355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 25)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 25 (всего у книги 31 страниц)

Mieliśmy teraz osiemnaście sklepów, a domy towarowe zamawiały u nas towar z dwuletnim wyprzedzeniem. Mogłem sobie wyobrazić, co Steve o mnie myśli, bo co mógł myśleć o kimś, kto zabrał mu osiemdziesiąt pięć procent majątku firmy i od prawie czterech lat kontrolował cenę jej akcji? Ale teraz, kiedy Stratton Oakmont wyleciał z branży, już tej kontroli nie miałem. Cenę akcji dyktowały podaż i popyt, zmieniające się wraz z losem firmy, a nie tego czy innego domu maklerskiego, który ją rekomendował. Dlatego Szewc musiał, po prostu musiał przeciwko mnie spiskować. Tak, to prawda: przychodziłem do pracy naćpany – mój błąd – ale był to tylko pretekst do tego, żeby wysiudać mnie z firmy i ukraść moje opcje. Jak mogłem się przed tym uchronić?

Cóż, mieliśmy naszą tajną umowę, ale dotyczyła ona jedynie miliona dwustu tysięcy akcji oryginalnych; opcje były na jego nazwisko i na piśmie nie miałem nic. Hmm, spróbuje mi je świsnąć? – myślałem. Czy też spróbuje świsnąć wszystko, zarówno akcje, jak i opcje? Może ten łysy sukinsyn łudzi się nadzieją, że nie mam jaj, że nigdy tej umowy nie ujawnię, bo gdybym to zrobił, przysporzyłoby nam to zbyt wielu kłopotów?

Jeśli tak, czekało go niemiłe przebudzenie. Prawdopodobieństwo tego, że uda mu się podprowadzić akcje i opcje, było mniejsze niż zero, nawet gdybyśmy mieli wylądować przez to w pierdlu.

Po trzeźwemu i w pełni władz umysłowych nigdy bym takich myśli nie miał, ale ponieważ byłem wiecznie nagrzany, zatruwały mnie jak najgorszy jad. To, czy Steve zamierzał mnie wykiwać, czy nie, nie miało żadnego znaczenia, bo nie miałby ze mną najmniejszych szans. Nie różnił się niczym od Victora Wanga, Zepsutego Chińczyka. Tak, Victor też próbował mnie wykołować i odesłałem go z powrotem do Chinatown.

Było piątkowe popołudnie, drugi tydzień kwietnia, a ja już od ponad miesiąca nie chodziłem do pracy. Siedziałem w domu, w swoim gabinecie, przy mahoniowym biurku. Księżna wyjechała do Hamptons, a dzieci miały spędzić weekend z jej matką. Sam na sam z myślami, szykowałem się do wojny.

Przekręciłem do Wigwama i powiedziałem:

– Zadzwoń do Maddena i powiedz mu, że jako pełnomocnik odpowiedzialny za umowę zabezpieczającą uprzedzasz go o natychmiastowym umorzeniu stu tysięcy akcji o wartości mniej więcej miliona trzystu tysięcy dolarów. Że zgodnie z umową ma prawo sprzedać proporcjonalną liczbę swoich, to znaczy siedemnaście tysięcy. To, czy je sprzeda, czy nie, to jego broszka.

– Bez jego podpisu szybko tego nie załatwię – odparł Wigwam Słaby. – A jeśli odmówi?

Żeby nie wybuchnąć, wziąłem głęboki oddech.

– Jeśli będzie się stawiał, powiedz mu, że jako mój pełnomocnik skorzystasz z przysługującego ci prawa i sprzedasz akcje prywatnie. Powiedz temu łysemu skurwysynowi, że już zgodziłem się je kupić i że stanę się dzięki temu właścicielem piętnastoprocentowego pakietu, co znaczy, że zgodnie z Regułą 13D ustawy o obrocie papierami wartościowymi będę musiał zawiadomić o tym SEC, a wtedy cała Wall Street dowie się, że ten zwiędły kutas Madden próbuje mnie orżnąć. Powiedz, że wyciągnę wszystko na światło dzienne i że co tydzień będę kupował na giełdzie więcej i więcej, regularnie zawiadamiając o tym komisję. Powiedz, że nie przestanę kupować, dopóki nie będę miał pięćdziesięciu jeden procent akcji, i że wtedy kopnę go w tę kościstą dupę i wyrzucę z firmy na zbity pysk. – Serce waliło mi jak młot, dosłownie wyrywało się z piersi. – A jeśli myśli, że blefuję, to niech lepiej spierdala do jakiegoś bunkra, bo spuszczę na niego atomówkę. – Sięgnąłem do szuflady i wyjąłem półkilogramową torebkę koki.

– Jasne – odparł słabym głosem Wigwam Słaby – powiem, ale najpierw pomyśl przez chwilę. Jesteś najbystrzejszym facetem, jakiego znam, ale mówisz trochę nielogicznie. Jako twój prawnik stanowczo odradzam upublicznianie umowy, w każdym razie...

Co za debil. Nie dałem mu dojść do słowa.

– Coś ci powiem, Andy: Nie masz bladego pojęcia, jak mało obchodzi mnie cała ta zasrana komisja, te wszystkie pojeby z SEC...

Otworzyłem torebkę, wziąłem z blatu kartę do gry, włożyłem ją do środka i nabrałem tyle kokainy, że każdy wieloryb padłby po niej na atak serca. Wysypałem ją na biurko, pochyliłem się, wetknąłem w nią twarz i pociągnąłem.

– Co więcej – dodałem z gębą w białym proszku – tego Colemana też mam w dupie. Gania za mną od czterech lat i gówno na mnie ma. – Potrząsnąłem głową, żeby bardziej docenić błyskawiczny odlot. – Nie, w związku z tą umową nikt mnie, kurwa, nie pozwie. Coleman jest na to za dumny. To człowiek honoru i chce mi przyłożyć czymś solidnym, a nie takim gównem. Byłoby tak jak z Alem Capone, którego zgarnęli za uchylanie się od płacenia podatków. Dlatego walę skurwysyna, gdziekolwiek teraz jest i co robi!

– Rozumiem – bąknął Wigwam – ale chciałbym prosić cię o przysługę.

– Jaką?

– Kończy mi się kasa... – Dla większego efektu mój szemrany prawnik zrobił pauzę. – Danny nie chciał iść „na karalucha”, no i wiesz, popłynąłem. Ciągle czekam, aż odnowią mi licencję. Pomożesz?

Niewiarygodne! Ten kutas chciał zedrzeć ze mnie skórę. Ten pieprzony, kurwa, tupecik! Jego też trzeba zabić!

– Ile?

– Nie wiem, może... paręset tysięcy?

– Dobra! – warknąłem. – Dam ci ćwierć miliona, a teraz zadzwoń do tej kurwy i powiedz mi, co powiedział. – Bez pożegnania trzasnąłem słuchawką, znowu się pochyliłem i zanurzyłem twarz w kokainie.

Oddzwonił dziesięć minut później.

– No i? – spytałem.

– Wkurzysz się. Nie chce przyznać, że taka umowa istnieje. Mówi, że byłaby nielegalna i wie, że tego nie wyciągniesz.

Zapanowałem nad sobą, choć z trudem.

– A więc myśli, że blefuję, tak?

– Na to wygląda, ale chce rozwiązać to polubownie. Proponuje dwa dolary za akcję.

Powoli pokręciłem głową, a właściwie zatoczyłem nią krąg, żeby rozluźnić szyję. Kręciłem głową i liczyłem: jeśli zgodzę się na dwa dolary, ten sukinsyn ukradnie mi ponad trzynaście milionów, i to tylko w samych akcjach. Miał również milion moich opcji w cenie nominalnej siedmiu, a w rynkowej trzynastu dolarów za sztukę, tak więc na każdej miałem do przodu sześć dolarów. Co dawało kolejne cztery i pół miliona. Tak więc w sumie próbował mnie narżnąć na siedemnaście i pół melona. Ale – co najśmieszniejsze – nie byłem na niego aż tak zły. Ostatecznie wiedziałem o tym od samego początku, od dnia, kiedy próbowałem wytłumaczyć Danny’emu, dlaczego nie można mu ufać. Bo to właśnie dlatego zmusiłem go do podpisania tajnej umowy zabezpieczającej.

Więc dlaczego miałbym być zły? Banda idiotów z NASDAQ zepchnęła mnie na złą, a może raczej głupią ścieżkę i nie miałem wyboru, jak tylko przekazać mu część papierów. Oczywiście musiałem się odpowiednio zabezpieczyć i przygotowując się na taką możliwość, zrobiłem to na wszystkich możliwych frontach. Jeszcze raz przeanalizowałem całą historię naszych układów i doszedłem do wniosku, że nie popełniłem ani jednego błędu. I chociaż nie ulegało wątpliwości, że to, iż przychodziłem do biura nagrzany, nie było zbyt mądre, nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, co działo się tu i teraz. Steve spróbowałby mnie wykiwać tak czy inaczej, prochy tylko to przyspieszyły.

– Dobrze – powiedziałem spokojnie. – Zaraz jadę do Hamptons, więc zajmę się tym w poniedziałek rano. Już do niego nie dzwoń. I przygotuj papiery do zakupu akcji. Pora iść na wojnę.

*

Southampton! WASP-Hampton! Tak, to właśnie tam był mój nowy letni dom. Nadeszła pora dorosnąć i Westhampton zrobiło się trochę zbyt przyziemne dla wyrafinowanych gustów mojej Księżnej. Poza tym roiło się tam od Żydów, a ja miałem ich dość, chociaż sam jestem Żydem. Kilka kroków za zachód od mojego domu mieszkała Donna Karan (Żydówka wyższej kategorii), kilka na wschód Henry Kravis (też Żyd i też wyższej kategorii). Za marne pięć i pół miliona dolarów stałem się właścicielem postmodernistycznej białoszarej rezydencji o powierzchni dziewięciuset trzydziestu metrów kwadratowych przy słynnej Meadow Lane, najbardziej ekskluzywnej ulicy świata. Okna od frontu wychodziły na Atlantyk, więc każdy wschód i zachód słońca eksplodował paletą niesamowitych barw i kolorów, wszystkimi odcieniami pomarańczowego, czerwonego, żółtego i niebieskiego. Widok był naprawdę wspaniały, wart Wilka z Wall Street.

Wjeżdżając na podjazd przez bramę z kutego żelaza, czułem się dumny. Bo oto tu byłem, bo oto siedziałem za kierownicą nowiutkiego niebieskiego bentleya turbo za trzysta tysięcy dolarów, mając w schowku na mapy tyle kokainy, że naćpane nią Southampton mogłoby tańczyć watusi od Dnia Pamięci po Święto Pracy.

Księżna umeblowała dom za jedyne dwa miliony moich nie tak ciężko zarobionych dolarów. Jako świeżo upieczona dekoratorka wnętrz z ambicjami była tym tak podekscytowana, że nie mówiła o niczym innym, aż do wyrzygu, wykorzystując każdą okazję, żeby kopnąć mnie w jaja za to, że wciąż biorę.

A kij jej w oko! Za kogo się uważała, żeby mówić mi, co mam robić, zwłaszcza że zacząłem brać kokę właśnie ze względu na nią? Bo kto mnie szantażował? Kto groził, że mnie zostawi, jeśli nie przestanę zasypiać w restauracjach? Przecież to dla niej przerzuciłem się na kokainę. A teraz wygadywała rzeczy w rodzaju: „Jesteś chory. Od miesiąca nie śpisz. Już się nawet ze mną nie kochasz! Ważysz czterdzieści pięć kilo, jesz tylko płatki śniadaniowe. Jesteś zielony na twarzy!”. Ja dałem jej Życie (to przez duże Ż), a ona w ostatniej chwili zwróciła się przeciwko mnie. Pies ją drapał! Łatwo jej było mnie kochać, kiedy bolał mnie krzyż. Kiedy bolał, przychodziła do mnie w nocy, pocieszała i mówiła, że będzie mnie kochać, żeby nie wiem co. No i proszę, okazało się, że była to tylko sprytna intryga. Już nie mogłem jej ufać. Dobrze. Świetnie. Proszę bardzo. Niech idzie sobie w cholerę. Już jej nie potrzebowałem. Nie potrzebowałem nikogo.

Myśli te kłębiły mi się z rykiem w głowie, gdy wspiąwszy się na mahoniowe schody, otworzyłem drzwi.

– Halo? – rzuciłem głośno.

Cała tylna ściana była ze szkła i roztaczał się za nią panoramiczny widok na ocean. Wiosną słońce zachodziło za mną, nad zatoką, i woda miała ciekawy odcień fioletu, taki jak u Prince’a. Dom wyglądał wspaniale. Tak, nie ulegało wątpliwości, że chociaż Księżna była mistrzynią świata w upierdliwości – i psujem biblijnych wprost rozmiarów – miała niezaprzeczalny talent dekoratorski. Z holu wchodziło się do olbrzymiego, otwartego salonu o strzelistym suficie, tak zawalonego meblami, że głowa boli. W kilkunastu wydzielonych miejscach do siedzenia stały wielkie otomany, sofy, kozetki, fotele, krzesła i Bóg wie co jeszcze. Wszystkie te pieprzone graty, białe i brązowoszare, robiły wrażenie tandetnych i w kiepskim stylu.

Na spotkanie wyszedł mi komitet powitalny: Maria, gruba kucharka, i jej mąż Ignacio, mały złośliwy kamerdyner, który przy wzroście metr czterdzieści był niewiele wyższy od swojej żony. Pochodzili z Portugalii i szczycili się tym, że świadczą swoje usługi w sposób oficjalny i tradycyjny. Gardziłem nimi, bo gardziła nimi Gwynne, a Gwynne należała do nielicznych, którzy naprawdę mnie rozumieli, tak jak moje dzieci. Albo to wiadomo, czy można takim zaufać? Tak, muszę mieć ich na oku i w razie czego szybko ich zneutralizować.

– Dobry wieczór, panie Belfort – powiedzieli zgranym chórem. On skłonił się sztywno, ona dygnęła.

– Jak się pan miewa? – dodał Ignacio.

– Świetnie – mruknąłem. – Gdzie moja kochająca żona?

– W mieście, na zakupach – odparła kucharka.

– A to ci niespodzianka – prychnąłem, mijając ich z pełną zabójczych prochów torbą podróżną od Louisa Vuittona.

– Kolacja będzie o ósmej – poinformował mnie Ignacio. – Pani Belfort prosiła przekazać, że goście przyjadą około wpół do ósmej i żeby zechciał pan się do tego czasu przygotować.

Walić panią Belfort – pomyślałem.

– Dobrze. Będę w pokoju telewizyjnym. Proszę mi nie przeszkadzać, mam ważne sprawy.

Wszedłem do pokoju, włączyłem Stonesów i wyjąłem narkotyki. Księżna kazała mi być gotowym na wpół do ósmej. Co to, kurwa, znaczy? Że mam włożyć frak i cylinder? Co ja, małpa jakaś jestem? Byłem w szarych spodniach od dresu i białym podkoszulku – to źle? Coś nie tak? A kto zapłacił za ten dom, za te parszywe meble, za całe to gówno? Ja! A ona ma czelność wydawać mi rozkazy!

*

Ósma. Kolacja podana. Tylko po cholerę mi kolacja? Dajcie mi lepiej trochę płatków śniadaniowych z chudym mlekiem, a nie tę wykwintną padlinę, w której tak gustowała Księżna. Stół miał wielkość placu do gry w podkowę. Goście nie byli tacy źli – w przeciwieństwie do niej. Siedziała dokładnie naprzeciwko mnie, po drugiej stronie placu, tak daleko, że aby z nią porozmawiać, musiałbym skorzystać z interkomu, którego na szczęście tam nie zainstalowaliśmy. Tak, trzeba przyznać, że była wspaniała. Ale żon na pokaz było od metra, a te naprawdę dobre nigdy nie naskakiwałyby na mnie bez powodu.

Po mojej prawej stronie siedzieli Dave i Laurie Beallowie z Florydy. Blond Laurie była spoko. Znała swoje miejsce, więc mnie rozumiała. Sęk w tym, że była również pod wpływem Księżnej, która zatruwała jej mózg wywrotowymi myślami jak najgorszym jadem. Dlatego jej też nie mogłem ufać.

David to inna historia. Jemu mogłem, mniej więcej. Był rosłym wiejskim kmiotkiem, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i sto trzynaście kilo twardych jak stal mięśni. Podczas studiów pracował jako wykidajło w knajpie. Kiedyś ktoś mu odszczeknął i David podbił mu oko. Podobno tak skutecznie, że faceta musieli zszywać. Przed laty pracował w Stratton Oakmont, teraz robił u DL Cromwella. Mogłem na niego liczyć; przepędziłby stąd każdego intruza, i to z wielką przyjemnością.

Przy stole siedzieli również Schneidermanowie, Scott i Andrea. Scott pochodził z Bayside, chociaż nie znałem go w dzieciństwie. Był zdeklarowanym homoseksualistą, który z niewyjaśnionych powodów postanowił się ożenić – przypuszczałem, że tylko po to, by mieć dzieci; miał jedno, córkę. On też pracował kiedyś w Stratton, chociaż Bóg nie obdarzył go instynktem zabójcy. Teraz zmienił branżę. Przyjechał do mnie tylko z jednego powodu: był dilerem kokainy. Miał dojścia na lotnisku i dostawał czystą kokę prosto z Kolumbii. Jego żona była zupełnie nieszkodliwa. Mówiła niewiele, a to, co mówiła, nie miało sensu.

Po czterech daniach i dwóch godzinach męczących rozmów zrobiła się w końcu jedenasta.

– Chodźcie – rzuciłem do Dave’a i Scotta. – Puszczę wam fajny film.

Wstałem i poprowadziłem ich do pokoju telewizyjnego. Nie miałem wątpliwości, że Księżna chce rozmawiać ze mną tak jak ja z nią, czyli nie chce. I bardzo dobrze. Nasze małżeństwo już się praktycznie skończyło. Rozwód był tylko kwestią czasu.

*

To, co się wydarzyło potem, zaczęło się od tego, że wpadłem na genialny pomysł, by podzielić zapas koki na dwie części, a raczej dwie imprezy. Pierwsza miała trwać dwie godziny i rozpocząć się już teraz, tu, w pokoju telewizyjnym – przeznaczyłem na nią osiem gramów proszku. Potem mieliśmy przejść do pokoju gier na górze, żeby pograć w strzałki i urżnąć się przednią whisky. O drugiej nad ranem chciałem zaprowadzić ich z powrotem do pokoju telewizyjnego na imprezę numer dwa, na którą przeznaczyłem dwadzieścia gramów prawie stuprocentowo czystej kokainy w postaci cracku. Wciągnąć i spalić tyle koki za jednym posiedzeniem – tak, byłby to wyczyn godny samego Wilka.

Zrealizowaliśmy plan co do joty i oglądając wyciszoną MTV, przy dźwiękach zapętlonej Sympathy for the Devil na stereo, przez dwie godziny ciągnęliśmy grube kreski kokainy przez rurkę z osiemnastokaratowego złota. Potem poszliśmy na górę, do pokoju gier, a kiedy minęła druga, uśmiechnąłem się szeroko i powiedziałem:

– Pora na crack, przyjaciele! Za mną!

Znowu zeszliśmy do pokoju telewizyjnego i usiedliśmy tam, gdzie poprzednio. Sięgnąłem po crack, ale crack zniknął. Zniknął? Jak to? Że niby, kurwa, co? Wyparował?

– Dobra – rzuciłem. – Dość żartów. Który wziął crack?

Dave i Scott spojrzeli na mnie zdumieni.

– Przestań – odparł Dave. – Ja nie wziąłem, przysięgam na moje dzieci!

– Nie patrz na mnie – dodał Scott. – Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. – Z powagą pokręcił głową. – Kradzież koki to największy grzech.

Całą trójką opadliśmy na czworaki i sprawdziliśmy dywan. Po dwóch minutach pełzania spojrzeliśmy na siebie osłupiali i z pustymi rękami.

– Może spadł za poduszki – powiedziałem, nie bardzo w to wierząc.

Dave i Scott kiwnęli głową i zaczęliśmy sprawdzać pod poduszkami. Nie znaleźliśmy niczego.

– Nie do wiary – powiedziałem. – Przecież to, kurwa, niemożliwe!

Nagle mnie olśniło: może wpadł do poduszki? Nie za, tylko do. Zdawało się, że to nieprawdopodobne, ale zdarzały się dziwniejsze rzeczy. Prawda?

Prawda.

– Zaraz wracam. – Jak sprinter popędziłem do kuchni i z drewnianego klocka na noże wyciągnąłem najdłuższy, rzeźnicki. Wróciłem do nich uzbrojony i gotowy na wszystko. Crack był mój!

– Co ty robisz? – spytał z niedowierzaniem Dave.

– A jak myślisz?

Opadłem na kolana, wbiłem nóż w poduszkę i rozprułem ją, rozrzucając piankę i pióra. Na sofie było ich sześć, trzy na siedzisku i trzy na oparciu. W niecałą minutę załatwiłem wszystkie.

– Kurwa mać – wymamrotałem. – To niemożliwe.

Skupiłem uwagę na kozetce i rozprułem ją z nowym zapałem. Wciąż nic. Zaczynało mnie to wkurzać.

– Gdzie to, kurwa, jest? – Spojrzałem na Dave’a. – Byliśmy w salonie?

Dave nerwowo pokręcił głową.

– Nie pamiętam – odparł. – Przestań, dajmy sobie spokój i...

– Zwariowałeś? Znajdę ten pieprzony crack, żebym miał zdechnąć! – Przeniosłem wzrok na Scotta i zmrużyłem oczy. – Mów prawdę: byliśmy w salonie czy nie?

– Nie – odparł Scott. – Chyba nie. Naprawdę nie pamiętam.

– Wiecie co?! – wrzasnąłem. – Jesteście gówno warci, obydwaj! Dobrze wiecie, że crack wpadł do którejś z poduszek. Musi tam być i jest. Zaraz wam to udowodnię.

Wstałem i kopiąc porozrzucaną piankę i pióra, ruszyłem do salonu. W prawym ręku ściskałem nóż. Miałem szeroko otwarte oczy i wściekle zaciśnięte zęby.

Ile tu tych sof! Ta baba kupuje te zasrane graty i myśli, że ujdzie jej to na sucho? Kilka razy głęboko odetchnąłem. Byłem spięty. Musiałem wziąć się w garść. Miałem genialny plan, chciałem zostawić crack na potem, to znaczy na teraz, a tu proszę, stado pieprzonych sof. A pieprzyć to! Opadłem na kolana i wziąłem się do pracy, obchodząc salon i wściekle dźgając każdy mebel, aż zadźgałem wszystkie sofy, otomany i fotele. W pewnej chwili kątem oka zobaczyłem, że patrzą na mnie Dave i Scott.

Wtedy olśniło mnie po raz drugi: crack był w dywanie! Oczywiście! Spojrzałem na brązowoszary dywan. Ile ta szmata mogła kosztować? Sto tysięcy? Dwieście? O tak, Księżnej łatwo było wydawać moje pieniądze. Jak opętany zacząłem ciąć go nożem.

Znowu nic. Usiadłem i rozejrzałem się wokoło. Salon był kompletnie zdemolowany. Nagle zobaczyłem mosiężną lampę. Wyglądała jak człowiek. Z łomoczącym w piersi sercem upuściłem nóż. Wstałem, chwyciłem ją, zakręciłem nią nad głową jak bóg Thor młotem, wycelowałem i puściłem. Przeleciała przez pokój i trach! – grzmotnęła w kamienny kominek. Podniosłem nóż.

Z sypialni wypadła Księżna w kusym białym szlafroczku. Miała idealnie ułożone włosy i jak zawsze cudowne nogi. Znowu próbowała mną manipulować, znowu próbowała mnie kontrolować. Kiedyś by to zadziałało, ale nie teraz. Teraz miałem podniesioną gardę. Teraz umiałem ją rozgryźć.

– Boże! – krzyknęła, zasłaniając ręką usta. – Proszę, przestań! Dlaczego to robisz?

– Dlaczego?! – wrzasnąłem. – Chcesz wiedzieć dlaczego?! To ci, kurwa, powiem! Jestem Jamesem Bondem i szukam mikrofilmu, dlatego!

Rozdziawiła usta i wytrzeszczyła oczy.

– Potrzebujesz pomocy, Jordan – powiedziała bezbarwnym głosem. – Jesteś chory.

Dostałem szału.

– Chory?! A ty, kurwa, kto?! Lekarz?! Co, chcesz mi przyłożyć?! Spróbuj, zobaczymy, co będzie!

Nagle poczułem straszliwy ból w plecach. Ktoś przygniótł mnie do podłogi, miażdżąc mi ręce.

– Kurwa mać!

Siedział na mnie Dave. Ścisnął mnie za nadgarstek i musiałem wypuścić nóż.

– Wracaj do siebie, Nadine – powiedział spokojnie. – Zajmę się nim. Wszystko będzie dobrze.

Nadine wbiegła do sypialni i zatrzasnęła drzwi. Sekundę później szczęknął zamek.

Parsknąłem śmiechem.

– Dobra, Dave. Możesz mnie puścić, tylko żartowałem. Przecież nie zrobiłbym jej krzywdy. Chciałem jej pokazać, kto tu rządzi...

Potężnymi rękami Dave chwycił mnie za ramię, zaprowadził na drugi koniec salonu, posadził w jednym z cudem ocalałych foteli, spojrzał na Scotta i rzucił:

– Przynieś xanax.

Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, było to, że podawał mi szklankę wody i kilka tabletek.

*

Ocknąłem się nazajutrz o zmroku. W swoim gabinecie w Old Brookville, przy biurku. Nie wiem, jak się tam dostałem, pamiętałem tylko, że dziękowałem Roccowi Dziennemu za to, że wyciągnął mnie z samochodu po tym, jak przygrzałem w kamienną kolumnę, jadąc tu z Southampton. A może Roccowi Nocnemu? Wszystko jedno. Obydwaj byli wierni Bo, Bo był wierny mnie, a ponieważ Księżna prawie z nimi nie gadała, nie zdążyła ich jeszcze zatruć. Mimo to musiałem być czujny.

No właśnie – pomyślałem. Moja nieutulona w bólu Księżna. Ciekawe, gdzie teraz jest. Nie widziałem jej od przygody z nożem. Na pewno była w domu, tylko gdzieś się ukrywała – przede mną! W sypialni? Pies ją trącał. Najważniejsze były dzieci i to, że jestem dobrym ojcem. Bo tak mnie w końcu zapamiętają – że byłem dobrym tatą, w głębi serca bardzo rodzinnym. No i że o nie dbałem.

Wyjąłem z szuflady półkilogramową torebkę koki. Wysypałem proszek na biurko, wetknąłem w niego twarz i mocno pociągnąłem nosem. Parę sekund później poderwałem głowę i wymamrotałem:

– O Chryste. O kurwa. O Boże... – Ciężko dysząc, opadłem na fotel.

W tej samej chwili głośność telewizora gwałtownie wzrosła i usłyszałem oskarżycielski głos:

– Wiesz, która jest godzina? Gdzie twoja żona i dzieci? To tak lubisz się bawić? Siedząc nad ranem przed telewizorem, w dodatku samotnie? Pijany, naćpany i spięty? Spójrz na zegarek, jeśli jeszcze go masz...

Co to, kurwa, jest? Spojrzałem na rękę, na mojego złotego bulgariego za dwadzieścia dwa tysiące dolarów. Jak to? Oczywiście, że mam zegarek! Przeniosłem wzrok z powrotem na ekran. Co za morda, Chryste! Facet miał pięćdziesiąt kilka lat, olbrzymi łeb, grubą szyję, złowieszczo przystojną gębę i starannie ułożone włosy. Do głowy przyszło mi natychmiast imię i nazwisko: Fred Flintstone.

– Chcesz się mnie pozbyć?! – ryczał. – A może tak pozbyłbyś się swojej choroby?! Alkohol i narkotyki cię zabiją! Twoim ratunkiem jest Seafield. Zadzwoń do nas już dzisiaj. Pomożemy.

Niewiarygodne! Pieprzony intruz. Kutas.

– Flintstone, ty skurwysynu – wymamrotałem. – Ty jaskiniowcu zasrany! Jak ci przykopię, to pofruniesz aż do Timbuktu!

– Pamiętaj – ciągnął neandertalczyk. – Być alkoholikiem i narkomanem to żaden wstyd. Wstydem jest nic nie robić. Dlatego zadzwoń już teraz, a my...

Rozejrzałem się. Jest. Rzeźba Remingtona na cokole z zielonego marmuru. Sześćdziesiąt centymetrów wysokości, lity brąz, kowboj na wierzgającym mustangu – chwyciłem ją, podbiegłem do telewizora, wziąłem zamach i ze wszystkich sił grzmotnąłem nią w ekran.

Freda Flintstone’a diabli wzięli.

– Ostrzegałem cię, sukinsynu! – wrzasnąłem do roztrzaskanego telewizora. – Śmiesz przychodzić do mego domu i wmawiać mi, że mam problem? Lepiej spójrz na siebie!

Wróciłem do biurka, usiadłem i wetknąłem krwawiący nos w kopczyk kokainy. Ale zamiast ją wciągnąć po prostu przytuliłem się do niej jak do poduszki.

Na górze były dzieci i naszły mnie wyrzuty sumienia, ale ponieważ tak dobrze zarabiałem i tak cudownie o nie dbałem, wszystkie drzwi były z grubego, masywnego mahoniu. Nie, nie mogły nic słyszeć, wykluczone. Myślałem tak, dopóki nie usłyszałem kroków na schodach. I głosu Księżnej.

– O Boże! Co ty robisz?!

Podniosłem głowę, dobrze wiedząc, że mam białą od koki twarz, ale wisiało mi to i powiewało. Księżna była zupełnie naga i znowu próbowała zmanipulować mnie perspektywą seksu.

– Fred Flintstone próbował wyjść z telewizora – powiedziałem. – Ale spokojnie, już go załatwiłem. Idź spać. Nic nam nie grozi.

Księżna rozdziawiła usta. Miała skrzyżowane ręce i nie mogąc oprzeć się pokusie, zerknąłem na jej sutki. Jaka szkoda, że tak mnie podniecała. Trudno będzie kimś ją zastąpić. Rzecz do zrobienia, ale tak, będzie ciężko.

– Krwawisz – powiedziała cicho. – Masz zakrwawiony nos.

Z odrazą pokręciłem głową.

– Przestań, nie przesadzaj. Jaki tam zakrwawiony? Mam alergię, i tyle.

Nagle rozpłakała się.

– Nie zostanę tu, jeśli nie pójdziesz na odwyk – wychlipała. – Nie mogę, za bardzo cię kocham. Nie chcę patrzeć, jak się zabijasz. Zawsze cię kochałam, nigdy o tym nie zapomnij. – Wyszła i zamknęła za sobą drzwi, tym razem po cichu.

– Chrzań się! – wrzasnąłem. – Nic mi nie jest! To co, że biorę?! Mogę przestać, kiedy tylko zechcę!

Podciągnąłem podkoszulek i wytarłem nim nos i podbródek. A ona co? Myślała, że jak zablefuje, to pójdę na odwyk? No nie. Z nosa ponownie popłynęło coś ciepłego, więc znowu wytarłem to podkoszulkiem. Kurczę, gdybym miał eter, mógłbym przerobić kokę na crack. Mógłbym go spokojnie palić, unikając problemów z nosem. Ale zaraz. Przecież crack można zrobić na dwa sposoby, tak? Tak, są domowe przepisy, coś z sodą do pieczenia... Internet! W Internecie na pewno coś znajdę.

Pięć minut później wiedziałem już, co i jak. Wszedłem chwiejnie do kuchni, znalazłem odpowiednie składniki i rzuciłem je na granitowy blat. Napełniłem wodą miedziany garnek, wrzuciłem do niego kokainę i sodę, odkręciłem palnik, nastawiłem duży ogień i przykryłem garnek pokrywką. Na pokrywce postawiłem ceramiczny dzbanek z ciasteczkami.

Usiadłem na stołku przy kuchence i oparłem się o blat. Zakręciło mi się w głowie, więc zamknąłem oczy, próbując się odprężyć. Czułem, że powoli odpływam. Odpływałem tak i odpływałem, aż nagle... Jebut! Omal nie wyskoczyłem ze skóry: mój domowej roboty crack eksplodował na całą kuchnię: na sufit, podłogę i ściany.

Wbiegła Księżna.

– O Boże! Co się stało?! Co to za wybuch?! – Ogarnięta paniką, nie mogła złapać tchu.

– Nic – wymamrotałem. – Piekłem ciasto i zasnąłem.

– Jutro rano jadę do matki. – Pamiętam, że była to ostatnia rzecz, jaką słyszałem.

I pamiętam, że pomyślałem wtedy: im szybciej, tym lepiej.

ROZDZIAŁ 36

Areszt, wojna i śmierć

Nazajutrz rano – to znaczy kilka godzin później – obudziłem się w gabinecie. Pod nosem i na policzkach czułem miły, ciepły dotyk. Hmm, jakie to kojące, jakie cudowne. Księżna wciąż była przy mnie, myła mnie czule, jak mama...

Otworzyłem oczy i.... Niestety, to była Gwynne. Miała w ręku bardzo kosztowny biały ręcznik, który coraz zanurzała w ciepłej wodzie, żeby zmyć z mojej twarzy zaskorupiałą warstwę krwi i kokainy.

Uśmiechnąłem się do niej, do jedynej osoby, która mnie nie zdradziła. Ale czy na pewno mogłem jej ufać? Zamknąłem oczy. Tak, na pewno. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Gwynne zostanie przy mnie do samego końca, choćby do najbardziej gorzkiego. Tak, Księżna odejdzie, a ona zostanie, by pomóc mi wychowywać dzieci.

– Dobrze się pan czuje? – spytała z moim ulubionym południowym zaśpiewem.

– Tak – wychrypiałem. – Co pani tu robi? Przecież dziś niedziela. Nie poszła pani do kościoła?

Gwynne uśmiechnęła się smutno.

– Pani Belfort dzwoniła. Prosiła, żebym przyszła zająć się dziećmi. Niech pan podniesie ręce. Przyniosłam świeży podkoszulek.

– Dzięki. Chyba zgłodniałem. Może mi pani przynieść trochę płatków?

– Już przyniosłam. – Gwynne wskazała marmurowy cokół, na którym stał kiedyś brązowy kowboj. – Pyszne, już nasiąknięte, tak jak pan lubi.

To jest dopiero obsługa. Dlaczego Księżna nie może być taka?

– Gdzie Nadine?

Gwynne ściągnęła usta.

– Na górze. Pakuje rzeczy. Jedzie do mamy.

Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie. Zaczęło się w brzuchu i szybko rozszerzyło na wszystkie komórki ciała. Jakby ktoś wydarł mi serce i wnętrzności. Zrobiło mi się niedobrze, do gardła podeszła żółć.

– Zaraz wracam. – Zerwałem się z fotela, wpadłem na spiralne schody i pobiegłem na górę. Buzował we mnie żywy ogień.

Sypialnia mieściła się tuż obok schodów. Drzwi były zamknięte na klucz. Grzmotnąłem w nie pięścią.

– Wpuść mnie!

Cisza.

– Ja też tu śpię! Otwieraj!

W końcu, po trzydziestu sekundach, kliknął zamek, ale drzwi ani drgnęły. Przekręciłem klamkę i wszedłem. Na łóżku leżała walizka pełna starannie poskładanych ubrań, ale Księżnej nigdzie nie było. Walizka była czekoladowa, ze znakiem firmowym Louisa Vuittona. Kosztowała fortunę. I to ja za nią zapłaciłem!

Wtedy z wielkiej jak Delaware pakamery na buty wyszła Nadine z kartonowym pudełkiem pod jedną i drugą pachą. Nie powiedziała ani słowa, nawet na mnie nie spojrzała. Stanęła przy łóżku, położyła pudełka obok walizki, odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem do pakamery.

– A ty gdzie?! – warknąłem.

Zerknęła na mnie z pogardą.

– Już ci mówiłam: wyprowadzam się do mamy. Nie mogę dłużej patrzeć, jak się zabijasz. Mam dość.

Poczułem, że wzdłuż kręgosłupa sunie mi słup gorącej pary.

– I co, i myślisz, że zabierzesz dzieci? Nie zabierzesz. Nigdy!

– Dzieci mogą zostać – odparła spokojnie. – Jadę sama.

Tym mnie zaskoczyła. Chce zostawić dzieci? Dlaczego? Hmm, chyba że to jakiś podstęp. No jasne. Księżna jest bardzo podstępna.

– Myślisz, że jestem głupi? Kiedy tylko zasnę, wrócisz tu i je wykradniesz.

Spojrzała na mnie z odrazą.

– Nawet nie wiem, co na to odpowiedzieć. – I znowu ruszyła do pakamery.

Aha, najwyraźniej nie dość ją zraniłem.

– Zabierasz ubrania? Nie sądzę. Jeśli chcesz odejść, odejdziesz w jednej koszuli na plecach, ty pieprzona naciągaczko!

Nareszcie. To ją zabolało. Odwróciła się i krzyknęła:

– Wal się, Jordan! Byłam i jestem dobrą żoną. Jak śmiesz tak mnie nazywać? Urodziłam ci dwoje wspaniałych dzieci. Opiekowałam się tobą i pielęgnowałam cię przez sześć lat! Zawsze byłam ci wierna, ani razu cię nie zdradziłam. I co dostałam w zamian? Ile dziwek przeleciałeś, odkąd się pobraliśmy? Ty... ty donżuanie zasrany! Mam cię gdzieś!

– Mów, co chcesz – odparłem – ale jeśli stąd wyjdziesz, wyjdziesz z niczym. – Głos miałem spokojny, lecz złowieszczy.

– Coś ty, naprawdę? Bo niby co zrobisz? Spalisz moje ubranie?

Świetny pomysł! Ściągnąłem walizkę z łóżka, zataszczyłem ją do kominka i rzuciłem jej ciuchy na trzydziestocentymetrowej wysokości stertę suchych szczapek, które można było podpalić jednym naciśnięciem guzika. Zerknąłem przez ramię. Przerażona Księżna zamarła.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю