewyobrażalnym wprost smutku. Dave bez słowa siedział obok mnie. Obserwował i czekał. Na stoliku piętrzył się kopczyk kokainy. Na blacie stały fiolki z proszkami. Dzwoniłem do domu kilkanaście razy, ale telefony zaczął odbierać Rocco. Widać on też zwrócił się przeciwko mnie. Postanowiłem wyrzucić go, kiedy tylko to się skończy.

– Zadzwoń do Laurie na komórkę – powiedziałem. – To jedyny sposób.

Dave ze znużeniem kiwnął głową i zaczął wybierać numer. Pół minuty później podał mi słuchawkę.

– Jordan – wyszlochała Laurie, pociągając nosem – wiesz, jak bardzo was kochamy, ale proszę cię, błagam, idź na odwyk. Potrzebujesz pomocy. Inaczej umrzesz. Naprawdę tego nie widzisz? Jesteś taki mądry, a próbujesz się zabić. Jeśli nie chcesz zrobić tego dla siebie, zrób to dla Channy i Cartera. Błagam!

Wstałem i ruszyłem w stronę kuchni. Dave szedł kilka kroków za mną.

– Czy Nadine wciąż mnie kocha? – spytałem.

– Tak – odparła Laurie – bardzo, ale nie wróci do ciebie, dopóki nie zaczniesz się leczyć.

Wciągnąłem głęboko powietrze w płuca.

– Jeśli mnie kocha, niech podejdzie do telefonu.

– Nie. Kocha cię i właśnie dlatego nie podejdzie. Siedzicie w tym razem, oboje. Oboje jesteście chorzy. Ona jeszcze bardziej, bo dopuściła do tego, że tak długo to trwało. Musisz iść na odwyk, Jordan, a ona na terapię.

Nie wierzyłem własnym uszom. Nawet Laurie zwróciła się przeciwko mnie. Nigdy bym nie przypuszczał, nawet za milion lat. A walić ją! Księżnę też! Pieprzyć wszystkich na tej zasranej ziemi! Bo kogo to teraz obchodziło? Swój najlepszy okres miałem już za sobą, tak? Skończyłem trzydzieści cztery lata i przeżyłem dziesięć żyć. Więc po co to dalej ciągnąć, po jaką cholerę? Teraz mogłem już tylko staczać się w dół. Co było lepsze: umrzeć powoli i boleśnie czy szybko i w blasku chwały?

Kątem oka zobaczyłem buteleczkę z morfiną. Było w niej co najmniej sto piętnastomiligramowych tabletek, malutkich jak ziarnka groszku w cudownym odcieniu fioletu. Tego dnia wziąłem już dziesięć. Po takiej dawce większość ludzi wpadałaby w stan nieodwracalnej śpiączki – większość, ale nie ja. Dla mnie to było nic.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю