355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 9)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 31 страниц)

– Nie ma sprawy, ale dlaczego?

– Ze względu na Kaminsky’ego. Będzie na pierwszym spotkaniu, a ja ufam temu pieprzonemu perukarzowi jak najgorszemu wrogowi. W ogóle nie pasuje mi ta cała Szwajcaria. Nie wiem, mam złe przeczucia. Dlatego jeśli na to pójdziemy, Kaminsky nie może się o tym dowiedzieć. Nigdy. Wszystko by szlag trafił. Zobaczymy, może pójdziemy do innego banku, może zostaniemy w tym, bo jestem pewien, że Kaminsky im wisi. Ale najważniejsze jest to, żeby nie dowiedział się o tym nikt w Stanach. Nie obchodzi mnie, jak bardzo się nawalisz, ile „cytrynek” weźmiesz czy ile koki wciągniesz, grunt, żebyś nikomu nie pisnął o tym ani słowa. Ani Maddenowi, ani swojemu ojcu, a zwłaszcza żonie. Jasne?

– Omerta, stary – mruknął Danny. – Do samego końca.

Al Abrams, jeden z moich pierwszych mentorów, przestrzegał mnie przed zagranicznymi bankami. Mówił, że współpraca z nimi to gotowa recepta na kłopoty, że wzbudza czujność władz. Że Szwajcarom nie wolno ufać, że jeśli tylko nasz rząd ich przyciśnie, sprzedadzą każdego, nie mrugnąwszy okiem. Tłumaczył mi, że wszystkie szwajcarskie banki mają filie w Stanach, dlatego są podatne na naciski. Bardzo ceniłem sobie jego uwagi. Poza tym Al był najostrożniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek znałem. W biurku trzymał stare długopisy, nawet te sprzed dziesięciu czy piętnastu lat, więc gdyby musiał antydatować jakiś dokument, tusz przeszedłby pozytywnie wszystkie testy na chromatografach FBI. To dopiero ostrożność!

Od pierwszego dnia istnienia Stratton Oakmont każdą sprzedaż czy kupno, każdy przelew, który zrobiła w moim imieniu Janet, każdą szemraną transakcję finansową, w której uczestniczyłem, zabezpieczałem – albo „ubierałem”, jak mówiło się na Wall Street – odpowiednimi podkładkami, przeróżnymi dokumentami i stemplami, a nawet listami uwierzytelniającymi, dzięki którym zawsze mogłem przedstawić władzom stosowne wytłumaczenie zdejmujące ze mnie odpowiedzialność za ewentualne przestępstwo. Nie, Wilkowi z Wall Street nikt nie strzeli prosto w głowę, nikt nie złapie go w krzyż celownika. Al Abrams dobrze mnie wyszkolił.

Ale teraz siedział w więzieniu albo czekał na wyrok za oszustwa giełdowe. Nauczył mnie jeszcze czegoś, mianowicie tego, że jeśli kiedykolwiek zadzwoni do mnie wspólnik – były lub obecny – i spróbuje wciągnąć mnie w rozmowę na temat dawnych interesów, istnieje dziewięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że współpracuje z FBI. I że dotyczy to także jego. Dlatego kiedy do mnie zadzwonił, kiedy tym swoim dziwnym, piskliwym głosem wypowiedział te złowieszcze słowa: „A pamiętasz, jak...” – od razu wiedziałem, że ma kłopoty. Wkrótce potem skontaktował się ze mną jego adwokat, który powiedział, że postawiono mu zarzuty i że Al byłby wdzięczny, gdybym wykupił go z naszych wszystkich wspólnych interesów. Zamrożono jego aktywa i zaczynało brakować mu gotówki. Zrobiłem to bez chwili wahania. A potem się modliłem. Modliłem się, żeby wytrzymał na przesłuchaniach. Żeby mimo współpracy z władzami sypnął wszystkich oprócz mnie. Ale potem skonsultowałem się z jednym z najlepszych nowojorskich adwokatów, który powiedział, że nie ma czegoś takiego jak współpraca częściowa: albo współpracowało się całkowicie, albo w ogóle. Serce opadło mi aż do żołądka.

Bo co bym zrobił, gdyby Al mnie wydał? Był najostrożniejszym człowiekiem na ziemi. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłby wpaść. Przecież był na to za sprytny. A tu proszę: wystarczył jeden błąd.

Czy mnie też czekał taki los? Czy wyjazd do Szwajcarii był aktem głupoty? Przez pięć lat zachowywałem nadzwyczajną ostrożność i ani razu nie dałem się złapać na muszkę tym z FBI. Nigdy nie rozmawiałem o przeszłości. Mój dom i biuro regularnie przeczesywano w poszukiwaniu podsłuchu. Każdą transakcję ubierałem w odpowiednie podkładki, żeby maksymalnie ją uwiarygodnić. Nigdy nie podejmowałem z banku małych kwot. Z różnych kont wyjąłem ponad dziesięć milionów dolarów – za każdym razem biorąc co najmniej ćwierć miliona – tylko po to, żeby mieć dobre wytłumaczenie, gdyby kiedykolwiek przyłapano mnie z dużą sumą. Bo zawsze mogłem wtedy powiedzieć: „Sprawdźcie w moim banku. Sami zobaczycie, że to czysta forsa”.

Dlatego tak – byłem ostrożny. Ale ostrożny był również mój dobry przyjaciel Al, mój pierwszy mentor, człowiek, któremu dużo zawdzięczałem. Więc jeśli złapali jego... Wszystko wskazywało na to, że nie mam zbyt dużych szans.

I to było moje drugie złe przeczucie tego dnia. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nie ostatnie.

ROZDZIAŁ 13

Wielkie pranie

Bank Union Bancaire Privée mieścił się w błyszczącym wieżowcu z czarnego szkła, który strzelał w niebo na wysokość dziesięciu pięter z trzewi rojącej się od żabojadów Genewy. Stał przy rue du Rhône, co znaczyło chyba ulica Rodańska, od Rodanu, w samym centrum dzielnicy luksusowych sklepów, ledwie rzut kamieniem od mojego ulubionego gejzeru.

W przeciwieństwie do banków amerykańskich, gdzie zaraz za drzwiami jest sala pełna uśmiechniętych kasjerów, ukrywających się za szybami z kuloodpornego szkła, w holu tego zobaczyłem tylko jedną młodą kobietę otoczoną czterdziestoma tonami włoskiego marmuru. Siedziała przy mahoniowym biurku, tak wielkim, że mógłbym wylądować na nim śmigłowcem. W jasnoszarym kostiumie ze spodniami i białej bluzce z wysokim kołnierzykiem miała kamienną twarz, upięte w ciasny kok jasne włosy i idealną cerę bez jednej choćby zmarszczki czy minimalnej skazy. Kolejny szwajcarski robot – pomyślałem.

Kiedy podeszliśmy bliżej, przyjrzała się nam podejrzliwie. Już wiedziała. Na sto procent. Oczywiście, że wiedziała. Miała to wypisane na twarzy. Dwóch młodych amerykańskich kryminalistów przyszło tu wyprać nielegalnie zdobytą forsę. Dwóch dilerów, którzy wzbogacili się, sprzedając prochy dzieciom.

Nabrałem powietrza, chcąc jej wytłumaczyć, że jesteśmy tylko uzależnionymi od prochów giełdziarzami, zwykłymi oszustami, że – na miłość boską! – nikomu prochów nie sprzedajemy, a już na pewno nie dzieciom.

Ale na szczęście postanowiła zachować te podejrzenia dla siebie i nie indagowała nas o rodzaj przestępstwa, jakie popełniliśmy.

– W czym mogłabym panom pomóc? – spytała tylko tyle.

„Mogłabym”? Jezu Chryste, znowu ten język!

– Tak, jestem umówiony z panem Jeanem Jakiem Saurelem? Nazywam się Jordan Belfort? – Kurwa mać, dlaczego ja gadam samymi pytaniami? – pomyślałem. Ci Szwajcarzy źle na mnie działali.

Myślałem, że android odpowie, ale milczał. Popatrzył tylko najpierw na mnie, potem na Danny’ego, obcinając nas od głowy po czubki butów. A potem, aby podkreślić, jak fatalnie wymówiłem nazwisko Saurela, odparł:

– Aaa, z monsieur Jeanem Jakiem Saurelem! – Jak cudownie to zabrzmiało! – Tak, oczywiście, czekają na pana na piątym piętrze. – Wskazała windę.

Weszliśmy do wyłożonej mahoniem windy, którą obsługiwał młody mężczyzna w mundurze marszałka dziewiętnastowiecznej armii szwajcarskiej.

– Pamiętaj, co ci powiedziałem – szepnąłem do Danny’ego. – Bez względu na to, co się będzie działo, wychodzimy, mówiąc, że nie jesteśmy zainteresowani. Jasne?

Kiwnął głową.

Wysiedliśmy i ruszyliśmy przed siebie długim korytarzem. Tu też królował mahoń, tu też pachniało bogactwem. I było tak cicho, że poczułem się jak w trumnie, lecz wolałem nie wyciągać z tego wniosków. Zamiast tego głębiej odetchnąłem, zmierzając w stronę wysokiego, szczupłego mężczyzny, który czekał na nas na końcu korytarza.

– Pan Belfort! Pan Porush! Dzień dobry! – zaczął ciepło Jean Jacques Saurel. Uścisnęliśmy sobie ręce. Potem posłał mi lekko drwiący uśmiech. – Ufam, że ta paskudna przygoda na lotnisku była tylko niemiłym wyjątkiem i że nie narzeka pan na pobyt w Genewie. Musi pan opowiedzieć mi przy kawie o tej stewardesie. Koniecznie!

I puścił do mnie oko.

Co za facet! Na pewno nie był typowym szwajcarskim żabojadem. Wyglądał mi raczej na typowego eurośmiecia, ale był tak uprzedzająco grzeczny, że po prostu nie mógł być Szwajcarem. Miał oliwkową cerę, ciemnobrązowe włosy, które nosił starannie zaczesane do góry, jakby urodził się na Wall Street, szczupłą, pociągłą twarz i długi, patykowaty nos, ale wszystko to razem ładnie do siebie pasowało. Był w nienagannie skrojonym wełnianym garniturze w szarawe prążki, białej koszuli z podwójnym mankietem i niebieskim krawacie, chyba dość drogim. Ubranie leżało na nim tak ładnie, jak mogło leżeć tylko na tych pieprzonych Europejczykach.

Odbyliśmy krótką rozmowę na korytarzu, podczas której dowiedziałem się, że nie jest Szwajcarem, tylko Francuzem, pracownikiem jednej z francuskich filii Union Bancaire Privée. To miało sens. Zaimponował mi jak cholera, mówiąc, że czuje się nieswojo ze względu na Kaminsky’ego, ale ponieważ to on nas im przedstawił, jego obecność była nieunikniona. Zasugerował, żebyśmy nie wdawali się w szczegóły i omówili wszystko na spotkaniu w cztery oczy jeszcze tego samego dnia po południu albo nazajutrz. Odparłem, że z tego samego powodu zamierzałem okazać brak zainteresowania ich ewentualnymi propozycjami, na co ściągnął usta i z aprobatą pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Nieźle!”. Na Danny’ego nawet nie spojrzałem. Wiedziałem, że jest pod wrażeniem.

Jean Jacques wprowadził nas do sali konferencyjnej, która wyglądała jak miejsce spotkań klubu palaczy. Przy długim szklanym stole siedziało sześciu szwajcarskich żabojadów: wszyscy byli w tradycyjnym stroju służbowym i wszyscy albo trzymali w ręku papierosa, albo właśnie odłożyli go do popielniczki. Salę wypełniała olbrzymia chmura dymu.

No i był również Kaminsky. Siedział wśród nich w tym koszmarnym tupeciku i wyglądał tak, jakby owinął sobie łeb jakimś ścierwem. Miał okrągłą, tłustą gębę i uśmiechał się do mnie tak bezczelnie, że miałem ochotę dać mu w pysk. Przez chwilę chciałem nawet poprosić, żeby wyszedł, ale zmieniłem zdanie. Nie, powinien zostać i na własne uszy usłyszeć, że nie zamierzam robić tu żadnych interesów.

Po kilku minutach rozmowy o niczym powiedziałem:

– Interesują mnie wasze prawa dotyczące tajemnicy bankowej. Od amerykańskich adwokatów słyszałem wiele sprzecznych opinii. Kiedy i w jakich okolicznościach wasze władze poszłyby na współpracę z naszym rządem?

Odpowiedział mi, a właściwie zaczął odpowiadać Kaminsky:

– Właśnie to jest w tym najlepsze, bo...

Nie pozwoliłem mu dokończyć.

– Gary, gdyby interesowało mnie twoje zdanie, tobym, kurwa... – Ugryzłem się w język, zdając sobie sprawę, że te szwajcarskie roboty nie pochwaliłyby pewnie mojego soczystego języka. I z pokorą dodałem: – Przepraszam. To spytałbym cię o to już w Nowym Jorku.

Żabojady uśmiechnęły się do siebie i zgodnie pokiwały głową. Niewypowiedziane przesłanie brzmiało: „Tak, ten Kaminsky i wygląda na durnia, i durniem jest”. Ale ja myślałem już krok naprzód. Gdybym zrobił z nimi jakiś interes, Kaminsky dostałby od nich coś w rodzaju znaleźnego. Na pewno, inaczej dlaczego tak bardzo chciałby mnie uspokoić? Początkowo myślałem, że jest tylko kolejnym frajerem, który lubi się popisywać wiedzą na egzotyczne tematy. Na Wall Street roiło się od takich. Nazywaliśmy ich dyletantami. Ale teraz doszedłem do wniosku, że kierują nim pobudki finansowe. Gdybym otworzył u nich konto, dowiedziałby się o tym poprzez znaleźne. W tym tkwił cały problem.

Ale Jean Jacques czytał w moich myślach.

– Pan Kaminsky lubi wygłaszać pochopne opinie, zwłaszcza w takich sprawach. To bardzo dziwne, zważywszy na to, że na pańskiej decyzji ani nic nie straci, ani nie zyska. Otrzymał już od nas niewielką rekompensatę za swój trud. To, czy postanowi pan nawiązać współpracę z Union Banc, czy nie, nie będzie miało żadnego wpływu na zawartość jego portfela.

Kiwnąłem głową. Zaciekawiło mnie, że Saurel nie używa tych wszystkich gładkich słówek. Mówił doskonałą angielszczyzną, płynną, idiomatyczną, i w ogóle.

– Ale wracając do pańskiego pytania – ciągnął. – Szwajcarskie władze współpracowałyby z pańskimi tylko wtedy, gdyby domniemane przestępstwo było również przestępstwem w świetle tutejszego prawa. Weźmy pierwszy lepszy przykład: w Szwajcarii nie ma praw dotyczących uchylania się od płacenia podatków. Tak więc gdyby Amerykanie zwrócili się do nas z prośbą o nawiązanie współpracy w tej kwestii, zmuszeni bylibyśmy odmówić.

– Tak, jest dokładnie tak, jak mówi pan Saurel – wtrącił wiceprezes banku, mały, chudy żabojad w okularach, Pierre jakiś tam. – Nie przepadamy za waszym rządem, proszę się nie obrażać. Ale fakt pozostaje faktem, że współpracowalibyśmy z nim tylko wtedy, gdyby to rzekome przestępstwo podlegało u nas prawnie określonej karze, było, jak to nazywacie, przestępstwem ciężkim.

Do rozmowy włączył się inny Pierre, o wiele młodszy i łysy jak kolano.

– Przekona się pan – powiedział – że szwajcarskie prawo jest znacznie bardziej liberalne niż amerykańskie. Wiele waszych przestępstw tu przestępstwem nie jest.

Chryste Jezu, ciężkie przestępstwo. Przeszły mnie ciarki. Wiedziałem już, że będę miał poważne problemy z wypraniem pieniędzy w Szwajcarii, chyba że... Hmm, czy to możliwe, żeby pranie brudnych pieniędzy było tu legalne? Nie, bardzo w to wątpiłem, ale na wszelki wypadek postanowiłem spytać o to Saurela podczas rozmowy w cztery oczy.

– To mnie nie niepokoi – odparłem z uśmiechem – ponieważ nie mam najmniejszego zamiaru łamać naszego prawa.

Było to bezczelne kłamstwo, ale jak cudownie brzmiało! Kogo obchodziło, że to jedna wielka bzdura? Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu poczułem się nagle swobodniej. Dlatego śmiało parłem naprzód.

– Ani ja, ani obecny tu Danny. Jedynym powodem, dla którego chcę trzymać u was pieniądze, jest ochrona aktywów. Moim głównym zmartwieniem jest to, że w branży, jaką reprezentuję, istnieje duże prawdopodobieństwo oskarżenia, dodam, że najczęściej zupełnie bezpodstawnego. Tak czy inaczej chciałbym mieć pewność – nie ukrywam, że to dla mnie najważniejsze – że pod żadnym pozorem nie zwrócicie moich pieniędzy tym, którzy mogliby wystąpić przeciwko mnie z pozwem cywilnym. Ani nikomu ze Stanów, ani z innego kraju.

Saurel uśmiechnął się i odparł:

– Nie moglibyśmy tego zrobić z bardzo prostego powodu. Nie uznajemy czegoś takiego jak pozew cywilny. Nawet gdybyśmy dostali wezwanie od waszej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, która jest cywilnym ciałem regulacyjnym, musielibyśmy stanowczo odmówić. – I jakby po namyśle dodał: – Odmówić nawet wtedy, gdyby owo rzekome przestępstwo było przestępstwem w świetle szwajcarskiego prawa. – Kiwnął głową, żeby to podkreślić. – Tak, nawet wtedy. – Uśmiechnął się konspiracyjnie.

Powiodłem wzrokiem po twarzach siedzących przy stole żabojadów. Wszyscy zdawali się zadowoleni – wszyscy oprócz mnie. Nic nie mogłoby mnie bardziej zniechęcić niż to. Ostatnia uwaga Saurela poruszyła czuły nerw i zmusiła mój mózg do gorączkowej pracy. Chodziło o to, że gdyby szwajcarskie władze odmówiły współpracy z SEC, wtedy SEC nie miałaby wyboru i musiałaby zwrócić się do Departamentu Sprawiedliwości z wnioskiem o wszczęcie śledztwa w sprawie karnej. W ten prosty sposób przyczyniłbym się do własnego upadku!

Rozegrałem w myślach kilka scenariuszy. Dziewięćdziesiąt procent spraw SEC rozstrzygała na poziomie cywilnym. Dopiero kiedy wpadła na trop czegoś wyjątkowo bezczelnego, przekazywała sprawę FBI. Ale gdyby nie mogła przeprowadzić dochodzenia – gdyby, na przykład, zablokowali je uparci Szwajcarzy – jakim cudem mogłaby stwierdzić, co jest bezczelnie niezgodne z prawem, a co nie? Ostatecznie większość tego, co robiłem, nie była aż taka straszna, prawda?

– Cóż – powiedziałem – wszystko to brzmi bardzo rozsądnie, ale zastanawiam się, czy amerykańskie władze wiedziałyby, gdzie mnie szukać. To znaczy, skąd wiedziałyby, do którego banku wysłać wezwanie? Wasze konta nie są opatrzone nazwiskiem, mają tylko numery. Tak więc gdyby nasi nie dostali od nikogo cynku... – Kusiło mnie, żeby spojrzeć na Kaminsky’ego, ale się powstrzymałem. – Gdybyście byli jak zwykle ostrożni i nie zostawili po sobie żadnych papierowych śladów, skąd wiedzieliby, gdzie zacząć poszukiwania? Musieliby odgadnąć numer mojego konta? W Szwajcarii są pewnie tysiące banków, a w każdym setki tysięcy kont. Razem daje to miliony rachunków. To jak szukanie igły w stogu siana, rzecz niemożliwa do zrobienia. – Spojrzałem prosto w ciemne oczy Saurela.

Ten milczał przez chwilę, wreszcie odrzekł:

– Bardzo dobre pytanie, panie Belfort. Ale zanim na nie odpowiem, pozwolę sobie wygłosić krótki wykład na temat historii szwajcarskiej bankowości. Mogę?

– Bardzo proszę. Historia zawsze mnie fascynowała, a ta ma ścisły związek z sytuacją, w jakiej się znalazłem, rozważając przeniesienie części aktywów do obcego mi kraju.

– Otóż sprawa z kontami numerowymi jest trochę myląca. To prawda, że wszystkie nasze banki oferują tę opcję klientom jako dodatkowe zabezpieczenie ich prywatności, ale każde konto jest ściśle powiązane z nazwiskiem, które figuruje w bankowych rejestrach.

Ścisnęło mnie w dołku, a on ciągnął:

– Wiele lat temu, przed drugą wojną światową, było inaczej. Widzi pan, wtedy konta numerowe oferowano tu w ramach standardowej praktyki. Wszystko sprowadzało się do znajomości, do uścisku ręki. Właścicielami wielu tych kont były korporacje. Ale w przeciwieństwie do amerykańskich były to korporacje „na okaziciela”. Innymi słowy, ich prawowitym właścicielem był ten, kto posiadał kontrolny pakiet akcji. Ale potem przyszedł Hitler i naziści. To bardzo smutny rozdział naszej historii, z którego nie jesteśmy dumni. Robiliśmy, co mogliśmy, żeby pomóc jak największej liczbie naszych żydowskich klientów, ale chociaż się staraliśmy, nie pomogliśmy wszystkim. Jak pan wie, jestem Francuzem, ale będę chyba wyrazicielem myśli wszystkich tu obecnych, jeśli powiem, że żałuję, iż nie zrobiliśmy więcej. – Zamilkł i z powagą kiwnął głową.

Pozostali, nawet ten durny błazen Kaminsky, w swoim mniemaniu Żyd nad Żydami, poszli w jego ślady. Zakładałem, że wszyscy wiedzą, iż Danny i ja jesteśmy Żydami, i zastanawiałem się, czy Saurel nie powiedział tego pod publiczkę. A więc pod publiczkę czy naprawdę miał takie odczucia? Wszystko jedno, bo zanim znowu otworzył usta, wybiegłem dziesięć kroków do przodu i wiedziałem już, do czego zmierza. Chodziło o to, że zanim Hitler zdążył podbić Europę, spędzić sześć milionów Żydów i zamordować ich w komorach gazowych, wielu z nich przeniosło swoje pieniądze do Szwajcarii. Wyczuli pismo nosem już w latach trzydziestych, gdy hitlerowcy doszli do władzy. Ale przerzut pieniędzy do Genewy czy Zurychu okazał się znacznie łatwiejszy niż ucieczka z kraju. Jakie to smutne, że Szwajcaria tak chętnie przyjęła ich majątek, tak niechętnie przyjmując ich samych.

Kiedy hitlerowców w końcu pokonano, wiele ocalałych z zagłady dzieci przyjechało tu w poszukiwaniu tajnych kont swoich rodziców. Ale w żaden sposób nie mogły udowodnić, że mają do nich prawo. Konta nie były opatrzone nazwiskami, tylko numerami. I jeśli dzieci nie wiedziały dokładnie, gdzie rodzice trzymali pieniądze i z którym bankierem robili interesy, nie mogły dochodzić swoich praw. Do dziś dnia w szwajcarskich bankach spoczywały miliardy „niczyich” dolarów.

Wtedy naszły mnie mroczniejsze myśli. A jeśli te szwajcarskie sukinsyny dobrze wiedziały, kim są i gdzie przebywają ocalałe dzieci i mimo to nie chciały ich odszukać? A nawet gorzej: ile żydowskich dzieci, których rodziny wymordowano, stawiło się w odpowiednim banku i rozmawiało z właściwym bankierem tylko po to, by ich okłamano? Boże. Kurewska tragedia. Tylko najszlachetniejsi szwajcarscy bankierzy byli prawi na tyle, żeby zwrócić spadkobiercom to, co zostało im po przodkach. W Zurychu – pełnym tych pieprzonych szkopów – bardzo rzadko spotykało się ludzi darzących nas sympatią. W Genewie było chyba trochę lepiej, ale tylko trochę. Ludzka natura to ludzka natura. Dlatego wszystkie te żydowskie pieniądze przepadły na zawsze w labiryncie szwajcarskiego systemu bankowego, niewyobrażalnie wzbogacając ten malutki kraj, co wyjaśniało pewnie brak żebraków na ulicach.

– ...tak więc rozumie pan już – mówił Saurel – dlaczego prawo wymaga, żeby każde otwarte w Szwajcarii konto było powiązane z nazwiskiem właściciela. Nie ma żadnych wyjątków.

Zerknąłem na Danny’ego. Niedostrzegalnie kiwnął głową. „Kurwa, co za koszmar”.

W drodze do hotelu nie zamieniliśmy prawie słowa. Gapiłem się w okno i nie widziałem nic oprócz duchów milionów Żydów szukających swoich pieniędzy. W dodatku noga paliła mnie żywym ogniem. Chryste, gdyby nie ten chroniczny ból, już dawno rzuciłbym w cholerę narkotyki. Siedziałem jak na szpilkach. Minęło ponad dwadzieścia cztery godziny, odkąd coś wziąłem, i umysł miałem tak bystry, że mógłbym rozwiązać każdy problem, nawet nierozwiązywalny. Ale jak obejść to przeklęte szwajcarskie prawo bankowe? Sprawa była prosta: gdybym otworzył konto w Union Bancaire, musiałbym dać im ksero paszportu, które umieszczono by w moim dossier. I gdyby nasz Departament Sprawiedliwości wszczął przeciwko mnie śledztwo w związku z oszustwami giełdowymi – co stanowiło przestępstwo i w Szwajcarii – byłbym ugotowany. Federalnych nie powstrzymałoby nawet to, że początkowo nie wiedzieliby, które konto jest moje i z którym bankiem robię interesy. Nakaz sądowy powędrowałby prosto do szwajcarskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a to rozesłałoby pismo do miejscowych banków, żądając ujawnienia wszystkich kont należących do wymienionego w wezwaniu osobnika.

I byłoby po herbacie.

Chryste, wyszedłbym na tym lepiej, gdybym trzymał się moich figurantów w Stanach. Bo ci po prostu skłamaliby pod przysięgą, i tyle. Nie była to myśl przyjemna, ale przynajmniej nie zostawiłbym za sobą żadnych śladów.

Zaraz, chwileczkę. Kto powiedział, że muszę dać im ksero mojego paszportu? Czy nie może przyjechać tu któryś z moich ludzi i otworzyć konta na swój? Jakie istniało prawdopodobieństwo, że federalni natrafią na nazwisko amerykańskiego „słupa” w „słupie” szwajcarskim? „Słup” w „słupie”. To jest to, podwójne zabezpieczenie! Gdyby nasze władze wezwały tutejszy rząd do ujawnienia dokumentów dotyczących Jordana Belforta, szwajcarskie Ministerstwo Sprawiedliwości rozesłałoby do banków stosowne pismo i niczego by nie znalazło!

Właściwie to dlaczego miałbym ograniczać się tylko do moich obecnych figurantów? W przeszłości wybierałem ich, kierując się nie tylko ich spolegliwością, ale i tym, czy potrafili generować duże zyski bez wzbudzania podejrzeń urzędu skarbowego. Taką kombinację trudno było znaleźć. Moim głównym „słupem” był Elliot Lavigne, który z dnia na dzień stawał się moim koszmarem z Elm Street. To on wciągnął mnie w „cytrynki”. Był prezesem Perry Ellis, jednego z największych producentów odzieży w Stanach. Ale to, że zajmował tak wysokie stanowisko, było trochę mylące. W gruncie rzeczy był dziesięć razy bardziej obłąkany niż Danny. Tak, chociaż trudno to sobie wyobrazić, zawsze uważałem, że Danny jest przy nim jak niewinny chórzysta.

Elliot, istny demon seksu, nie tylko nałogowo uprawiał hazard i ćpał, ale i kompulsywnie zdradzał żonę. Kradł miliony dolarów rocznie z Perry Ellis, mając tajną umowę z zagranicznymi firmami, na podstawie której pobierały one parę dolarów więcej od sztuki ubrania, po czym szybciutko mu tę nadwyżkę zwracały. Zyski szły w miliony. Ilekroć dawałem mu zarobić na nowej emisji, rozliczał się ze mną tą samą gotówką, którą dostał z zagranicy. Była to wymiana doskonała, bez żadnych śladów na papierze. Ale Elliot zaczynał się ostatnio psuć. Górę coraz częściej brały w nim hazard i dragi. Coraz częściej zalegał z płatnościami. Wisiał mi już prawie dwa miliony dolarów. Gdybym jednak kompletnie go odciął, straciłbym wszystko, i to na sto procent. Dlatego eliminowałem go z gry stopniowo, wciąż podsyłając mu nowe akcje, żeby miał z czego mnie spłacać.

W sumie sprawił się bardzo dobrze. Zarobiłem dzięki niemu ponad pięć milionów w gotówce, która spoczywała teraz bezpiecznie w skrzynkach depozytowych w Stanach. Jak przerzucić tyle kasy do Szwajcarii, tego wciąż nie wiedziałem, chociaż miałem kilka pomysłów. Już za kilka godzin zamierzałem omówić je z Saurelem. Tak czy inaczej zawsze wiedziałem, że zastąpienie Elliota figurantem, który bez śladu wygeneruje tyle pieniędzy, będzie bardzo trudne. Ale teraz, ze Szwajcarią jako główną warstwą ochronną, nie musiałem się już tym martwić. Wystarczyło wpłacić kasę na konto i pobierać odsetki. Jedynym problemem, jakiego nie poruszyłem na spotkaniu z bankierami, było to, w jaki sposób mógłbym z tych pieniędzy korzystać. Bo niby jak miałem je wydawać? Jakimi kanałami przerzucać je po wypraniu z powrotem do Stanów, aby tam je zainwestować? Wiele pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi.

Najważniejsze było to, że dzięki Szwajcarii mogłem dobierać figurantów, kierując się wyłącznie ich spolegliwością. To otwierało przede mną o wiele większe możliwości i natychmiast pomyślałem o rodzinie mojej żony. Nikt z jej bliskich nie był obywatelem Stanów Zjednoczonych – wszyscy mieszkali w Anglii, z dala od wścibskich nosów tych z FBI. Federalne przepisy, kierujące naszym rynkiem kapitałowym, przewidywały mało znaną ulgę, która pozwalała obcokrajowcom inwestować w spółki publiczne na znacznie bardziej korzystnych warunkach niż obywatelom amerykańskim. Była to tak zwana Regulacja S, dzięki której zagraniczniacy mogli kupować i sprzedawać akcje takich spółek, unikając dwuletniej karencji wymaganej przez paragraf 144 ustawy o papierach wartościowych. Według tejże regulacji obcokrajowiec musiał przetrzymać je tylko przez czterdzieści dni. To idiotyczne prawo dawało im nieprawdopodobną wprost przewagę nad amerykańskimi inwestorami. Skutkiem jego wprowadzenia – tak jak skutkiem większości regulacyjnych zbuków – była fala masowych nadużyć, ponieważ sprytni Amerykanie natychmiast zaczęli dogadywać się po kryjomu z zagraniczniakami i nielegalnie wykorzystując Regulację S, inwestować na giełdzie bez dwuletniej karencji zawarowanej przez paragraf 144. Wiele razy zgłaszali się do mnie ludzie, którzy za drobną opłatą gotowi byli służyć mi swoim nazwiskiem i nieamerykańskim obywatelstwem. Ale ja zawsze odmawiałem. W uszach wciąż pobrzmiewały mi przestrogi Ala Abramsa. Miałbym zaufać jakiemuś obcokrajowcowi? W dodatku w tak nielegalnej sprawie? Wykorzystywanie podstawionych zagraniczniaków było poważnym przestępstwem i na pewno zaalarmowałoby FBI. Dlatego trzymałem się od nich z daleka.

Ale teraz z podwójnym szwajcarskim zabezpieczeniem, z krewnymi żony jako zabezpieczeniem dodatkowym... Wszystko zaczęło nagle wyglądać o wiele mniej ryzykownie.

I wtedy przed oczami stanęła mi Patricia, ciotka mojej żony. Nie, moja ciotka! Tak, odkąd ożeniłem się z Księżną, Patricia była i moją ciotką. Już od pierwszego spotkania wiedzieliśmy, że pokrewne z nas dusze. To było trochę dziwne, zważywszy na to, w jakiej sytuacji mnie wtedy zobaczyła. Było to przed dwoma laty, w hotelu Dorchester w Londynie: weszła do pokoju w chwili, gdy rzygałem po przedawkowaniu „cytrynek”. Może nie tyle rzygałem, ile topiłem się w muszli klozetowej. Ale zamiast mnie osądzać zaczęła czule do mnie przemawiać i została na całą noc, żeby podtrzymywać mi głowę, kiedy wyrzucałem z siebie truciznę, którą dobrowolnie połknąłem. Potem, kiedy fala za falą przyszły napady lęku po kokainie, którą doprawiłem „cytrynki”, przeczesywała mi ręką włosy, tak jak moja matka, kiedy byłem mały. Lęk po kokainie próbowałem złagodzić xanaxem, ale ponieważ xanaxu też nie udało mi się utrzymać w żołądku, dosłownie wychodziłem, a właściwie wypełzałem z własnej skóry. Nazajutrz zjedliśmy razem lunch i nie wzbudzając we mnie najmniejszego poczucia winy, namówiła mnie jakoś do rzucenia prochów. I nie brałem ich aż przez dwa tygodnie. Spędzałem z Nadine wakacje w Anglii i nigdy przedtem nie żyliśmy tak zgodnie. Byłem tak szczęśliwy, że myślałem nawet o przeprowadzce do Anglii, gdzie miałbym Patricię pod ręką. Ale w głębi serca wiedziałem, że to tylko fantazja. Moje miejsce było w Ameryce. W Ameryce miałem władzę, co znaczyło, że musiałem wrócić. I kiedy w końcu wróciłem, pod wpływem Danny’ego Porusha, Elliota Lavigne’a i wesołej kompanii moich brokerów ponownie wpadłem w nałóg. A ponieważ wciąż bolał mnie krzyż, a noga ciągle płonęła żywym ogniem, wpadłem znacznie głębiej niż przedtem.

Ciocia Patricia, emerytowana nauczycielka i potajemna anarchistka, miała sześćdziesiąt pięć lat. Nadawałaby się doskonale. Gardziła wszystkim, co miało związek z jakąkolwiek formą rządu i rządzenia, i bez wahania mogłem jej zaufać. Gdybym tylko ją o to poprosił, uśmiechnęłaby się swoim najcieplejszym uśmiechem i już nazajutrz wsiadłaby do samolotu. Poza tym nie miała pieniędzy. Ilekroć się widywaliśmy, proponowałem jej więcej, niż mogłaby wydać w ciągu roku. Ale zawsze odmawiała. Była zbyt dumna. Ale teraz mógłbym jej powiedzieć, że ponieważ świadczy mi cenne usługi, ma pełne prawo do stosownego wynagrodzenia. Pozwoliłbym jej wydawać, ile by tylko chciała. Z pucybuta zmieniłbym ją w milionerkę. Co za cudowna myśl! Zresztą wydawałaby pewnie tyle co nic. Dorastała na powojennych zgliszczach i utrzymywała się teraz z niziutkiej emerytury. Po prostu nie umiałaby szastać pieniędzmi, nawet gdyby bardzo chciała. Zamiast tego pewnie rozpieszczałaby swoje wnuki. I bardzo dobrze. Od razu zrobiło mi się cieplej na duszy.

Gdyby nasze władze zapukały kiedykolwiek do jej drzwi, kazałaby im pewnie pocałować się w tę swoją jankeską dupę. Tak mnie to rozbawiło, że parsknąłem śmiechem.

– Z czego się tak cieszysz? – mruknął Danny. – Straciliśmy tylko czas. I nie mamy „cytrynek”, żeby ukoić smutek. Co tam znowu wykombinowałeś?

– Za kilka godzin spotykam się z Saurelem. Mam do niego kilka pytań, ale chyba znam już odpowiedzi. Jak tylko wrócimy do hotelu, zadzwonisz do Janet i każesz jej podstawić na lotnisko samolot. Rano ma już tam być. I każ jej zarezerwować apartament prezydencki w Dorchester. Lecimy do Londynu, staruszku. Lecimy do Londynu.

ROZDZIAŁ 14

Międzynarodowe obsesje

Trzy godziny później siedziałem naprzeciwko Jeana Jacques’a Saurela w restauracji Le Jardin w hotelu Le Richemond. Nigdy dotąd nie widziałem tak pięknie nakrytego stołu. Na bielutkim jak śnieg, mocno nakrochmalonym obrusie spoczywał dostojnie rząd cudownych, ręcznie polerowanych srebrnych sztućców i wspaniała kolekcja chińskiej porcelany. Pełen luksus – pomyślałem – musiało to kosztować fortunę. Ale podobnie jak reszta tego zabytkowego hotelu restauracja nie przypadła mi do gustu. Była urządzona w stylu art déco, circa lata trzydzieste, kiedy to pewnie po raz ostatni ją odnawiano.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю