Текст книги "Wilk z Wall Street"
Автор книги: Jordan Belfort
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 31 страниц)
Do łazienki przychodziła zwykle rano, kiedy szykowałem się do wyjścia do pracy. Z wyjątkiem chwil, kiedy kazała mi iść się walić, była dobrą rozmówczynią. Ale prawie zawsze to ja ją prowokowałem, więc nie mogłem mieć do niej pretensji. Prawda? Owszem, czasem jej odbijało i zachowywała się wtedy jak Martha Stewart, mimo to była cholernie dobrą żoną. Sto razy dziennie powtarzała, że mnie kocha. A w miarę upływu dnia dodawała coraz więcej tych cudownych wyrażeń wzmacniających: „Kocham cię rozpaczliwie! Kocham cię bezwarunkowo!”. No i oczywiście moje ulubione: „Kocham cię do szaleństwa!”, które uważałem za najbardziej odpowiednie ze wszystkich.
Mimo to wciąż nie byłem pewien, czy mogę jej zaufać. Ostatecznie była moją drugą żoną, a słowa są tanie. Czy na pewno zostałaby ze mną na dobre i złe? Wszystko wskazywało na to, że naprawdę mnie kocha – nieustannie zasypując mnie pocałunkami – a ilekroć pokazywaliśmy się publicznie, brała mnie za rękę, obejmowała albo przeczesywała mi ręką włosy.
Trochę się w tym wszystkim gubiłem. Z Denise nigdy się tym nie przejmowałem. Wyszła za mnie, kiedy nic nie miałem, więc jej lojalność nie podlegała dyskusji. Ale kiedy zarobiłem pierwszy milion, musiały najść ją złe przeczucia, bo spytała mnie, czy nie mógłbym mieć normalnej pracy i zarabiać miliona dolarów rocznie. Pytanie wydawało mi się idiotyczne, ale wtedy, tamtego konkretnego dnia, żadne z nas nie przypuszczało, że za niecały rok będę zarabiał milion dolarów tygodniowo. Żadne z nas nie wiedziało, że za niecałe dwa lata, w weekend Dnia Niepodległości, Nadine Caridi, królowa Miller Lite, zajedzie przed mój letni dom w Westhampton żółtym jak banan ferrari i wysiądzie z niego w absurdalnie krótkiej spódniczce i odlotowych białych szpilkach.
Nigdy nie chciałem zranić Denise. Przeciwnie, byłem daleki od tego. Ale Nadine zwaliła mnie z nóg, a ja zwaliłem z nóg ją. Miłość nie wybiera, prawda? A kiedy się już zakochasz, kiedy ulegniesz miłości – tej obsesyjnej, wszechogarniającej – kiedy dwoje zakochanych nie potrafi się ani na sekundę rozstać, czy można z tego zrezygnować?
Głęboko odetchnąłem i powoli wypuściłem powietrze, próbując odpędzić od siebie myśli o Denise, zepchnąć je na powrót do podświadomości. Ostatecznie poczucie winy i wyrzuty sumienia to emocje zupełnie bezwartościowe, prawda? Nieprawda. Wiedziałem, że tak nie jest, ale nie miałem na to czasu. Zawsze do przodu, to był klucz. Biec jak najszybciej i nie oglądać się za siebie. A jeśli chodzi o moją obecną żonę... Cóż, z nią też się jakoś dogadam i wszystko naprawię.
Przemyślawszy to sobie po raz drugi w ciągu niecałych pięciu minut, uśmiechnąłem się z trudem do swego odbicia i poszedłem do sauny. Tam wypocę złe duchy i zacznę dzień od nowa.
ROZDZIAŁ 3
W ukrytej kamerze
Pół godziny po porannym detoksie wyszedłem z sypialni jak nowo narodzony. Chciałem wpaść do Chandler na codzienną porcję ojcostwa, moją ulubioną poranną rozrywkę. Channy była jedyną prawdziwie czystą rzeczą w moim życiu. Ilekroć brałem ją w ramiona, miałem wrażenie, że udało mi się okiełznać cały chaos i obłęd.
Gdy do niej szedłem, czułem, jak poprawia mi się humor. Córeczka miała już prawie pięć miesięcy i była absolutnie doskonała. Ale kiedy otworzyłem drzwi... Co za szok! W pokoju była nie tylko ona, ale i jej mamusia. Ukrywała się tu przez cały czas, czekając, aż przyjdę.
No i proszę, siedziały na środku pokoju na najbardziej miękkim, najcudowniej różowym dywanie, jaki tylko można sobie wyobrazić. Dywan był kolejnym astronomicznie kosztownym pomysłem mamusi, niegdyś ambitnej dekoratorki wnętrz, która wyglądała teraz... hmm, wspaniale. Chandler siedziała między jej lekko rozchylonymi nogami – między lekko rozchylonymi nogami! – opierając swoje malutkie, delikatne plecki o jej twardy brzuch, podczas gdy mamusia obejmowała ją za brzuszek i dodatkowo podtrzymywała. Wyglądały obłędnie, jedna i druga. Channy odziedziczyła po mamie żywe niebieskie oczy i prześlicznie ukształtowane kości policzkowe i była jej wierną kopią.
Głęboko odetchnąłem, żeby podelektować się trochę zapachem pokoju. Ach, ten zapach zasypki dla dzieci, szamponu, nawilżanych chusteczek kosmetycznych. Kolejny oddech i... zapach mamusi. Hmm, ten szampon po czterysta dolarów za butelkę, ta odżywka do włosów Bóg wie skąd. Ten robiony na zamówienie antyalergiczny płyn tonizujący Kiehla, ten delikatny aromat perfum Coco Chanel, którymi się tak beztrosko zlewała. Poczułem miłe mrowienie, które przewędrowawszy przez cały mój system nerwowy, trafiło w końcu do lędźwi.
Sam pokój był absolutnie doskonały – malutka, różowa kraina czarów. Wszędzie walały się niezliczone pluszaki, ułożone tak celowo i z rozmysłem. Po prawej stronie stała biała kołyska i wiklinowe łóżeczko zrobione na zamówienie u Belliniego w Piątej Alei za jedyne sześćdziesiąt tysięcy dolarów. (Mamusia znowu atakuje!). Nad łóżeczkiem wisiała biało-różowa karuzela, która grała dwanaście wesołych melodii Disneya i na której jeździły uderzająco realistyczne postacie z jego kreskówek. To też był zrobiony na zamówienie akcent pomysłu mojej kochanej żony, ambitnej dekoratorki wnętrz, akcent za ledwie dziewięć tysięcy dolarów (za karuzelę?). Ale co tam. To był pokój Chandler, najbardziej uprzywilejowane pomieszczenie w całym domu.
Przyglądałem się im przez chwilę – żonie i córce. I natychmiast przyszło mi do głowy określenie: „zapierające dech w piersi”. Channy była nagusieńka jak ją Pan Bóg stworzył. Miała idealnie gładką skórę, oliwkową i bez najmniejszej skazy.
No i była tam jej mamusia, ubrana zabójczo, a dla mnie... prowokacyjnie. Miała na sobie łososiową sukienkę bez rękawów, z wielkim dekoltem. Chryste, te cudowne piersi! Jej bujne złociste włosy błyszczały w porannym słońcu. Sukienka była podwinięta za biodra, tak że widziałem wszyściutko aż do talii. Ale czegoś mi w tym obrazku brakowało, tylko czego? Ponieważ nic nie przychodziło mi do głowy, odpędziłem tę myśl i gapiłem się dalej. Miała lekko ugięte kolana, więc przesunąłem wzrokiem po jej nogach. Jej buty pasowały kolorem do sukienki, pasowały idealnie i pod względem barwy, i odcienia. Kupiła je u Manola Blahnika i kosztowały pewnie z tysiąc dolców, ale były warte każdego centa.
W głowie kłębiło mi się tyle myśli, że przestałem nad nimi panować. Pragnąłem Nadine bardziej niż kiedykolwiek, ale tak przy córce? Chociaż z drugiej strony była tak mała, że nie miało to żadnego znaczenia. Tylko co na to Księżna? Czy już mi przebaczyła? Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. Kochałem moją żonę. Kochałem moje życie. Kochałem naszą córeczkę. Nie chciałem ich stracić. Dlatego błyskawicznie podjąłem decyzję, tam, przy nich, w pokoju Chandler: koniec z tym. Tak, koniec z dziwkami. Koniec z nocnymi podróżami śmigłowcem. Koniec z prochami, a przynajmniej z taką ilością prochów.
Już miałem to powiedzieć, zdać się na łaskę i niełaskę sądu, ale nie zdążyłem. Bo to Chandler przemówiła pierwsza. Moja córeczka, mój mały geniusz. Uśmiechnęła się od ucha do ucha i dziecięcym głosikiem powiedziała:
– Da-da-da-da-da-da-da... Da-da-da-da-da-da-da-da.
– Dzień dobry, tatusiu – przetłumaczyła ją mamusia, też dziecięcym głosem. Jakim słodkim! Jakim seksownym! – Nie pocałujesz mnie na powitanie? Chcę buziaczka!
Hmm? Czy naprawdę miało pójść aż tak łatwo? Skrzyżowałem palce i postawiłem wszystko na jedną kartę.
– A czy od mamusi też dostanę buziaczka? – Ściągnąłem usta, zrobiłem minę szczeniaczka i odmówiłem w duchu modlitwę do Wszechmogącego.
– Och, nie – odparła mamusia, pozbawiając tatusia złudzeń. – Tatuś nie dostanie od mamusi buziaczka, i to bardzo, bardzo długo. Ale jego córeczka marzy o całusku. Prawda, kochanie?
Boże, to walka nie fair!
– No? Idź do tatusia – ciągnęła Nadine wciąż dziecięcym głosem. – Podpełznij do niego, a tatuś nachyli się i weźmie cię na rączki. Dobrze, tatusiu?
Zrobiłem krok do przodu.
– Dość, wystarczy – ostrzegła mnie żona, podnosząc do góry rękę. – Teraz pochyl się, jak mamusia prosiła.
Zastosowałem się do jej polecenia. Ostatecznie kimże byłem, żeby polemizować z moją zmysłową Księżną?
A ona postawiła Chandler na czworaki i łagodnie popchnęła ją do przodu. Channy zaczęła sunąć ku mnie powoli jak ślimak, bezustannie powtarzając:
– Dadadadadadada... Dadadadadadada.
Ach, co za radość! Co za joie de vivre! Czyżbym był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi?
– Chodź do mnie – powiedziałem. – Chodź do tatusia, skarbie. – Spojrzałem na mamusię, powoli spuściłem wzrok i... – Jezus Maria, Nadine! Co ci jest! Czyś ty...
– Co się stało, tatusiu? Mam nadzieję, że widzisz coś, czego pragniesz, bo już nie będziesz tego miał – odparła mamusia, zawodowa prowokatorka, z szeroko rozłożonymi nogami, w podwiniętej na biodra sukience i... bez majteczek. Błyszcząc z pożądania, prosto w oczy patrzyły mi jej wargi sromowe. Miała tam tylko, tuż nad wzgórkiem, malutką kępkę brzoskwiniowych włosków łonowych jasnych i mięciutkich.
Zrobiłem jedyną rzecz, jaką na moim miejscu zrobiłby każdy racjonalnie myślący mąż: rozpłaszczyłem się przed nią jak pies, którym ostatecznie byłem.
– Proszę cię, złotko, przecież wiesz, jak mi przykro. Przysięgam na Boga, że...
– Daruj sobie, powiesz mi to za rok – przerwała mi Nadine, lekceważąco machając ręką. – Mamusia wie, jak bardzo tatuś lubi przysięgać, kiedy jest napalony. Ale tracisz tylko czas, bo dopiero z tobą zaczęłam. Od tej pory nie będzie nic, tylko same krótkie, i to bardzo krótkie sukienki. Tak, papciu, wszędzie, o każdej porze. Króciutkie sukienki, brak bielizny i to... – zakończyła z dumą moja apetyczna Księżna, odchylając się mocno do tyłu i podpierając rękami. A potem, wykorzystując wysokie obcasy szpilek od Blahnika w sposób, jaki ich projektantowi nigdy nie przyszedłby do głowy, zrobiła z nich erotyczne podpórki i zaczęła na nich rozchylać i zaciskać swoje rozkoszne nogi, rozchylać i zaciskać, rozchylać i zaciskać, by za trzecim razem rozchylić je tak szeroko, że jej kolana niemal dotknęły puchatego różowego dywanu.
– Co się stało, tatusiu? – powtórzyła. – Źle wyglądasz.
Nie, żebym nie widział tego przedtem. Mamusia nie pierwszy raz robiła mi szybki pokaz. Pokazywała mi w windzie, na korcie tenisowym, na publicznym parkingu, a nawet w Białym Domu. Kiedy miała nastrój, żadne miejsce nie było do końca bezpieczne.
Tyle tylko, że kurewsko mnie to walnęło. Poczułem się jak bokser, który nie przewidział ciosu i skończył na deskach – zupełnie bez czucia.
Co gorsza, Chandler zatrzymała się nagle w pół niezdarnego kroku, postanowiwszy przyjrzeć się swemu wspaniałemu różowemu dywanowi. Próbowała wyrwać z niego garść włókien, jakby właśnie odkryła coś prawdziwie cudownego, zupełnie nieświadoma tego, co się wokół niej działo.
Próbowałem przeprosić jeszcze raz, ale w odpowiedzi mamusia włożyła do ust palec i zaczęła go ssać. Po chwili, doskonale zdając sobie sprawę, że mnie znokautowała, powoli wyjęła go z buzi i dziecinnym głosikiem powiedziała:
– Och, biedny, biedny tatuś. Kiedy ma zaraz dojść w spodnie, uwielbia przepraszać i mówić, że mu przykro. Prawda, tatusiu?
Wytrzeszczyłem oczy, zastanawiając się, ile innych małżeństw robi takie rzeczy.
– Cóż – dodała Księżna – za późno na przeprosiny. – Ściągnęła zmysłowe usteczka i powoli pokiwała głową jak ktoś, kto uważa, że właśnie zdradził słuchaczowi wielką mądrość. – To wielka szkoda, że tatuś robi Bóg wie co, a potem lata po nocy helikopterem, bo mamusia bardzo go kocha, kocha go tak bardzo, że niczego by tak nie pragnęła, jak kochać się z nim przez cały dzień. A najbardziej by chciała, żeby wycałował ją we wszystkie swoje ulubione miejsca, zwłaszcza to, na które tak patrzy.
Znowu ściągnęła usta, udając, że się dąsa.
– Och, biedny, biedny tatuś. Bo teraz nie ma na to żadnych szans, nawet gdyby był ostatnim żyjącym mężczyzną na ziemi. Mamusia postanowiła być jak Organizacja Narodów Zjednoczonych i nałożyć na niego seksembargo. Tatuś nie będzie miał prawa kochać się z nią aż do sylwestra...
Do sylwestra? Co za bezczelność!
– I tylko pod warunkiem, że będzie grzeczny. Jeśli popełni choć jeden błąd, mamusia przedłuży embargo aż do drugiego lutego, do Dnia Świstaka.
Kurwa, kompletnie jej odwaliło! Już miałem rozpłaszczyć się przed nią jak nigdy dotąd, gdy nagle doznałem olśnienia. Chryste, powiedzieć jej? Nie, pokaz jest za dobry.
A ona ciągnęła, wciąż tym dziecięcym głosikiem:
– Najwyższa pora, żeby mamusia wyjęła swoje śliczne jedwabne pończoszki, te samonośne, i zaczęła chodzić w nich po domku. A dobrze wiemy, że tatuś uwielbia, kiedy w nich chodzi. Prawda, tatusiu?
Energicznie kiwnąłem głową.
– O tak, wiemy, wiemy! – mówiła Księżna. – Poza tym mamusia ma dość chodzenia w majteczkach. Hmm, ma tego dość do tego stopnia, że postanowiła wszystkie wyrzucić. Dlatego dobrze się przyjrzyj, tatusiu...
Teraz? Powiedzieć jej? Nie, jeszcze nie.
– ...bo przez jakiś czas będziesz widywał to bardzo często. Ale zgodnie z warunkami embarga dotykanie będzie oczywiście surowo zabronione. Podobnie jak zabawa w ornitologa. Tak, tak, tatusiu, twój ptaszek musi odpocząć. Dlatego ręce po bokach, dopóki nie pozwolę. Czy to jasne?
– Ale co z mamusią? – spytałem z nową pewnością siebie. – Jak sobie poradzi?
– Och, nie martw się, mamusia umie sobie dogodzić. Hmm... Hmm... Hmm... – zamruczała. – Na samą myśl ogarnia ją podniecenie. No i jak tam, tatusiu? Dalej lubisz te swoje helikoptery?
Wtedy rzuciłem się jej do gardła.
– No, nie wiem, mamusiu. Myślę, że tylko się chwalisz. Umiesz sobie dogodzić? Sama? Nie wierzę.
Księżna zacisnęła zmysłowe usta i powoli pokręciła głową.
– Chyba nadeszła pora, żeby dać tatusiowi pierwszą nauczkę...
Ach, robiło się coraz ciekawiej! Tym bardziej że niczego nieświadoma Chandler wciąż oglądała dywan.
– A więc dobrze. Mamusia chce, żeby tatuś obserwował jej rączkę, obserwował bardzo uważnie, bo jeśli nie, zanim się spostrzeże, embargo zostanie przedłużone do Wielkanocy. Czy tatuś rozumie teraz, kto tu rządzi?
Bawiłem się z nią, powoli odbezpieczając bombę.
– Tak, mamusiu, ale co będziesz tą rączką robiła?
– Ciii... – Księżna włożyła palec do buzi, possała go, aż zaczął błyszczeć od śliny w słońcu poranka, a potem leniwie, z wdziękiem i bardzo, ale to bardzo lubieżnie zaczęła sunąć nim w dół, na południe, po szyi, po prawie nagich piersiach, po pępku aż do...
– Zaczekaj! – rzuciłem, podnosząc rękę. – Na twoim miejscu bym tego nie robił.
To ją zaszokowało. I rozwścieczyło. Najwyraźniej nie mogła się już doczekać tej magicznej chwili tak samo jak ja. Ale sprawy zaszły za daleko. Nadeszła pora zrzucić bombę. Ale zanim zdążyłem otworzyć luk, mamusia znowu zaatakowała.
– Pięknie! No to się doigrałeś. Zakaz całowania i ciupciania zostaje przedłużony do Dnia Niepodległości!
– Mamusiu – odparłem – ale co z Rokkiem i Rokkiem?
Przerażona Księżna zamarła.
– Hę?
Pochyliłem się, wziąłem Chandler na ręce, przytuliłem ją mocno do piersi i pocałowałem w policzek. I wiedząc, że jest teraz zupełnie bezpieczna, powiedziałem:
– Tatuś chce opowiedzieć mamusi bajeczkę, a kiedy skończy, mamusia będzie mu tak wdzięczna za to, że ją powstrzymał, że od razu mu wszystko wybaczy. Dobrze?
Żadnej reakcji.
– Dobrze – ciągnąłem. – To bajka o małej różowej sypialni w Old Brookville na Long Island. Czy mamusia chce posłuchać?
Zupełnie skonsternowana Księżna niepewnie kiwnęła głową.
– I obiecuje trzymać nóżki szeroko rozchylone, kiedy tatuś będzie opowiadał?
Księżna znowu kiwnęła głową, powoli i z rozmarzeniem.
– To cudownie, bo to ulubiony widok tatusia i bardzo go zainspiruje. A więc zaczynajmy. Na pierwszym piętrze wielkiego kamiennego domu w cichej, spokojnej części Long Island była sobie mała różowa sypialenka. Mieszkańcy domu mieli bardzo dużo pieniędzy, naprawdę mnóstwo, ale – co w tej bajce najważniejsze – ze wszystkich rzeczy, jakie posiadali, jedną kochali bardziej niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Właściwie nie była to rzecz, tylko ich malutka córeczka. Dla mieszkającego w kamiennym domu tatusia pracowały setki ludzi, w większości bardzo, bardzo młodych, jeszcze nieokrzesanych, dlatego mamusia i on postanowili otoczyć swoją posiadłość wysokim żelaznym ogrodzeniem, żeby ludzie ci ich nie nachodzili. Może mamusia w to nie uwierzy, ale wcale ich to nie powstrzymało.
Zrobiłem pauzę, żeby przyjrzeć się jej twarzy, z której powoli odpływała krew, i kontynuowałem:
– Tak więc, mając dość niezapowiedzianych wizyt, zatrudnili na pełen etat dwóch ochroniarzy. To zabawne, ale obydwaj nazywali się Rocco. – Kolejna pauza i rzut oka na śliczną twarz Księżnej, teraz białą jak kreda. – Rocco i Rocco spędzali czas w cudownej małej chatce, w wartowni na tyłach domu. A ponieważ nasza bajkowa mamusia zawsze lubiła mieć wszystko, co najlepsze, zatroszczyła się o najlepszy sprzęt do wartowni, kupując najnowocześniejsze kamery telewizyjne, które dają najczystszy, najjaśniejszy i najbardziej szczegółowy obraz, jaki tylko kamera dać może. Ale najlepsze jest to, że były to kamery przekazujące obraz w żywych, naturalnych kolorach! Tak, kochana mamusiu.
Zerknąwszy na rozłożone nogi Księżnej, a zwłaszcza na to, co wciąż widziałem w pełnej krasie, ciągnąłem:
– Pewnego deszczowego niedzielnego poranka jakieś dwa miesiące temu, kiedy oboje leżeli jeszcze w łóżeczku, mamusia powiedziała tatusiowi, że czytała artykuł o nianiach i gosposiach, które źle traktują powierzone ich opiece dzieci. Tatuś był wstrząśnięty i zaproponował, żeby natychmiast kupić dwie aktywowane głosem minikamery i zainstalować je we wspomnianej na początku różowej sypialence. Jedna z tych ukrytych kamer jest tutaj, tuż nad ramieniem tatusia. – Wskazałem malutki otworek w ścianie. – Przy odrobinie szczęścia może być tak, że celuje teraz w najpiękniejszą część wspaniałej anatomii mamusi...
No i proszę: nogi zamknęły się momentalnie jak wrota bankowego skarbca.
– A ponieważ oboje tak bardzo kochamy Chandler, obraz z jej pokoju jest wyświetlany na wielkim trzydziestodwucalowym monitorze na głównej ścianie wartowni. Dlatego uśmiechnij się, mamusiu: jesteś w ukrytej kamerze!
Księżna ani drgnęła – przez jedną ósmą sekundy. A potem, jakby ktoś przepuścił przez dywan prąd o napięciu dziesięciu tysięcy woltów, zerwała się na równe nogi i przeraźliwie krzyknęła:
– Kurwa mać! Cholera jasna! Boże, nie wierzę! Ja pierdolę!
Podbiegła do okna, spojrzała na wartownię, odwróciła się na pięcie, ruszyła biegiem przed siebie i... bum! upadła jak długa na podłogę, bo jeden z jej długich na kilometr erotycznych obcasów nie wytrzymał i pękł.
Ale leżała tam tylko sekundę. Z szybkością i zwinnością zawodowej zapaśniczki dźwignęła się na czworaki i błyskawicznie wstała. A potem, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu i zaskoczeniu, otworzyła drzwi, wypadła z pokoju i zamknęła je z trzaskiem za sobą, zupełnie nie dbając o to, co pomyśli o tym nasza dziwaczna menażeria. Słowem, zniknęła jak kamfora.
– Hmm – powiedziałem do córeczki. – Trzaskać drzwiami? Martha Stewart na pewno by tego nie pochwaliła. Prawda, kochanie?
Potem odmówiłem w duchu modlitwę, prosząc – nie, błagając – Wszechmogącego, żeby Channy nigdy nie wyszła za mąż za kogoś takiego jak ja, żeby nawet z kimś takim nie chodziła. Cóż, nie byłem raczej mężem roku. Jeszcze potem zniosłem małą na dół, oddałem Marcie, naszej wiecznie rozgadanej niani, i najkrótszą drogą pobiegłem do wartowni, nie chcąc, żeby kaseta z mamusią trafiła do Hollywood jako pilot serialu Życie bogatych i dysfunkcyjnych.
ROZDZIAŁ 4
Raj dla elity
Jak napalony pies przeszukałem wszystkie dwadzieścia cztery pokoje domu. Przetrząsnąłem wszystkie zakamarki naszej dwuipółhektarowej posiadłości, żeby wreszcie niechętnie i ze smutkiem odwołać dalsze poszukiwania. Dochodziła dziewiąta i musiałem jechać do pracy. Nie miałem pojęcia, dokąd uciekła moja ambitna prowokatorka. Dlatego musiałem zrezygnować z porannego bzykanka, choć zrobiłem to z wielkim żalem, bo naprawdę miałem ochotę.
Wyjechaliśmy kilka minut po dziewiątej. Siedziałem z tyłu wielkiego granatowego lincolna z moim nienawidzącym białych szoferem za kierownicą. George Campbell pracował u mnie od czterech lat i przez ten czas powiedział nie więcej jak kilkanaście słów, przynajmniej do mnie. To, że poprzysiągł sobie milczenie, bywało irytujące, ale tego ranka nie miałem nic przeciwko temu. Uznałem, że po ostatnim spotkaniu z lubieżną Księżną odrobina ciszy i spokoju podziała na mnie jak balsam. Jechaliśmy nie gdzie indziej, jak do Lake Success na Long Island, niegdyś spokojnej osady zamieszkanej przez klasę średnią, gdzie mieściła się siedziba Stratton Oakmont.
Dzisiaj Lake Success przypominało Tombstone w Arizonie przed przybyciem Earpów. Kiedy otworzyliśmy tam swoje podwoje, miasteczko momentalnie ożyło, chcąc zaspokoić potrzeby, zachcianki i pragnienia moich pokręconych brokerów. Były tam teraz nie tylko urokliwe sklepy i sklepiki, ale i burdele, nielegalne jaskinie hazardu, nocne kluby – słowem, wszystkie możliwe rozrywki. Był nawet dobrze zorganizowany szwadron prostytutek, które za dwieście dolarów od numerku bzykały się z chłopakami na najniższym piętrze podziemnego parkingu.
Miejscowi sklepikarze początkowo bardzo protestowali przeciwko obecności wesołej kompanii prymitywnych brokerów, z których wielu pochodziło z amerykańskiej dziczy. Ale szybko zauważyli, że moi pracownicy w ogóle nie patrzą na metki. Dlatego szybciutko podnieśli ceny i znowu zapanował spokój, tak jak kiedyś na Dzikim Zachodzie.
Limuzyna sunęła po Chicken Valley Road, jednej z najpiękniejszych dróg na Złotym Wybrzeżu. Uchyliłem okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Patrzyłem na soczysto zielone pole golfowe Brookville Country Clubu, nad którym przeleciałem wczesnym rankiem. Klub mieścił się bardzo blisko mojego domu, tak blisko, że mógłbym ustawić piłeczkę na moim trawniku, wziąć kij, najlepiej metalową siódemkę, i dobrze mierzonym uderzeniem posłać ją w okolice ich siódmego dołka. Ale oczywiście ja, skromny Żyd, który miał czelność naruszyć granice tego protestanckiego raju, ani myślałem starać się o członkostwo. Nie zawracałam sobie tym głowy.
Żydzi byli niemile widziani nie tylko tam. Nie, nie, nie! Niechętnym okiem patrzyły na nas wszystkie okoliczne kluby, nie tylko zresztą na Żydów, ale i na tych wszystkich, którzy nie byli błękitnej krwi waspowskimi sukinsynami. (Trzeba przyznać, że Brookville Country Club przyjmował katolików, więc nie był jeszcze najgorszy). Kiedy Księżna i ja przeprowadziliśmy się tu z Manhattanu, wszystko to razem cholernie mnie wkurwiało. Jakby, cholera, byli jakimś elitarnym klubem albo tajnym stowarzyszeniem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że WASP to melodia przeszłości, poważnie zagrożony gatunek, tak jak ptak dodo czy puszczyk plamisty. A ponieważ wciąż bronią swoich klubików golfowych i domków myśliwskich przed hordami pejsatych, są niczym więcej jak dwudziestowiecznymi obrońcami Little Big Horn stojącymi w obliczu nieuchronnej inwazji dzikich Żydów, takich jak ja, tych, którzy zbiwszy majątek na Wall Street, przyjechali tu pomieszkać, jak kiedyś wielki Gatsby.
Limuzyna skręciła łagodnie w lewo i wjechaliśmy na Hegemans Lane. Po lewej stronie były Stajnie Złotego Wybrzeża albo – jak woleli nazywać je właściciele – Ośrodek Jeździecki Złote Wybrzeże, co brzmiało bardziej elitarnie i bardziej po anglo-amerykańsku.
Kiedy go mijaliśmy, zobaczyłem stajnię w zielono-białe pasy, gdzie Księżna trzymała swoje konie. Pieprzone chabety – wyszedł z tego jeden wielki koszmar. Zaczęło się od właściciela ośrodka, uzależnionego od „cytrynek” grubego Żyda o uśmiechu jak tysiącwatowa żarówka, którego życiowym celem – oczywiście tajnym – było to, by w końcu wzięto go za prawdziwego WASP-a. On i jego tleniona pseudoprotestancka blond żoneczka natychmiast nas rozgryźli i postanowili wcisnąć nam wszystkie swoje najgorsze konie, w dodatku z trzystuprocentowym narzutem. Jakby tego było mało, kiedy tylko je kupiliśmy, zapadły na jakieś dziwne choróbsko. Rachunki za weterynarza, rachunki za paszę, honoraria dla stajennych, którzy musieli tymi chabetami jeździć, żeby nie straciły formy – zrobiła się z tego wielka czarna dziura.
Ale moja zmysłowa Księżna, naonczas ambitna amazonka, bywała tam codziennie, żeby karmić konie marchewkami i kostkami cukru i pobierać lekcje jazdy – mimo że miała nieuleczalną alergię na końską sierść i wracała do domu kichając, prychając i nieustannie się drapiąc. Ale hej, kiedy wszedłeś między wrony, musisz krakać tak jak one. Mieszkaliśmy w protestanckim raju, a w protestanckim raju wszyscy kochają rumaki – albo tylko udają.
Kiedy limuzyna przecięła Northern Boulevard, znowu odezwał się mój cholerny krzyż. Mieszanka prochów, którymi raczyłem się poprzedniego wieczoru, przebiła się już przez system nerwowy i trafiła do wątroby i naczyń limfatycznych, gdzie było jej miejsce. Ale znaczyło to również, że ból niebawem powróci. Że obudzi się powoli jak rozwścieczony smok i znowu buchnie ogniem. Zaczynał się zwykle w krzyżu, po lewej stronie, a potem ogarniał całą lewą nogę. Czułem się wtedy tak, jakby ktoś wkręcał mi w udo rozżarzony do czerwoności pręt. Trudno to było wytrzymać. A kiedy próbowałem rozmasować nogę, ból przesuwał się w inne miejsce.
Głęboko odetchnąłem i z trudem poskromiłem chęć, by wyjąć trzy „cytrynki” i połknąć je na sucho. Ale nie, zachowałbym się bardzo nieodpowiedzialnie. Chociaż byłem szefem, jechałem do pracy i nie mogłem wejść tam, zataczając się i śliniąc jak kretyn. Mogłem tak zrobić tylko wieczorem, wieczorem było to dopuszczalne. Dlatego odmówiłem szybko modlitwę do Najwyższego, błagając go, żeby zesłał z nieba piorun i usmażył kundla mojej żony.
Po tej stronie Northern Boulevard było zdecydowanie taniej, bo przeciętny dom kosztował tu niewiele ponad milion. Boże, co za ironia. Jak to możliwe, aby chłopak z biednej rodziny stał się niewrażliwy na rozbuchane bogactwo do tego stopnia, że na dom za milion dolarów patrzył jak na nędzną chatkę? Ale w sumie nie było to takie złe, prawda? Wszystko się dokumentnie pochrzaniło i nikt nie mógł się już w tym połapać.
Wtedy zobaczyłem biało-zieloną tablicę nad wjazdem na Long Island Expressway. Już wkrótce miałem wejść do siedziby Stratton Oakmont – mojego drugiego domu – gdzie ryk najdzikszej sali centrum operacyjnego w Stanach sprawi, że obłęd stanie się czymś zupełnie normalnym.
ROZDZIAŁ 5
Najsilniejszy narkotyk
Firma bankowo-inwestycyjna Stratton Oakmont zajmowała parter wielkiego biurowca z czarnego szkła, który wyrastał na trzy piętra z grząskich trzewi starego bagniska. Ale nie, w rzeczywistości nie było aż tak źle. Większość bagniska osuszono na początku lat osiemdziesiątych i stał tam teraz nowoczesny kompleks biurowy z olbrzymim trzypoziomowym parkingiem podziemnym, gdzie podczas przerwy na lunch moi brokerzy rżnęli się ze szwadronem wesołych prostytutek.
Tego dnia, tak jak każdego innego, na widok mojego miejsca pracy omal nie pękłem z dumy. Czarne, lustrzane ściany błyszczały jaskrawo w porannym słońcu, przypominając mi, jak daleko zaszedłem w ciągu tych ostatnich pięciu lat. Trudno było sobie wyobrazić, że zaczynałem w rozdzielni elektrycznej komisu samochodowego. Kiedyś rozdzielnia, a teraz to.
W zachodniej części budynku było olbrzymie wejście, które miało olśnić każdego gościa. Ale my nigdy tamtędy nie wchodziliśmy. Główne wejście było za daleko, a czas to pieniądz. Wszyscy pracownicy Stratton Oakmont, łącznie ze mną, korzystali z betonowej rampy w południowej części gmachu, która prowadziła prosto do głównej sali.
Wysiadłem, pożegnałem się z George’em (który bez słowa skinął mi głową) i wszedłem rampą na górę. Otwierając stalowe drzwi, słyszałem już słabe echo potężnego kociokwiku, który brzmiał jak ryk rozszalałego tłumu. Była to muzyka dla moich uszu. Bez wahania skierowałem się w tamtą stronę.
Po kilkunastu krokach skręciłem za róg i wtedy go zobaczyłem: nasz parkiet, główną salę operacji finansowych Stratton Oakmont. Była olbrzymia: miała długość boiska futbolowego i prawie połowę jego szerokości. Ogromna, bardzo niska i zupełnie otwarta, bez żadnych przepierzeń. Jasne biurka – miały kolor drewna klonowego – stały rzędami, jedno za drugim, jak w klasie, a między nimi kipiało morze bielutkich koszul. Brokerzy pozdejmowali marynarki i krzyczeli do czarnych telefonów, co tworzyło ów potężny ryk. Były to głosy grzecznych młodych ludzi, którzy posługując się logiką i zdrowym rozsądkiem, próbowali namówić inwestorów z całego kraju do powierzenia pieniędzy mojej firmie.
– Jezu Chryste, Bill! Podwiń pan sukienkę, chwyć się za jaja i podejmij wreszcie decyzję! – wrzeszczał Bobby Koch, pucołowaty Irlandczyk, dwudziestodwulatek po maturze, zdeklarowany kokainista, który poprzedniego roku zarobił milion dwieście dolarów brutto. Właśnie ochrzaniał jakiegoś zamożnego Billa z głębi kraju.
Na każdym biurku stał szary komputer, a rozbłyskujące na ekranach monitorów zielone cyferki i literki podawały bieżący kurs akcji. Ale prawie nikt nie zwracał na nie uwagi. Brokerzy byli zbyt spoceni, zbyt zajęci wrzeszczeniem do telefonów, które wyglądały jak wyrastające im z uszu olbrzymie bakłażany.
– Musi pan podjąć decyzję – warczał Bobby – i to natychmiast! Steve Madden to najgorętszy towar na rynku, więc nie ma o czym myśleć! Nie, po południu będzie po herbacie! – Przed dwoma tygodniami zaliczył odwyk w Hazelden Clinic i już zaczynał mieć nawrót. Oczy wychodziły mu z orbit i dosłownie czułem, jak z gruczołów potowych wypływa mu krystaliczna kokaina. Było wpół do dziesiątej.
Trzy rzędy dalej młody Strattonita – kręcone brązowe włosy i młodzieńczy trądzik na twarzy – stał sztywno jak kołek z czarną słuchawką przyciśniętą ramieniem do ucha. Ręce miał rozłożone jak skrzydła samolotu, a pod jego pachami widniały wielkie plamy potu. Podczas gdy on krzyczał do telefonu, Anthony Gilberto, nasz firmowy krawiec, zdejmował z niego miarę. Anthony chodził tak przez cały dzień, od biurka do biurka, szyjąc moim chłopcom garnitury po dwa tysiące dolców sztuka. W pewnej chwili kędzierzawy Strattonita odchylił do tyłu głowę, jeszcze szerzej rozłożył ręce, jak przed skokiem z dziesięciometrowej trampoliny, i głosem człowieka skrajnie zmęczonego poprosił:
– Jezu, panie Kilgore, niech pan zrobi sobie przysługę i kupi dziesięć tysięcy akcji, dobrze? Błagam, ja tu przez pana umieram, wbija mi pan nóż w plecy. Czy naprawdę muszę lecieć aż do Teksasu, żeby zmusić pana do podjęcia decyzji? Bo jeśli tak, to polecę.