355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 4)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 31 страниц)

Co za oddanie – pomyślałem. Krostowaty młodzian wciskał klientowi akcje nawet podczas przymiarki!

Mój gabinet mieścił się po drugiej stronie sali i kiedy wszedłem między biurka, ludzkie morze rozstąpiło się przede mną jak przed Mojżeszem w kowbojskich butach. Brokerzy schodzili mi z drogi, jeden dając krok w lewo, drugi w prawo. Każdy puszczał do mnie oko albo ciepło się uśmiechał, dziękując mi za kawałek raju na ziemi, jaki tu stworzyłem. Tak, to byli moi pracownicy, moi ludzie. Przyjechali tu po nadzieję, miłość, radę i wskazówki, a ja byłem dziesięć razy bardziej szalony niż oni. Ale wszystkich nas łączyło dozgonne uwielbienie dla tego potężnego ryku. Nigdy nie mieliśmy go dosyć.

– Kurwa mać! – wrzeszczała młoda jasnowłosa asystentka. – Odbierz wreszcie ten pieprzony telefon!

– Sama odbierz! Za to ci płacą!

– Proszę tylko o decyzję, o jedną decyzję!

– Dwadzieścia tysięcy po osiem i pół...

– Sto tysięcy akcji...

– Zwyżkują jak jasna cholera!

– Na miłość boską, Steve Madden to teraz najbardziej chodliwy papier!

– Srać na Merrilla Lyncha! Jemy te karaluchy na śniadanie!

– Pana miejscowy broker? Niech go pan wyrzuci na zbity pysk! Nie stać go na dzisiejsze wydanie „Wall Street Journal”?

– Mam cztery tysiące warrantów B po...

– Olać ich, są gówno warci!

– Chuj ci w oko, tobie i temu zasranemu volkswagenowi, którym tu przyjechałeś!

Chuj z tym, chuj z tamtym. Kurwa tu, kurwa tam. Tak mówiło się na Wall Street. Była to kwintesencja potężnego ryku i przebijała się przez wszystko. Odurzała. Uwodziła. Wyzwalała. Pomagała osiągnąć cele pozornie niemożliwe do osiągnięcia. I wszystkich porywała, zwłaszcza mnie.

Wśród tysiąca obecnych w sali dusz trudno było wypatrzyć kogoś po trzydziestce; większość miała dwadzieścia kilka lat. Większość była również przystojna, rozbuchana i próżna, dlatego z upływem dnia napięcie seksualne gęstniało do tego stopnia, że dosłownie się je czuło. Obowiązującym strojem dla mężczyzn – dla chłopców! – był szyty na miarę garnitur, biała koszula, jedwabny krawat i złoty zegarek. Dla kobiet zaś, których było tu dziesięć razy mniej, króciutka spódniczka, wydekoltowana bluzka, podnoszący piersi stanik i szpilki – im wyższe, tym lepsze. Był to strój, którego nasze wewnętrzne przepisy surowo zabraniały i do którego noszenia kierownictwo (w tym wasz uniżony sługa) bardzo zachęcało.

Sprawy wymknęły się spod kontroli do tego stopnia, że młodzi Strattonici ryćkali się pod biurkami, w toalecie, garderobie, na podziemnym parkingu, no i oczywiście w windzie. W końcu, żeby jakoś nad tym zapanować, wystosowaliśmy memorandum uznające budynek za strefę zakazaną dla seksu między godziną ósmą rano i siódmą wieczorem. Na górze kartki widniały słowa: „Zakaz seksu”, pod nimi zaś dwa anatomicznie wierne ludziki robiące to na pieska. Ludziki były otoczone grubą czerwoną obwódką i przekreślone na ukos czerwoną linią, jak na znaku pogromców duchów. Był to na pewno pierwszy tego typu zakaz na Wall Street, ale, niestety, nikt nie traktował go poważnie.

Ale nie, wszystko grało, pasowało i miało sens. Byliśmy młodzi, piękni i żyliśmy chwilą. Żyj chwilą – to właśnie ta korporacyjna mantra płonęła żywym ogniem w sercu i duszy każdego z tysiąca Strattonitów, wibrując w nadaktywnych ośrodkach przyjemności ich ledwie dwudziestoletniego mózgu.

Bo kto mógł zaprzeczyć, że odnieśliśmy sukces? Moi ludzie zarabiali oszałamiające pieniądze. Oczekiwano, że w pierwszym roku pracy początkujący broker zgarnie ćwierć miliona dolarów.

Jeśli zgarnął mniej, sprawa była podejrzana. Po dwóch latach pracy albo zarabiał pół miliona, albo uważano go za słabego i bezwartościowego. Po trzech obyś zarabiał co najmniej milion, inaczej obśmieją cię, wyszydzą i wyzwą. A były to tylko zarobki minimalne, bo najlepsi zgarniali trzy razy tyle.

Poniżej szczytu poziom dochodów stopniowo spadał. Nasze asystentki, a tak naprawdę nieco podrasowane sekretarki, zarabiały sto tysięcy dolarów rocznie. Nawet dziewczynie z centrali telefonicznej płaciliśmy osiemdziesiąt tysięcy tylko za to, że odbierała telefony. Do złudzenia przypominało to dawną gorączkę złota i Lake Success stał się wkrótce drugim Klondike. Młodzi Strattonici, dosłownie dzieci, zaczęli przyjeżdżać do naszego brokerskiego Disneylandu, doskonale wiedząc, że jeśli ktoś ich stąd wyrzuci, już nigdy w życiu tyle nie zarobią. To właśnie tego najbardziej się bali, to właśnie ten strach czaił się w głowie każdego z nich: że któregoś dnia mogą stracić pracę. I co wtedy? Bo od każdego Strattonity oczekiwano, że będzie wiódł godne Strattonity Życie (koniecznie przez duże Ż), że będzie jeździł wypasioną bryką, jadał w najmodniejszych restauracjach, dawał największe napiwki, nosił najlepsze ubranie i mieszkał w domu na osławionym Złotym Wybrzeżu na Long Island. Nawet kiedy dopiero zaczynał i nie miał centa przy duszy, brał kredyt w banku szalonym na tyle, by mu go dać – pal diabli oprocentowanie! – po czym żył Życiem (tym przez duże Ż) bez względu na to, czy był do tego gotowy, czy nie.

Bywało, że dzieciaki z nastoletnim trądzikiem na twarzy, chłopcy dopiero co zaznajomieni z maszynką do golenia, szli na miasto i kupowali sobie dom. Niektórzy byli tak młodzi, że nawet się do niego nie wprowadzali, woląc spać w swoim, z rodzicami. Latem wynajmowali luksusowe rezydencje w Hamptons, wille z podgrzewanym basenem i wspaniałym widokiem na Atlantyk. W weekendy organizowali imprezy tak dzikie i dekadenckie, że prawie zawsze kończyły się interwencją policji. Grały na nich suto opłacane kapele, didżeje puszczali płyty, młode Strattonetki tańczyły toples, striptizerki i prostytutki były traktowane jak goście honorowi, dlatego – co nieuchronne – w którymś momencie

kilku młodzików rozbierało się do naga i jak zwierzęta w zagrodzie zaczynało się pieprzyć pod błękitnym niebem na oczach coraz liczniejszej widowni.

Ale czy to coś złego? Byli pijani młodością, nawaleni jak stodoła, podsycała ich chciwość. I z dnia na dzień liczba robiących kokosy rosła, bo coraz więcej było takich, którzy robili fortuny, dostarczając im tego, czego potrzebowali do Życia (tego przez duże Ż). Byli pośrednicy handlu nieruchomościami, którzy sprzedawali im domy, pośrednicy hipoteczni, którzy dbali o ich finanse, dekoratorzy wnętrz, którzy wypełniali ich domy najkosztowniejszymi meblami, projektanci terenów zielonych, którzy doglądali trawników (Strattonicie przyłapanemu na koszeniu trawnika groziło ukamienowanie), byli dilerzy luksusowych samochodów, którzy sprzedawali im porsche, mercedesy, ferrari i lamborghini (jeżdżenie czymś gorszym było żenadą), byli kierownicy sal w najmodniejszych restauracjach, którzy rezerwowali im stoliki, koniki, którzy sprzedawali im miejsca w pierwszym rzędzie na najciekawsze mecze, koncerty rockowe i przedstawienia na Broadwayu, jubilerzy, zegarmistrze, szewcy, kwiaciarki, firmy obsługujące przyjęcia, fryzjerzy i fryzjerki, fryzjerzy piesków i kotków, masażyści i kręgarze, słowem, wszyscy ci niszowi usługodawcy (zwłaszcza prostytutki i dilerzy narkotyków), którzy zjawiali się w naszej sali, by świadczyć swoje usługi tam, na miejscu, tak by żaden młody broker nie musiał tracić ani sekundy swego jakże pracowitego dnia czy angażować się w jakiekolwiek ponadprogramowe działania, które mogłyby mieć ujemny wpływ na zdolność do wykonywania tej jednej, jedynej i najważniejszej czynności, jaką była rozmowa przez telefon. Bo tylko o to w tym chodziło. Uśmiechałeś się i telefonowałeś od pierwszej do ostatniej sekundy dnia pracy. A jeśli nie byłeś wystarczająco dobrze zmotywowany czy nie mogłeś znieść tego, że na dźwięk twego głosu sekretarki z wszystkich pięćdziesięciu stanów trzysta razy dziennie odkładają z trzaskiem słuchawkę, na twoje miejsce niecierpliwie czekało w kolejce dziesięciu innych. A wtedy wylatywałeś, i to na zawsze.

Jaki to tajemny przepis odkryliśmy? Dzięki czemu ci wszyscy nieprzyzwoicie młodzi chłopcy zarabiali tak nieprzyzwoicie duże pieniądze? Podstawą przepisu były dwie proste prawdy. Pierwsza mówiła, że zdecydowana większość najbogatszych Amerykanów to zdegenerowani hazardziści, którzy nie mogą oprzeć się pokusie, by rzucić kośćmi jeszcze raz – i jeszcze raz – nawet wtedy, kiedy wiedzą, że stoją na z góry przegranej pozycji. Druga głosiła, że wbrew wcześniejszym założeniom młode kobiety i mężczyzn o wyrobieniu towarzyskim stada napalonych bawołów błotnych i ilorazie inteligencji Forresta Gumpa po trzech tabletkach LSD da się nauczyć brokerskiego żargonu i zrobić z nich finansowych geniuszy pod warunkiem, że napisze im się na kartce każde słowo i codziennie, najlepiej dwa razy dziennie, słowa te wbija im się do głowy przez calutki rok.

Kiedy wieść o naszej małej tajemnicy – że w Lake Success powstał zwariowany dom maklerski, gdzie wystarczy przyjść, wykonywać polecania, złożyć przysięgę dozgonnej wierności właścicielowi, a on zrobi z ciebie bogacza – rozeszła się po Long Island, na nasz parkiet bez zapowiedzi zaczęła ściągać młodzież. Początkowo małym strumyczkiem, potem lawinowo. Jako pierwsi zjawili się tam chłopcy ze średnio zamożnych rodzin z Queens i Long Island, a zaraz potem ze wszystkich pięciu dzielnic Nowego Jorku. Zanim się spostrzegłem, przyjeżdżali już z całych Stanów, prosząc o pracę. I to kto, młodziutkie dzieciaki z drugiego końca Ameryki: wchodziły do naszej sali i przysięgały dozgonną wierność Wilkowi z Wall Street. Reszta, jak powiadają, jest historią.

Janet, moja superwierna sekretarka, jak zwykle siedziała przy biurku, niecierpliwie czekając, aż przyjdę. Palcem wskazującym prawej ręki stukała w klawiaturę i kręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Kurwa mać, dlaczego ilekroć mój szajbnięty szef raczy przyjść do pracy, cały mój dzień wywraca się do góry nogami?”. Ale może była to tylko moja wyobraźnia i Janet po prostu się nudziła. Tak czy inaczej jej biurko stało tuż przed moimi drzwiami, jakby była graczem z pierwszej linii osłaniającym głównego rozgrywającego. Stało tam nie przypadkiem. Janet, która pełniła wiele funkcji, była również moim cerberem. Gdybyście chcieli się ze mną zobaczyć, a nawet porozmawiać, najpierw musielibyście przebić się przez nią. A nie było to łatwe. Janet strzegła mnie jak lwica młodych i bez wahania dawała upust swojemu nieraz słusznemu gniewowi, rugając każdego, kto próbował wziąć szturmem jej mury.

Zobaczyła mnie, posłała mi ciepły uśmiech, a ja przyjrzałem się jej uważnie. Nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale robiła wrażenie kilka lat starszej. Drobna i zgrabna, miała gęste ciemnobrązowe włosy i jasną cerę. Miała również piękne niebieskie oczy, ale był w nich dziwny smutek, jakby mimo młodego wieku zbyt dużo przeżyła. Może właśnie dlatego przychodziła do pracy ubrana jak śmierć. Tak, od głowy po czubki butów zawsze nosiła się na czarno, a ten dzień nie należał do wyjątków.

– Dzień dobry – powiedziała z jasnym uśmiechem i nutką rozdrażnienia w głosie. – Dlaczego tak późno?

Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Mimo żałobnego stroju i chorobliwego wścibstwa – uwielbiała plotki na mój temat – jej widok zawsze sprawiał mi wielką przyjemność. Była biurowym odpowiednikiem Gwynne. Płacenie rachunków, zarządzanie moimi rachunkami maklerskimi, pilnowanie terminów, załatwianie formalności wyjazdowych, opłacanie prostytutek, przepędzanie dilerów, okłamywanie moich żon – nie było rzeczy, dla której chętnie nie przeskoczyłaby przez płonące koło. Była niezwykle kompetentna i nigdy nie popełniała błędów.

Ona też wychowała się w Bayside, ale jej rodzice zmarli, kiedy była jeszcze dzieckiem. Matka była prawdziwą damą, ale ojciec, kawał skurwysyna, źle ją traktował. Robiłem, co mogłem, żeby czuła się kochana i potrzebna. I chroniłem ją, tak jak ona mnie.

Gdy przed miesiącem wyszła za mąż, zorganizowałem dla niej wspaniały ślub i z dumą poprowadziłem ją do ołtarza. Była wtedy w śnieżnobiałej sukni od Very Wang, za którą ja zapłaciłem, a którą osobiście odebrała Księżna; Księżna poświęciła również dwie godziny na jej makijaż. (Tak, tak, aspirowała wtedy do tytułu wytrawnej makijażystki). Janet wyglądała prześlicznie.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Sala brzmi dzisiaj całkiem nieźle, co?

– Zawsze brzmi dobrze – odparła bezbarwnym głosem – ale nie odpowiedziałeś na pytanie. Dlaczego się spóźniłeś?

Namolna z niej była dziewucha, namolna i cholernie wścibska. Westchnąłem.

– Nadine nie dzwoniła?

– Nie. Dlaczego? Co się stało? – Pytania posypały się jak grad. Najwyraźniej zwietrzyła kolejną pikantną plotkę.

– Nic. Wróciłem późno do domu, Nadine wkurzyła się i chlusnęła na mnie wodą. Ze szklanki. Właściwie to z trzech, ale kto by je tam liczył. Ciąg dalszy był tak dziwaczny, że wolę tego nie opisywać. Tak czy inaczej muszę wysłać jej kwiaty albo pod koniec dnia będę musiał szukać żony numer trzy.

– Kwiaty za ile? – Janet wzięła notes i pióro marki Montblanc.

– Nie wiem... Za trzy, cztery tysiące. Walić to, niech wyślą całą ciężarówkę. I żeby było dużo lilii. Nadine lubi lilie.

Janet zmrużyła oczy i ściągnęła usta, jakby chciała powiedzieć: „Łamiesz nasze niepisane porozumienie, na mocy którego częścią mojego wynagrodzenia jest pełny dostęp do wszystkich szczegółów, w tym do tych najkrwawszych”. Ale będąc profesjonalistką z poczuciem obowiązku, powiedziała tylko:

– Dobrze, opowiesz mi później.

Bez przekonania kiwnąłem głową.

– Może, zobaczymy. A teraz mów, co się dzieje.

– Steve Madden się tu kręci i chyba jest zdenerwowany. Kiepsko dzisiaj wypadnie.

Natychmiastowy przypływ adrenaliny. Steve Madden! Co za ironia: w chaosie i obłędzie poranka zupełnie zapomniałem, że Steve Madden Shoes wchodzi dzisiaj na giełdę. Że pod koniec dnia moja kasa zabrzęczy w takt melodii za dwadzieścia milionów dolarów. Całkiem nieźle. A Steve będzie musiał wejść do sali, stanąć przed brokerami i wygłosić krótkie przemówienie, zrobić coś w rodzaju prezentacji, którą nazywaliśmy numerem z pieskiem i kucykiem. To dopiero będzie ciekawe! Nie byłem pewien, czy da radę spojrzeć w oczy tej dzikiej bandzie, nie dławiąc się przy tym ze strachu.

Pokazy z pieskiem i kucykiem były tradycją Wall Street. W dniu debiutu giełdowego prezes zarządu stawał przed zespołem przyjaznych brokerów i wygłaszał nudne przemówienie, skupiając się na wspaniałej przyszłości jego firmy. Było to miłe spotkanie z mnóstwem fałszywego poklepywania po plecach i zakłamanego ściskania rąk.

Ale u nas, w Stratton Oakmont, bywało paskudnie. Problem polegał na tym, że Strattonitów, którzy chcieli tylko sprzedawać akcje i zarabiać pieniądze, zupełnie to nie interesowało. Dlatego jeśli mówca od razu ich nie porwał, szybko się nudzili. Znudzeni buczeli, gwizdali, a potem wyzywali mówcę od najgorszych. W końcu zaczynali ciskać w niego zwiniętymi w kulki papierami, szybko przerzucając się na produkty żywnościowe, takie jak zgniłe pomidory, nadjedzone nóżki kurczaków czy na wpół skonsumowane jabłka.

Nie mogłem dopuścić do tego, żeby ten straszny los spotkał Maddena. Po pierwsze i najważniejsze, Steve był przyjacielem z lat dziecięcych Danny’ego Porusha, mojego zastępcy. Po drugie, byłem właścicielem ponad połowy jego firmy, tak więc na dobrą sprawę na giełdę wchodziłem ja. Półtora roku temu dałem mu pół miliona dolarów na rozruch firmy i z osiemdziesięcioma pięcioma procentami udziałów w kieszeni stałem się największym udziałowcem. Kilka miesięcy później sprzedałem trzydzieści pięć procent pakietu za nieco ponad pięćset tysięcy, odbijając sobie pierwotną inwestycję, tak więc miałem teraz pięćdziesiąt procent udziałów za friko. I mówić tu o dobrych interesach.

Tak szczerze, to właśnie proces wykupywania udziałów w prywatnych firmach i odsprzedawania ich części (tudzież odzyskiwania zainwestowanego kapitału) sprawił, że Stratton Oakmont stała się jeszcze wydajniejszą drukarnią pieniędzy niż na początku. A ponieważ wykorzystywałem siłę centrum operacyjnego do wprowadzania moich firm na giełdę, moja wartość netto rosła i rosła. Na Wall Street proces ten nazywano „bankowością kupiecką”, ale ja czułem się tak, jakbym co miesiąc wygrywał szóstkę w totolotka.

– Powinien sobie poradzić – powiedziałem. – W razie czego pójdę tam i mu pomogę. A poza tym? Dzieje się coś?

Janet wzruszyła ramionami.

– Ojciec cię szuka i chyba jest wkurzony.

– O cholera.

Mój ojciec, Max, był de facto naszym głównym rewidentem oraz samozwańczym szefem gestapo. Był tak nakręcony i zawzięty, że już o dziewiątej rano chodził między biurkami z kubkiem stolicznej w ręku, paląc dwudziestego papierosa. W bagażniku samochodu woził ponadkilogramowy kij baseballowy z autografem samego Mickeya Mantle’a, żeby wybijać nim „te, kurwa, szyby” każdemu brokerowi szalonemu na tyle, by zaparkować na jego eksponowanym miejscu.

– Mówił, czego chce?

– Nie – odparła wierna Janet. – Pytałam, ale warknął na mnie jak pies. Jest wkurzony, nie wiem o co, ale pewnie o listopadowy rachunek z American Express.

– Myślisz? – Pół miliona: kwota ta pojawiła się w mojej głowie jak nieproszony gość.

Janet westchnęła.

– Wymachiwał rachunkiem tej grubości. – Odstęp między jej kciukiem i palcem wskazującym miał dobre siedem centymetrów.

– Hmm.

Zastanawiałem się właśnie, jak z tego wybrnąć, gdy coś przykuło moją uwagę. Początkowo nie wiedziałem, co to takiego, bo ciągle płynęło, unosiło się w powietrzu jak... Co to, do diabła, jest? Zmrużyłem oczy. Jezu Chryste: ktoś przyniósł do pracy plastikową piłkę plażową w czerwone, białe i niebieskie pasy! Wyglądało to tak, jakby siedziba Stratton Oakmont zmieniła się nagle w stadion, jakby sala stała się płytą boiska, na której koncertować mieli Rolling Stonesi.

– ...wszystkiego czyści to swoje pieprzone akwarium! – mówiła Janet. – Aż trudno uwierzyć!

Usłyszałem tylko końcówkę, więc wymamrotałem:

– Właśnie.

– Nie słyszałeś ani słowa – syknęła – więc nie udawaj, że wiesz, co powiedziałam.

Jezu, kto poza moim ojcem śmiałby tak do mnie mówić?! Może moja żona, lecz na burę od niej zwykle zasługiwałem. Ale kochałem Janet, chociaż miała jadowity język.

– Bardzo śmieszne. No więc o kim mówiłaś?

– O tym gówniarzu. – Wskazała biurko jakieś dwadzieścia metrów dalej. – Nie pamiętam, jak się nazywa, Robert coś tam, i czyści swoje akwarium. I to dzisiaj, teraz! W dniu debiutu! Nie uważasz, że to chore?

Popatrzyłem w stronę domniemanego przestępcy, młodego Strattonity – nie, na pewno nie Strattonity! – młodego odmieńca w muszce, z dziko nastroszoną czupryną włosów na głowie. Samo to, że miał na biurku akwarium, nie było czymś nadzwyczajnym. Brokerzy mogli zabierać do pracy swoich domowych ulubieńców. Przynosili więc iguany, fretki, myszoskoczki, papużki, żółwie, tarantule, węże, mangusty, słowem, wszystko to, co mogli kupić za swoje sowite wynagrodzenie. Ktoś przyniósł nawet arę, która znała ponad pięćdziesiąt angielskich słów i umiała powiedzieć: „Wal się!”, kiedy nie była zajęta naśladowaniem głosów sprzedających akcje Strattonitów. Zainterweniowałem tylko raz, kiedy jakiś młody broker przyprowadził do firmy szympansa na wrotkach, w dodatku w pieluszce.

– Zawołaj Danny’ego – warknąłem. – Niech rozprawi się z tym sukinsynem.

Janet kiwnęła głową i wyszła, a ja stałem tam wstrząśnięty. Jak ten głupi palant w muszce mógł zrobić coś tak... kurewsko ohydnego? To stanowiło całkowite zaprzeczenie wszystkiego, czego symbolem była sala operacji finansowych Stratton Oakmont! To było świętokradztwo! Występek nie przeciwko Bogu oczywiście, ale przeciwko Życiu! (temu przez duże Ż). Jawne złamanie naszego kodeksu etycznego. Karą za to było... Właśnie, jak my za coś takiego karaliśmy? Postanowiłem zostawić to Danny’emu Porushowi, mojemu młodszemu wspólnikowi, który miał wybitną smykałkę do dyscyplinowania krnąbrnych pracowników. Co więcej, bardzo to lubił. I właśnie wtedy go zobaczyłem, jego i truchtającą dwa kroki za nim Janet.

Danny był Żydem najokrutniejszej odmiany. Średniego wzrostu i tuszy – sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, siedemdziesiąt siedem kilo wagi – nie miał na twarzy absolutnie niczego, co natychmiast zakwalifikowałoby go do naszego plemienia. Nawet w jego błękitnych jak stal oczach, które wytwarzały tyle ciepła co góra lodowa, nie było nic z Żydka.

I tak było dobrze, o to mu właśnie chodziło. Ostatecznie tak jak wielu innych Żydów przed nim jego też trawiło potajemne pragnienie, by uchodzić za czystej krwi WASP-a, robił więc wszystko, żeby się za WASP-a przebrać, jak najbardziej się do niego upodobnić – i częściowo się upodobnił, między innymi dzięki swoim końskim zębom, tyle razy wybielanym, wymienianym i korygowanym, że białe i wielkie wyglądały jak radioaktywne, dzięki okularom w szylkretowych oprawkach z przezroczystymi „zerówkami” zamiast prawdziwych szkieł (miał sokoli wzrok) i dzięki czarnym skórzanym butom z robionym na zamówienie podbiciem i eleganckimi czubkami, zawsze wypolerowanym i błyszczącym jak lustro.

Na ponury żart zakrawało to, że w tym dojrzałym wieku – miał trzydzieści cztery lata – nadał nowe znaczenie naukowemu terminowi „psychopatologia”. Pewnie powinienem zacząć coś podejrzewać już przed sześciu laty, kiedy go poznałem. Było to, zanim rozkręciłem Stratton Oakmont i zanim zaczął pracować u mnie jako stażysta. Wczesną wiosną zabrałem go na krótką przejażdżkę na Manhattan, do mojego księgowego. Na Manhattanie zaproponował nagle, byśmy wpadli na chwilę do Harlemu, na metę po crack, i tam opowiedział mi historię swego życia, łącznie z tym, jak to przepuścił na kokę dwie firmy: kurierską i przewozową; dowozili chorych do lekarza. Powiedział również, że ożenił się ze swoją cioteczną siostrą, bo niezła była z niej dupa. Kiedy spytałem, czy nie boi się, że będzie miał nienormalne dzieci, beztrosko odparł, że jeśli im się takie urodzi, zostawi je po prostu na schodach ochronki, i już.

Pewnie powinienem wtedy wstać i uciec gdzie pieprz rośnie, przewidując, że facet taki jak on wydobędzie ze mnie wszystko, co najgorsze. Ale zamiast tego dałem mu pożyczkę, żeby stanął na nogi, i zacząłem szkolić go na brokera. Rok później założyłem Stratton Oakmont, stopniowo odsprzedałem mu część udziałów i zrobiłem z niego wspólnika. W ciągu tych pięciu lat Danny udowodnił, że jest dzielnym wojownikiem, bez pardonu usuwając z drogi każdego, kto próbował wygryźć go ze stanowiska mojego zastępcy i trzeciego po Bogu. Bo mimo jego obłędu nie można było zaprzeczyć, że jest bystry jak górski potok, chytry jak lis, bezlitosny jak Hun, a przede wszystkim wierny jak pies. Po tych pięciu latach powierzałem mu niemal całą brudną robotę, którą delektował się bardziej, niż można to sobie wyobrazić.

Przywitał się ze mną jak mafioso, ciepłym uściskiem i pocałunkiem w policzek. Był to znak wierności i szacunku, gest w Stratton Oakmont bardzo ceniony. Kątem oka zobaczyłem, jak Janet, wieczny cynik, przewraca oczami, robiąc minę z cyklu: „O Boże”, jakby chciała wyszydzić ten pokaz lojalności i czułości.

Danny wypuścił mnie w końcu z mafijnych objęć i mruknął:

– Zabiję tego skurwysyna. Przysięgam Bogu!

– Nie, nie – odparłem – źle by to wyglądało, zwłaszcza dzisiaj. – Powiedz mu raczej, że jeśli to cholerne akwarium nie zniknie stąd do końca dnia, wtedy ono tu zostanie, a on wyleci. Ale to twoja sprawa. Zrobisz, co zechcesz.

– O Boże! – wykrzyknęła Janet prowokatorka. – On jest w muszce! Wyobrażacie to sobie?

– Pierdolony skurwysyn – warknął Danny głosem człowieka mówiącego o kimś, kto zgwałcił zakonnicę i zostawił ją na pewną śmierć. – Zajmę się nim po swojemu. – Po czym gniewnie posapując, stanowczym krokiem podszedł do jego biurka i zaczął coś mówić.

Po kilku sekundach broker pokręcił głową. Wymienili jeszcze kilka słów i znowu pokręcił głową. Po chwili głową zaczął kręcić Danny, jak ktoś, kto powoli traci cierpliwość.

Janet rzuciła perełką mądrości:

– Ciekawe, co mówią. Szkoda, że nie mam bionicznych uszu, jak Kobieta za Sześć Milionów Dolarów.

Pokręciłem głową i ja, zupełnie zdegustowany.

– Nawet nie zaszczycę tego odpowiedzią, skarbie. Ale tak dla twojej wiadomości: to nie była Kobieta za Sześć Milionów. Takie uszy miała Kobieta Bioniczna.

W tym momencie Danny wyciągnął rękę w stronę lewej ręki brokera, w której ten trzymał siatkę na ryby, po czym zakrzywił ku sobie palce i zaczął nimi kiwać, jakby chciał powiedzieć: „Daj mi tę pieprzoną siatkę!”. Ale broker ją opuścił, tak że znalazła się poza jego zasięgiem.

– Ciekawe, co zrobi z tą siatką – szepnęła Janet, początkująca Kobieta Bioniczna.

Przeanalizowałem wszystkie możliwości.

– Nie jestem pewien... O cholera, chyba już wiem.

Nagle, z niewiarygodną wprost szybkością, Danny ściągnął marynarkę, rzucił ją na podłogę, rozpiął mankiet rękawa, podwinął go do łokcia i zanurzył rękę w akwarium, całe przedramię. Zanurzył i zaczął gwałtownie poruszać nim na wszystkie strony, chcąc złapać niczego niepodejrzewającą pomarańczową rybkę. Twarz miał jak z kamienia, jak człowiek owładnięty czystym złem.

Kilkanaście siedzących najbliżej asystentek zerwało się z przerażeniem na równe nogi, widząc, jak poluje na to śliczne niewinne stworzenie.

– O Boże... – szepnęła Janet. – Boże, on ją zabije.

Wtedy Danny wytrzeszczył oczy, a szczęka opadła mu dobre siedem centymetrów. Jego mina mówiła: „Mam cię!”. Sekundę później szybko wyciągnął rękę, zaciskając w dłoni rybkę.

– Złapał ją! – krzyknęła Janet z pięścią w ustach.

– Tak, pytanie tylko, co z nią zrobi. – Zastanowiłem się i dodałem: – Ale stawiam tysiąc dolarów, głowę i palec, że ją zje. Idziesz na to?

Natychmiastowa odpowiedź:

– Głowę i palec? Idę. Nie zrobi tego, to zbyt obrzydliwe. Pewnie...

Urwała, bo Danny wszedł na biurko i rozłożył ręce jak Chrystus na krzyżu. Rozłożył i wrzasnął:

– Oto co się stanie, jeśli będziecie bawić się ze swoimi zwierzątkami w dniu debiutu! – I po krótkim namyśle dodał: – I jeśli będziecie przychodzić do pracy w muszce! Muszki są, kurwa... idiotyczne!

– Wycofuję się z zakładu – pisnęła Janet oszustka.

– Przykro mi, ale już za późno.

– Przestań! To niesprawiedliwe!

– Tak jak życie, Janet, tak jak życie. – Niewinnie wzruszyłem ramionami. – Powinnaś o tym wiedzieć.

A Danny po prostu otworzył usta i wrzucił rybkę do gardła.

Sto asystentek grupowo sapnęło, a dziesięć razy tylu brokerów zaczęło wiwatować z podziwu, składając hołd Danny’emu Porushowi, pogromcy morskich żyjątek. A on, wieczny zgrywus, skłonił się nisko, jak aktor na broadwayowskiej scenie. Potem zeskoczył z biurka prosto w ramiona swoich wielbicieli.

– Nie martw się, Janet – powiedziałem z szyderczym uśmieszkiem. – Nie musisz mi teraz płacić, potrącę ci z pensji.

– Ani mi się waż! – syknęła.

– Dobra, to będziesz mi dłużna. – Puściłem do niej oko. – A teraz zamów te kwiaty i przynieś mi kawę. Trzeba wreszcie zacząć ten cholerny dzień. – Po czym sprężystym krokiem, z uśmiechem na twarzy wszedłem do gabinetu i zamknąłem drzwi gotowy stawić czoło wszystkiemu, czym rzuci we mnie świat.

ROZDZIAŁ 6

Kontrolerzy w mrożonce

Niecałe pięć minut później siedziałem przy biurku wielkim jak biurko dyktatora i z wielkiego jak tron fotela patrzyłem na moich rozmówców. Trochę zdziwiony przekrzywiłem głowę i powiedziałem:

– Zaraz, nie wiem, czy dobrze rozumiem: chcecie sprowadzić tu karła i rzucać nim po sali?

Zgodnie kiwnęli głową.

W dużym klubowym fotelu z wołowej skóry naprzeciwko mnie siedział nie kto inny jak Danny Porush. Wyglądało na to, że pożarcie złotej rybki mu nie zaszkodziło, i właśnie próbował sprzedać mi swój najnowszy pomysł: chciał zapłacić karłowi pięć tysięcy dolarów za to, że ten przyjdzie do naszej sali i da się rzucać brokerom jak piłka w czymś, co miało być pierwszym w historii Long Island konkursem rzucania karłem. Chociaż brzmiało to dość kuriozalnie, byłem zaintrygowany.

Danny wzruszył ramionami.

– Przecież nie będziemy rzucać nim gdzie popadnie. Widzę to tak, że pod ścianą z przodu sali ustawimy grube maty i każdy z piątki tych, którzy opchną najwięcej akcji Maddena, będzie miał po dwa rzuty. Na macie namalujemy tarczę, a karła owiniemy taśmą z rzepami, żeby się dobrze przyczepiał. Weźmiemy kilka zgrabnych asystentek i damy im tabliczki z ocenami, takie jak na zawodach w skokach do wody. Będą oceniały styl rzutu, odległość, poziom trudności i tak dalej.

Obłęd. Aż westchnąłem z niedowierzania.

– Gdzie tak szybko znajdziecie karła? – Spojrzałem na Andy’ego Greene’a, mojego drugiego rozmówcę. – Co o tym sądzisz? Jesteś naszym radcą prawnym, chyba masz coś do powiedzenia.

Andy mądrze kiwnął głową, jakby zastanawiał się nad interpretacją prawną tego zagadnienia. Był moim starym, zaufanym przyjacielem i ostatnio awansował na szefa korporacyjnego wydziału finansowego Stratton Oakmont. Jego zadaniem było przesiewanie dziesiątków biznesplanów, które codziennie dostawaliśmy, i wybieranie wartych tego, bym rzucił na nie okiem. Korporacyjny wydział finansowy był zasadniczo fabryką wytwarzającą gotowe produkty w postaci udziałów i warrantów do sprzedaży publicznej, czyli – jak mawiano na Wall Street – przygotowującą debiut giełdowy tej czy innej firmy.

Andy przyszedł na spotkanie w klasycznym strattońskim stroju składającym się z nienagannie skrojonego garnituru od Gilberta, białej koszuli, jedwabnego krawata i – w jego przypadku – najkoszmarniejszego tupeciku po tej stronie żelaznej kurtyny. Wyglądał jak ktoś, kto wziął sponiewierany ośli ogon, ułożył go na swojej jajowatej żydowskiej głowie, polał szelakiem, nasadził na nią miseczkę do płatków, na miseczce położył dziewięciokilową płytę zubożonego uranu i chwilę odczekał. Dlatego nazywaliśmy go Wigwamem.

– Cóż – powiedział – jeśli chodzi o kwestię ubezpieczenia, gdyby karzeł zrzekł się na piśmie wszystkich roszczeń, podpisał umowę wyłączającą naszą odpowiedzialność, a potem skręcił sobie kark, bylibyśmy czyści. Ale musielibyśmy się zabezpieczyć, podjąć wszelkie możliwe środki ostrożności, jakie podjąłby na naszym miejscu każdy rozsądny człowiek, co w tej sytuacji jest oczywistym wymogiem prawnym...

Jezu! Nie chciałem wysłuchiwać prawnej analizy całego tego pieprzonego konkursu, chciałem tylko wiedzieć, czy jego zdaniem podniesie to morale naszych pracowników. Dlatego wyłączyłem się, jednym okiem zerkając na zielonkawe cyferki i literki na ekranie stojącego na biurku monitora, a drugim na przeszkloną ścianę gabinetu, za którą była sala.

Poznaliśmy się z Wigwamem w podstawówce. Miał wtedy wspaniałą czuprynę najwspanialszych jasnych włosów, jakie tylko można sobie wyobrazić, mięciutkich i cieniutkich jak nitki kukurydzy stosowane kiedyś jako środek moczopędny. Niestety, zanim skończył siedemnaście lat, czupryna była już tylko odległym wspomnieniem, bo przerzedziła się do tego stopnia, że prawie nie potrzebował znienawidzonego grzebienia.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю